Reklama

Czterdzieści lat. Czterdzieści cholernych lat podnośników, smaru i zimnej kawy wypijanej w przerwach między klientami. Czterdzieści lat życia, które wpakowałem w ten warsztat. Pamiętam, jak zaczynałem – z jednym kluczem francuskim i dziurawym garażem, który przeciekał przy każdej ulewie. A potem jakoś się to wszystko rozrosło. Dwa stanowiska, potem trzy. Ludzie mnie szanowali. Wiedzieli, że u Andrzeja zrobią dobrze i uczciwie.

Ufałem synowi

Wieczorami siadałem z Haliną przy kuchennym stole, piliśmy herbatę i cieszyliśmy się ciszą. Mówiłem jej wtedy, że jak przyjdzie czas, przepiszemy to wszystko Danielowi. Niech ma, niech nie tyra na obcych. A ona kiwała głową, jak zawsze.

Daniel nie chciał wtedy słyszeć o warsztacie. Był ważniejszy świat – jakieś zarządzanie, komputerowe systemy, coś tam o nowoczesności. Ale potem zmienił zdanie. Przekonywał, że to szansa. Że unowocześni, rozwinie, zrobi z tego coś wielkiego. Wierzyliśmy mu. Oddaliśmy wszystko – warsztat, dom, oszczędności. W imię zaufania. W imię miłości. A teraz? Teraz stoję z pustymi rękami, patrzę na to, co zostało – i nie poznaję ani miejsca, ani własnego syna.

Byłem wściekły

– Co to ma znaczyć?! – warknąłem, rzucając gazetą na stół. – Sprzedajesz warsztat?!

Daniel spojrzał na mnie z takim spokojem, jakby mówił o pogodzie.

– Ojciec, to moja sprawa.

– Jak twoja sprawa?! – poderwałem się z krzesła. – Oddałem ci wszystko, co miałem, ty gówniarzu! Dorobek życia, a ty, co?! Pchasz go pod młotek?!

– Musiałem, miałem długi…

– Długi? Jakie długi?! Ty nawet klucza nie potrafisz trzymać porządnie, skąd długi?!

– Ojciec, to nie twoja sprawa. Pieniądze się rozeszły, musiałem ratować sytuację.

– Ratować? Sprzedając mój warsztat?! – głos mi się załamał. – To nie była sytuacja. To było moje życie!

Daniel odwrócił wzrok. Wiedziałem, że kłamie. Znałem ten wyraz twarzy – nie patrzył w oczy, dłubał nerwowo w telefonie.

– Ty się nawet nie tłumaczysz – cedziłem przez zaciśnięte zęby. – Nawet nie udajesz, że rozumiesz, co zrobiłeś.

– Bo nie mam już siły! – krzyknął nagle. – Wszystko na mojej głowie, matka, ty, oczekiwania! Chciałem tylko spokoju!

– Sprzedałeś nasze nazwisko za spokój?!

Cisza. Słyszałem tylko własny oddech i bijące serce. Chciałem mu przyłożyć. W tamtym momencie naprawdę. Ale nie podniosłem ręki. Bo to mój syn. Bo miałem nadzieję, że to wszystko nieprawda.

– Wynoś się stąd. Nie chcę cię widzieć – powiedziałem cicho. – I nie waż się zbliżać do warsztatu, póki on jeszcze stoi.

Patrzył na mnie, jakbym był dla niego obcy.

– Już nie jest twój, ojciec. Już nie twój.

Żona broniła syna

– Halina, powiedz mi szczerze… to ty go namówiłaś? – zapytałem, choć znałem odpowiedź.

Siedziała przy stole z dłońmi złożonymi, jakby się modliła. Ale żadne modlitwy nie cofną czasu.

– Andrzej… przecież to nasz syn – wyszeptała.

– Syn?! – aż mnie zatrzęsło. – Syn nie robi czegoś takiego rodzicom! On nie chciał warsztatu. On chciał pieniędzy.

– Ale on… chciał dobrze… – zaczęła.

– Dobrze?! – podszedłem do niej gwałtownie. – Ty wiesz, ile nocy ja tam przesiedziałem?! Ile razy wracałem zmarznięty, z bolącym kręgosłupem, ale zadowolony, że uczciwie zarobiłem? A on… wszystko to sprzedał, jakby to była zabawka z kiosku.

– Może był w potrzebie – powiedziała cicho. – Może nie miał wyboru…

– I co, Halina? Uwierzyłaś mu? Bo ja ci powiem jedno: on nas zrobił w balona! A ty go jeszcze bronisz!

Popatrzyła na mnie z wyrzutem, a potem spuszczając wzrok:

– On bał się, Andrzej. Przyszedł, prosił… mówił, że to tylko chwilowy kryzys. Że poradzi sobie. Przysięgał na moje życie.

A ty mu uwierzyłaś, jak dziecko w bajkę.

– Bo to nasze dziecko – powiedziała twardo.

Nie odpowiedziałem. Przeszedłem się po kuchni. Te same kafelki co dwadzieścia lat temu. Te same zasłony. A jednak wszystko wyglądało inaczej. Obco.

– Wiesz co boli, Halina? – spojrzałem jej prosto w oczy. – Że ty go bronisz, a mnie już nie.

Kasa była ważniejsza

Nie chciałem tego słyszeć. Naprawdę. Ale drzwi do salonu były niedomknięte, a głosy niosły się po całym domu. Zatrzymałem się na schodach, już z kubkiem herbaty w ręku. I zamarłem.

– Mamo, ja nie miałem wyjścia – Daniel mówił zrezygnowanym głosem. – Było tego tyle… Przestałem ogarniać. Najpierw jeden kredyt, potem drugi… A potem to się samo napędzało.

– Ale przecież… czemu nic nie powiedziałeś? – Halina brzmiała na przerażoną. – Przecież my byśmy ci pomogli, synku… Przecież jesteśmy rodziną.

– I co byście zrobili? – rzucił gorzko. – Ojciec by mnie wyrzucił z domu, a ty byś płakała każdej nocy. Nie chciałem was martwić.

– To czemu teraz mówisz?

– Bo już nie mam siły – odpowiedział cicho. – Już wszystko poszło. Został mi tylko ten warsztat… I dom… Musiałem coś z tym zrobić.

Nie wytrzymałem. Wszedłem bez zapowiedzi. Daniel zamilkł. Halina poderwała się z kanapy.

– Zrozumiem, synku – powiedziałem. – Zrozumiem, że dla ciebie ważniejsze były pieniądze niż ojciec. Niż to, co zbudowałem. Niż to, co ci dałem z serca.

– Tato… ja nie chciałem cię skrzywdzić…

– Ale skrzywdziłeś – przerwałem mu. – I nawet nie miałeś odwagi mi powiedzieć w oczy. Musiałem przeczytać w papierach o sprzedaży warsztatu. Jak o cudzej śmierci w nekrologu.

Daniel spuścił głowę. Halina milczała, jakby chciała się rozpłynąć.

– A ja głupi wierzyłem, że oddając ci wszystko, robię coś dobrego.

Odwróciłem się i wyszedłem. Nie mogłem na niego patrzeć.

Żona wiedziała o problemach

– Andrzej, poczekaj – Halina dogoniła mnie na podwórku, owinęła się swetrem. – Proszę cię, porozmawiajmy.

– O czym, Halina? – odparłem, nie odwracając się. – O tym, że mnie wykiwałaś razem z własnym dzieckiem?

– Nie mów tak, proszę…

– A jak mam mówić?! – odwróciłem się gwałtownie. – Pamiętasz, jak mówiłem, że nie jestem pewny? Że nie chcę przepisywać wszystkiego na Daniela? A ty co?! „Zrób to, Andrzej. On się zmienił. On dojrzał. On chce dobrze.”

– Bo tak mówił… – wyszeptała. – Przyszedł do mnie wieczorem, jak dziecko. Miał łzy w oczach. Mówił, że to tylko chwilowe. Że sobie nie radzi… Andrzej, on był zdesperowany. Bałam się, że zrobi sobie krzywdę.

Patrzyłem na nią w ciszy. Tak długo, aż sama zaczęła się wstydzić tych słów.

Myślałaś, że uratujesz go cudzym kosztem? Naszym kosztem? Mojego życia?

– Myślałam, że jako rodzice… jako rodzice powinniśmy pomóc. To też twoje dziecko…

– Nie. To już nie jest moje dziecko – odpowiedziałem twardo.

Ruszyłem przed siebie. Minąłem krzewy, stare skrzynki, które kiedyś sam zbijałem. Brama była otwarta. Poszedłem prosto do warsztatu. Już nie mojego. Stanąłem przed nim i nagle poczułem się obco. Jakbym był intruzem. Miejsce, w którym znałem każdą śrubkę, każdą plamę oleju. Teraz było tylko nieruchomością na sprzedaż.

Zamknąłem oczy. Widziałem siebie młodego, jak śmigam między autami, jak przeklinam pod nosem, gdy coś nie idzie. Jak Halina przynosi mi termos z herbatą. Jak Daniel w krótkich spodenkach biega między kluczami. A teraz… Czułem pustkę.

Pokłóciliśmy się

Znalazłem go w warsztacie. Stał tyłem, przy regale, oglądał jakieś papiery, jakby nadal był u siebie. Daniel odwrócił się powoli, jakby się spodziewał, że przyjdę.

Chciałem tylko… pożegnać się z tym miejscem.

– Pożegnać?! – parsknął.

– Zniszczyłeś wszystko, na co pracowałem całe życie.

Milczał. Dopiero po chwili powiedział:

– Tato, nie rozumiesz. Ja się czułem bezużyteczny. Jakby wszystko, co robię, było gorsze od twojego. Ludzie przychodzili i pytali, gdzie ojciec. „Pan Andrzej by to zrobił lepiej”… Słyszałem to tysiąc razy.

– Bo robiłby lepiej – przerwałem ostro.

– A ja chciałem tylko coś udowodnić! Że też potrafię. Że mogę sam.

– I co? – zrobiłem krok w jego stronę. – Udowodniłeś?

– Nie… – spuścił głowę. – Spieprzyłem wszystko.

Udowodniłeś tylko, że ci nie zależy – wycedziłem. – Na tym miejscu. Na mnie. Na matce.

Daniel westchnął. Widać było, że nosi to w sobie od dawna, ale to nic nie zmieniało. Nie cofnę słów, które padły. Nie cofnę podpisu, który złożyłem.

– Nie wiem, jak to naprawić… – powiedział cicho.

– Tego się już nie naprawia, synu. To się nosi do końca życia – odwróciłem się i wyszedłem, zostawiając go samego w warsztacie, który już nie był nasz.

To wszystko boli

Halina od kilku dni nie mówi nic. Chodzi cicho, robi herbatę, jakby była gościem we własnym domu. Nie kłócimy się. Nie kochamy się też jak dawniej. Coś w nas pękło. Rozdarło się, jak fartuch roboczy na szwie – tak, że nie da się już zaszyć.

Daniel nie wrócił do domu. Zostawił tylko wiadomość na kartce: „Spróbuję to jakoś odkręcić. Przepraszam.” Tylko tyle. I nie wiem, czy to bardziej boli, czy bardziej obchodzi.

Czasem myślę, że może za bardzo wierzyłem. W niego. W to, że jak dasz dziecku wszystko, to ono zrozumie, ile to znaczy. A prawda jest taka, że niektórych rzeczy nie da się nauczyć. Nawet własnego syna.

Wziąłem klucz nasadowy do ręki. Taki sam, jakim naprawiałem pierwszego malucha. Obróciłem go w palcach, ciężki, zimny. Symbol życia, które przeminęło. Teraz została tylko cisza. I echo po tym, kim byłem. Ojcem. Mechanikiem. Człowiekiem.

– Skończyło się, chłopie – powiedziałem do siebie.

I pierwszy raz od lat nie wiedziałem, co robić dalej.

Andrzej, 60 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama