„Od urodzenia dziecka wszystko się zmieniło. Mąż traktuje mnie podle i myśli, że tylko siedzę w domu i nic nie robię”
„Co miałam powiedzieć? Że „siedzenie w domu” to tak naprawdę bezsenność, pieluchy, chaos, pranie po trzy razy dziennie, obiad gotowany z dzieckiem w chuście i że nawet nie wiem, jaki dziś dzień tygodnia? Że z utęsknieniem czekam, aż wróci z pracy, a jak przychodzi – czuję ulgę przez pięć sekund, po czym znowu zostaję sama?”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy dokładnie to się zaczęło. Może wtedy, gdy wróciliśmy z dzieckiem ze szpitala, a Marek, zamiast zapytać, jak się czuję po porodzie, zapytał, co będzie na obiad. A może wcześniej – kiedy coraz rzadziej mnie przytulał, gdy brzuch rósł, a ja byłam zmęczona i opuchnięta. „Tylko nie narzekaj, Justyna. Przecież sama tego chciałaś” – powtarzałam sobie w myślach, gdy w nocy znów wstawałam do płaczącego synka, a Marek spał w najlepsze.
Kiedyś byliśmy jak zgrany zespół. Potrafiliśmy zasiedzieć się przy winie do północy, gadając o głupotach. Potem zatapialiśmy się w sobie, jakby świat miał się skończyć. Mówił, że jestem kobietą jego życia. A teraz? Teraz czuję się jak cień tej dziewczyny, którą kiedyś byłam. Moje życie to: pranie, gotowanie, karmienie, sprzątanie, znów pranie... A Marek? Wraca z pracy, rzuca torbę w kąt i mówi tylko: „Ciszej trochę, Justyna. Głowa mi pęka”.
Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz mnie przytulił. Albo spojrzał tak, jak kiedyś – jakbym była najpiękniejsza na świecie. Teraz patrzy na mnie jak na zawalidrogę. Jak na służącą, która coś znów zrobiła nie tak. „Znowu nie umyłaś podłogi?”, „Nie mogłaś go szybciej uciszyć?”, „Co to za zupa?”.
Czasem, kiedy synek już zaśnie, siadam w kuchni, owijam się kocem i po cichu płaczę. Nie z bólu fizycznego. Tego się już nauczyłam znosić. Płaczę z samotności. Dlatego, że mój własny mąż traktuje mnie jak kogoś obcego. Że jestem w tym wszystkim zupełnie sama.
Nie wiem, czy on mnie jeszcze kocha. Ale wiem, że ja zaczynam go coraz mniej poznawać. I coraz bardziej się go bać. Nie w sensie, że mnie skrzywdzi – nie. Tylko że już zawsze będzie taki. Chłodny. Zdystansowany. I że tak będzie wyglądać całe moje życie.
Nie tak miało być.
Czułam się jak służąca
– Marek, weź go na chwilę, błagam… – jęknęłam, kołysząc płaczącego Mikołaja już czterdziestą minutę. – Nie czuję rąk…
– Przecież widzisz, że jem – mruknął, nie odrywając wzroku od talerza. – Mogłabyś go uciszyć?
– On ma kolki, Marek. Krzyczy z bólu. Ja już nie wiem, jak mu pomóc…
– No to zrób coś – odparł, jakby mówił do pracownicy kuchni, która przyniosła mu zimną zupę.
– Zrobiłam już wszystko. Przebierałam, masowałam, nosiłam, dawałam kropelki, a teraz… teraz proszę ciebie o pomoc, bo ja już nie daję rady. Jesteś jego ojcem!
– Ojcem, który tyra po dziesięć godzin dziennie. A ty? Cały dzień w domu. To twój obowiązek.
Zamilkłam. Co miałam powiedzieć? Że „siedzenie w domu” to tak naprawdę bezsenność, pieluchy, chaos, pranie po trzy razy dziennie, obiad gotowany z dzieckiem w chuście i że nawet nie wiem, jaki dziś dzień tygodnia? Że z utęsknieniem czekam, aż wróci z pracy, a jak przychodzi – czuję ulgę przez pięć sekund, po czym znowu zostaję sama?
– Czasem mam wrażenie, że jestem dla ciebie tylko służącą – wyszeptałam. – Kucharka, sprzątaczka, niańka. A gdzie w tym wszystkim jestem ja, Marek?
– Przestań dramatyzować. Masz dach nad głową, masz co jeść, nie brakuje ci niczego. No, chyba że uwagi – parsknął.
Stałam jak zamurowana. A potem wzięłam Mikołaja na ręce i wyszłam z kuchni. Nie chciałam, żeby widział, jak łzy spływają mi po twarzy. Nie dziecko. Mąż.
Wtedy pierwszy raz pomyślałam: „Czy ja jeszcze go kocham?”
Nie chciałam być gosposią
– Wiesz, czasem się zastanawiam, czy on mnie w ogóle jeszcze lubi – powiedziałam cicho, mieszając zimną już kawę.
– Jak to lubi? Przecież to twój mąż. – Karolina spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– No właśnie. Mąż. I nic poza tym. Nie kochanek. Nie przyjaciel. Nie partner. Mąż – bo tak wyszło. Bo mamy dziecko. Bo papier. I dom na kredyt.
Siedziałyśmy w małej kawiarni obok parku. Ja w niedopranej bluzie, z plamą po mleku na ramieniu. Karolina, jak zwykle w dżinsowej kurtce i rozpuszczonych włosach, gładka, świeża, z energią wypisaną na twarzy. Spojrzała na mnie z troską.
– A on kiedykolwiek cię przytula? Pyta, jak się czujesz?
– Nie. Wszystko jest o dziecku. I o nim. Jak miał ciężki dzień. Jak boli go głowa. Jak chce ciszy. Jak jestem za głośna. Jak obiad za słony…
Karolina westchnęła.
– Justyś… ty nie jesteś jego gosposią. To chore, co on z tobą robi.
– Może przesadzam. Wiesz, po porodzie wszystko jest wyolbrzymione. Hormony, zmęczenie...
– Nie. Po prostu zaczęłaś widzieć wyraźnie. Wcześniej kochałaś i przymykałaś oczy. A teraz… teraz już nie masz siły. I bardzo dobrze.
Milczałam. Bo wiedziałam, że ma rację. Oczy miałam szkliste. Ktoś obok zamówił szarlotkę, a mnie ścięło na myśl, że ostatni raz zjadłam coś z przyjemnością, bez pośpiechu… miesiąc temu?
– Nie chcę, żeby Mikołaj dorastał w takim domu – powiedziałam nagle. – Gdzie mama jest nikim.
Karolina ścisnęła moją dłoń.
– Więc zacznij walczyć, Justyna. Bo nikt za ciebie tego nie zrobi.
Nie mogłam złapać tchu
Nie chciałam podsłuchiwać. Naprawdę nie.
Wyszłam z pokoju dość szybko, bo jakimś cudem Mikołaj zasnął praktycznie bez noszenia. Zwykle zajmowało to godzinę. Przechodząc obok salonu, usłyszałam głos Marka. Zmroziło mnie – rozmawiał na głośniku przez telefon. Z mamą. Z tą samą, która od początku patrzyła na mnie jak na leniwą sierotę, co to „porządnej zupy nie potrafi ugotować”.
– Serio, mamo, ja już mam tego dość – mówił Marek. – Cały dzień w domu i jeszcze narzeka. Myśli, że jak urodziła dziecko, to świat ma jej bić brawo.
Zamarłam. Oddech ugrzązł mi w gardle.
– Ciągle jęczy, że zmęczona. A ja co? Wracam z pracy i zamiast odpocząć tylko awantury. Czasem się zastanawiam, co ja w niej w ogóle widziałem...
– Bo się jej w głowie poprzewracało – usłyszałam głos Anety, teściowej. – Kiedyś kobiety nie marudziły. Wstawały, karmiły, sprzątały i nie było gadania. A teraz? Wszystko im przeszkadza. Jeszcze chwila, a zacznie ci rozkazywać.
Zapadła cisza. Oparłam się o framugę, czując, jak drżą mi nogi.
– A ty co? Tak chcesz żyć? Z taką babą, co cię tylko ciągnie w dół?
Nie wiem, co odpowiedział. Bo wtedy weszłam. Cicho, ale pewnie. Marek spojrzał na mnie i zbladł. Aneta coś jeszcze trajkotała, ale już nie słuchałam.
– Słyszałam wszystko – powiedziałam spokojnie, choć w środku krzyczało we mnie wszystko. – Nie martw się, nie będę cię więcej ciągnąć w dół.
Odwróciłam się i wyszłam. Za sobą zostawiłam ciszę tak gęstą, że można ją było kroić nożem.
Nie będę żebrać o miłość
Wieczorem siedział na kanapie. Z pilotem w dłoni, jakby nic się nie wydarzyło. Jakby rozmowa z matką, w której nazwał mnie ciężarem, po prostu… wyparowała.
– Możemy pogadać? – zapytałam, stając przed nim.
Podniósł wzrok. Obojętny. Jakby właśnie ktoś mu przerwał reklamy chipsów.
– O czym?
– O tym, że mnie już nie kochasz.
Westchnął.
– Justyna, nie zaczynaj znowu…
– Nie zaczynam, tylko kończę. Powiedz mi wprost. Kochasz mnie jeszcze?
– Nie wiem. Może ty się zmieniłaś. Nie jesteś już tą samą kobietą.
– Bo urodziłam ci dziecko! – wrzasnęłam. – Przepraszam, że jestem zmęczona. Przepraszam, że nie maluję paznokci, tylko wyciągam pieluchy z kosza. Przepraszam, że śmierdzę mlekiem, a nie perfumami. Ale chyba nie na to się umawialiśmy, co?
– Ludzie się zmieniają – wymamrotał, unikając mojego spojrzenia. – To naturalne.
– Ale miłość nie powinna znikać po porodzie – szepnęłam. – Nie powinna boleć.
Usiadłam naprzeciwko niego. Nie krzyczałam już. Mówiłam cicho, ale każde słowo wbijało się w ciszę jak gwóźdź.
– Gdy leżałam w szpitalu, po operacji, bałam się o Mikołaja. A ty wyszedłeś po godzinie, bo „praca nie poczeka”. Nawet wtedy mnie nie przytuliłeś.
Milczał.
– Ja cię nie proszę, żebyś był idealny. Ja cię błagam, żebyś był człowiekiem. Partnerem. Kimś, kto nie zostawi mnie z tym wszystkim samej.
– Dobra, Justyna… – zaczął, ale urwał. I znów zapadła cisza.
A ja wiedziałam już jedno: nie będę żebrać o miłość. Nawet jeśli miałabym odejść w ciszy.
Nieoczekiwane spotkanie
Wojtka spotkałam przypadkiem, pod żłobkiem. Stał z papierową torbą i czekał na siostrzenicę. W pierwszej chwili udawałam, że go nie widzę – miałam na sobie spraną kurtkę, włosy związane byle jak. Ale on podszedł. Zawsze miał w sobie tę lekkość, jakby życie nie do końca go dotykało.
– Justyna? Serio, ty?
– Wojtek... – uśmiechnęłam się słabo. – Minęło trochę lat, co?
– Trochę. A ty... – spojrzał na mnie z taką troską, że aż odruchowo się cofnęłam. – Wszystko okej?
– Mam dziecko. Nie śpi. Ja też nie. I czasem nie wiem, jak się nazywam – zażartowałam. – A ty?
– Pracuję zdalnie. Pamiętasz, że zawsze byłem domowy – zaśmiał się. – Chodź ze mną na herbatę. Nie wyglądasz, jakbyś miała dziś ochotę wracać do domu.
Nie powinnam była się zgodzić. Ale poszłam. Siedzieliśmy w kawiarni, piłam najwolniej w życiu, jakby ta herbata miała mnie uratować. Wojtek nie oceniał. Słuchał. Naprawdę słuchał.
– Czasem mam ochotę po prostu wyjść i już nie wrócić – powiedziałam nagle. Głos mi zadrżał.
– Justyna... – spojrzał na mnie z takim ciepłem, że poczułam gulę w gardle. – Zawsze byłaś silna. Ale nikt nie powinien być silny cały czas.
Milczałam. A potem wybuchłam. Szeptem, między łykami herbaty, powiedziałam mu wszystko. O Marku. O teściowej. O tym, że czuję się niewidzialna.
Nie próbował pocieszać. Po prostu był.
I wtedy pierwszy raz od miesięcy poczułam, że ktoś mnie dostrzega. Nie jako matkę. Nie jako żonę. Tylko jako kobietę.
Justyna, 27 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój świętej pamięci mąż to się pewnie w grobie przewraca. Syn zakpił z naszej tradycji i nawet nie zamierza przeprosić”
- „Mam w domu 3 facetów, a wszystko robię sama. W końcu oznajmiłam, że nie będę ich już służącą”
- „Wyprowadziłam się na wieś, by mieszkać w ciszy. Trafiłam na takich sąsiadów, że mi ręce opadają”

