Reklama

Wychowałam syna sama, po śmierci męża. Oddałam mu całe serce, czas i wszystko, co miałam. Gdy dorósł, chciałam mu ułatwić życie – przepisałam na niego mieszkanie, sądząc, że robię najlepiej, jak umiem. Myślałam, że to gest miłości, który kiedyś mi odpłaci. Nie spodziewałam się, że wszystko tak się potoczy. Teraz nie mam gdzie mieszkać, nie mam oszczędności, nie mam do kogo się zwrócić. On ma swoje życie, swoją rodzinę i… zamknięte serce. A ja? Śpię kątem u znajomych i codziennie zadaję sobie to samo pytanie: gdzie popełniłam błąd?

Zrobiłam to z miłości

– Mamo, ale ja przecież nie proszę o to mieszkanie – powiedział kiedyś, niepewnie spoglądając mi w oczy.

– Wiem, synku. Ale ja chcę, żebyś je miał. Jesteś moim jedynym dzieckiem. Przecież kiedyś i tak będzie twoje – odpowiedziałam spokojnie, z uśmiechem, ale też ze ściśniętym gardłem.

To był ten moment. Leżeliśmy na mojej starej kanapie, piliśmy herbatę i rozmawialiśmy o jego planach na przyszłość. Jacek miał wtedy trzydzieści dwa lata, właśnie spodziewał się z żoną dziecka. Wynajmowali ciasną kawalerkę i ledwo wiązali koniec z końcem. A ja miałam dwupokojowe mieszkanie, w którym od lat mieszkałam sama. Wydawało się oczywiste, że to będzie najlepsze rozwiązanie.

Zawsze powtarzałam, że rodzina jest najważniejsza. Że matka powinna pomóc, jeśli może. I ja mogłam – mieszkanie było moje, całkowicie spłacone, zadbane. Wystarczyło przepisać akt notarialny.

– A gdzie ty się wtedy podziejesz? – zapytała ostrożnie synowa, której z początku nie lubiłam, ale starałam się zaakceptować jej obecność.

– Coś wymyślę. Może na działkę na lato, a potem pokój wynajmę. Jeszcze trochę popracuję – odparłam lekko, jakby to nie było nic wielkiego. Jakby oddanie dachu nad głową było tak samo proste jak podzielenie się obiadem.

Uśmiechnęli się wtedy oboje. Uśmiechnięte twarze mojej rodziny – to mi wystarczyło. Wtedy jeszcze myślałam, że zrobiłam coś pięknego. Że dałam coś najcenniejszego. I że to się kiedyś zwróci.

Nowe życie, stara ja

Pierwsze tygodnie po wyprowadzce były nawet… dziwnie przyjemne. Miałam wrażenie, że robię coś nowego, odważnego. Nocowałam u koleżanki z pracy, potem przez chwilę u siostry, a potem… trafiłam na wynajmowany pokój u starszej pani. Ciasny, z meblościanką z PRL-u i zapachem naftaliny, ale swój – płaciłam za niego z emerytury, ledwo co zostawało na jedzenie. Mówiłam sobie: „To przejściowe. Jacek wkrótce się ustabilizuje, znajdzie lepszą pracę, potem mnie zaprosi z powrotem. W końcu to mój dom”.

Zadzwoniłam do niego któregoś wieczoru, ot tak, bez okazji. Odebrała synowa.

– Mamo, nie dzwoń teraz, mały zasnął dopiero co, jesteśmy wykończeni – powiedziała chłodno.

– Ach, dobrze, dobrze… Tylko chciałam spytać, jak się czujecie… – wycofałam się szybko. Czułam się jak intruz.

Minęły dwa miesiące. Potem kolejne. Byłam zapraszana coraz rzadziej. Wpadałam z zakupami, zupami w słoikach, z prezentami dla wnuka, ale coraz częściej drzwi otwierali mi z miną, jakby nie mieli dla mnie miejsca. Dosłownie i w przenośni. Któregoś dnia usłyszałam, jak synowa mówi do Jacka w kuchni, nie wiedząc, że jeszcze nie wyszłam:

Ona znowu coś przytaszczyła. Jakbyśmy nie mieli co jeść.

A Jacek? Nie odpowiedział. Milczenie zabolało mnie bardziej niż jakiekolwiek słowa. Wyszłam wtedy po cichu, bez pożegnania. Zaczęłam rozumieć, że ich nowe życie nie przewiduje dla mnie miejsca. A ja wciąż byłam tą samą osobą, tą samą matką. Tylko coraz bardziej niepotrzebną.

Gość w swoim domu

Zbliżały się święta. Zadzwoniłam do Jacka z nadzieją, że spędzimy je razem, jak dawniej. Że posiedzimy przy stole, że wnuk będzie mnie tulił za szyję, a syn pocałuje mnie w policzek na powitanie. Jak wtedy, gdy jeszcze byłam u siebie.

– Mamo… chyba w tym roku będzie ciasno. Przyjeżdża rodzina Karoliny z Radomia. Myśleliśmy, że może ty… spędzisz je u cioci Ani? – zaproponował, jakby to było coś całkiem naturalnego.

– Ale to przecież mój dom… – wymknęło mi się. Po drugiej stronie zapadła niezręczna cisza.

– Mamo, przecież sama go przepisałaś. Wiesz, że nie chcieliśmy tego od ciebie wymuszać – dodał szybko.

– Oczywiście… – wydukałam, czując, jak serce zsuwa się w gardło. – To tylko święta, dam sobie radę.

I dałam. U cioci Ani było głośno, tłoczno i obco. W nocy płakałam w łazience, tłumiąc szloch w ręcznik. Wróciłam do swojego wynajmowanego pokoju w drugi dzień świąt. Cicho i zimno. Nawet karpia nie miałam ochoty smażyć. Kilka dni później pojechałam pod „moje” dawne mieszkanie. Weszłam po schodach, jak za dawnych lat. Chciałam tylko zobaczyć wnuka. Zobaczyć, jak wygląda ich choinka. Drzwi otworzyła Karolina.

– O! Jacek mówił, że może mama wpadnie. Proszę, ale tylko na chwilę, zaraz wychodzimy do znajomych.

Byłam jak cień, przesuwający się po ścianach. Usiadłam na brzegu fotela. Mały w ogóle mnie nie poznał. A ja po raz pierwszy poczułam się nie jak matka, ale jak nieproszony gość w miejscu, które kiedyś było wszystkim, co miałam.

Niechciana i zapomniana

Z dnia na dzień czułam, jak znikam. Jakby ktoś powoli wymazywał mnie z własnego życia – kawałek po kawałku. Nie miałam już kluczy, nie miałam stałego miejsca, nie miałam wpływu na nic. Zaczęłam się rozglądać za innym lokum, bo właścicielka, u której wynajmowałam pokój, zmarła, a jej córka postanowiła wszystko sprzedać.

Miałam dwa miesiące, żeby się wyprowadzić. Szukałam czegoś taniego, ale ceny były absurdalne, a moja emerytura… ledwo wystarczała na lekarstwa i jedzenie. Wtedy pierwszy raz poprosiłam Jacka o pomoc.

– Mamo… no nie wiem, teraz mamy kredyt, mały choruje, Karolina pracuje tylko dorywczo… może jakiś ośrodek dla seniorów? Taki z dofinansowaniem?

Patrzył wtedy gdzieś obok mnie, jakby się wstydził. A może po prostu mu ulżyło, że nie zapytałam: „Czy mogę wrócić?”. Bo przecież nie mogłam. Nie byłam już właścicielką. Nie byłam już nikim ważnym.

Wróciłam do pokoju i położyłam się w ubraniu. Wpatrywałam się w sufit, sztywniejąc z bezsilności. Pamiętałam, jak jako dziecko przychodził do mnie z gorączką, jak tuliłam jego rozpalone czoło, jak myłam mu włosy, obcinałam paznokcie, szykowałam kanapki. Oddałabym wszystko, żeby znowu być dla niego kimś. A tymczasem byłam tylko ciężarem.

Zaczęłam sprzedawać biżuterię. Najpierw kolczyki, potem pierścionek po matce. Niby nie miały wielkiej wartości, ale dawały mi chwilowe złudzenie kontroli. Świadomość, że mogę jeszcze za coś zapłacić, choćby za nocleg. Wstydziłam się komukolwiek o tym mówić. A najbardziej wstydziłam się tego, że wciąż go kocham.

Prawda boli najbardziej

Zdecydowałam się napisać do Jacka list. W ręku trzymałam długopis, ale ręka drżała, a oczy zachodziły mgłą. Nie chciałam go oskarżać. Chciałam tylko, żeby zrozumiał. Że ja nie potrzebuję luksusów. Że wystarczyłby mi kąt w kuchni, składane łóżko, ciepła herbata wieczorem i słowo: „mamo”. Ale zanim skończyłam pierwsze zdanie, rozdarłam kartkę. Po co pisać coś, czego i tak nikt nie chce przeczytać?

Zadzwoniłam do niego raz jeszcze. Byłam zdesperowana. W słuchawce odezwała się Karolina.

– Mamo, my naprawdę nie mamy jak ci pomóc. To nie jest moment. Jacek pracuje po godzinach, ja mam dwójkę dzieci na głowie. Rozumiemy, że ci ciężko, ale… nie możemy brać odpowiedzialności za wszystko.

Za wszystko? Czy prośba o pomoc to już „wszystko”? Zawiesiłam słuchawkę. Usiadłam przy stole, głaszcząc dłońmi blat, który jeszcze niedawno był „mój”. Ten sam, na którym odrabiał lekcje. Ten sam, na którym jadł zupę pomidorową i opowiadał, że kolega z klasy ma starszego brata, co umie robić salto.

Dopiero wtedy zrozumiałam, że mój błąd nie polegał tylko na przepisaniu mieszkania. Tylko na tym, że całe życie uczyłam go, że ja sobie zawsze poradzę. Że nie trzeba się mną przejmować. I teraz on po prostu… wierzył, że to wciąż prawda. Prawda, która mnie zabijała. Zostałam bez niczego. Bez domu, bez oszczędności, bez prawa do własnej przeszłości. Ale jeszcze miałam jedno – swoją godność. I postanowiłam, że jej już nikomu nie oddam.

Za późno na żal

Spakowałam swój dobytek w dwie walizki. Zmieszczą się w bagażniku każdego auta. Kilka swetrów, zdjęcia w ramkach, dwie książki, które czytam w kółko. Tyle zostało z mojego życia. Z mojego mieszkania, z mojej roli matki.

Znalazłam miejsce w domu pomocy społecznej, z pomocą znajomej z dawnej pracy. Pokój dzielony z inną kobietą, która też straciła wszystko – tylko w inny sposób. Milczymy przy kolacji, jakbyśmy bały się poruszyć powietrze, które jeszcze pamięta nasze dawne życie. Ja miałam syna. Ona miała męża. Obie mamy wspomnienia, których nikt już nie chce słuchać. Jacek zadzwonił tydzień po mojej przeprowadzce.

– Mamo, Karolina mówiła, że się wyniosłaś. Czemu nie powiedziałaś wcześniej?

– Bo ty i tak nigdy nie miałeś czasu wysłuchać, synku – odpowiedziałam cicho.

– Przesadzasz… Mogłaś się odezwać. Nie wiedzieliśmy, że to aż tak poważne.

Milczałam. Czasem nie trzeba już mówić. Prawda dojrzewa w drugim człowieku sama. I zaboli dokładnie wtedy, kiedy musi. Nie prosiłam go o pomoc. Nie wspomniałam o pustych kieszeniach ani o tym, że czasem prawie nie jem, bo boję się wydać ostatnie pieniądze. On się pożegnał. Obiecał, że zadzwoni znów. Nie zadzwonił.

Dziś wiem, że popełniłam błąd nie wtedy, gdy oddałam mu mieszkanie. Ale wtedy, gdy zaczęłam znikać dla własnego dziecka, myśląc, że to miłość. A to była tylko rezygnacja. Miłość nie polega na poświęcaniu się bez końca. Bo niektórych strat nie da się cofnąć. Nawet miłością.

Barbara, 64 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama