„Od obcego człowieka w pociągu usłyszałem prawdę o życiu. Uznałem, że pora zacząć działać na własnych zasadach”
„Pociąg był prawie pusty. Zająłem miejsce przy oknie, słuchawki w uszach, kurtka zwinięta pod głowę. Po drugiej stronie przedziału siedziała jakaś starsza pani z gazetą i termosikiem. Pachniało kanapkami i perfumami. Właśnie miałem nadzieję, że tak zostanie”.

- Redakcja
Miałem dziewiętnaście lat i byłem dokładnie nikim. Każdego dnia budziłem się z uczuciem ciężaru na klatce piersiowej. Czasem nawet nie wstawałem. Zasłonięte rolety, słuchawki na uszach, laptop, gry, scrollowanie TikToka do znudzenia. Zrobiłem maturę, ale nie dostałem się na studia. Zresztą, tylko dlatego, że nie umiałem sobie wyobrazić, co chciałbym robić. Ekonomia? Informatyka? Prawo? Brzmiały jak cudze pomysły.
Mieszkałem z matką. Ojciec dawno zniknął
Matka była konkretna, bezpośrednia, z charakterem. I miała dość mojego bezruchu.
– Masz zamiar tak leżeć całe życie? – zapytała któregoś poranka, stając w progu mojego pokoju z filiżanką kawy w ręku.
– A co, jak leżenie to jedyne, w czym jestem dobry? – odparłem zgryźliwie, nie odrywając wzroku od monitora.
Zacisnęła usta, spojrzała na mnie przez sekundę dłużej niż zwykle i wyszła, trzaskając drzwiami. Wiedziałem, że ją ranię, ale nie umiałem tego zatrzymać.
Miałem znajomych. Mieliśmy swoje rytuały: wieczorne browary na murku koło Biedronki, głupie rozmowy, czasem impreza. Ale czułem, że to wszystko to tylko ekran dymny. Że oni też się boją. Tylko są lepsi w udawaniu, że nie.
Każdy dzień wyglądał tak samo. Bez celu. Bez planu. Jakby życie nie dotyczyło mnie, tylko innych ludzi. Aż w końcu – w akcie desperacji – kupiłem bilet do Gdańska. Powiedziałem mamie, że jadę do kuzyna. W rzeczywistości chciałem tylko uciec od spojrzeń, oczekiwań, od siebie.
Z Poznania do Gdańska jechało się trochę ponad pięć godzin. Wystarczająco długo, by się zgubić w myślach, ale nie na tyle, żeby zapomnieć, gdzie się jedzie.
Pociąg był prawie pusty. Zająłem miejsce przy oknie, słuchawki w uszach, kurtka zwinięta pod głowę. Po drugiej stronie przedziału siedziała jakaś starsza pani z gazetą i termosikiem. Pachniało kanapkami i perfumami. Właśnie miałem nadzieję, że tak zostanie – że nikt więcej nie wejdzie.
Ale wszedł. Starszy facet, może pięćdziesiąt parę lat, z siwymi włosami przy skroniach i ciepłym spojrzeniem. W rękach miał książkę i papierową torbę z Empiku. Przysiadł się z westchnieniem, rzucił mi jedno spojrzenie, i zaraz się uśmiechnął.
– Uciekasz czy jedziesz po coś? – zapytał po chwili, kiedy pociąg ruszył.
Zsunąłem słuchawkę z jednego ucha i spojrzałem na niego nieco nieufnie.
– Uciekam przed tym, że nie wiem, co dalej – rzuciłem, sam zaskoczony, że odpowiedziałem szczerze.
– To już coś. Większość ludzi nie ma odwagi się przyznać – odpowiedział, otwierając książkę, ale nie zaczął czytać. Patrzył przez okno. – Ja kiedyś też uciekałem. Z Warszawy do Wrocławia. Myślałem, że jak zmienię miasto, to życie się samo poskłada. Ale, wiesz… trzeba je sobie samemu poukładać. I jeszcze rozrzucić karty na nowo.
Nie odpowiedziałem. Ale wyłączyłem muzykę.
Ten facet – Jacek, jak się później przedstawił – miał coś w sobie. Nie był nachalny, nie próbował dawać rad. Po prostu mówił. A ja, pierwszy raz od miesięcy, chciałem słuchać.
– Miałem czterdzieści dwa lata, gdy pierwszy raz naprawdę spanikowałem – powiedział Jacek, kiedy pociąg przetaczał się przez jakieś anonimowe miasteczko. – Siedziałem wtedy w gabinecie w jednej z tych szklanych wież w Warszawie. Garnitur, MacBook, kawa z sojowym mlekiem. I pomyślałem: „Jeśli jeszcze przez rok będę w tym biurze, to się uduszę”.
Spojrzałem na niego z zainteresowaniem
Nie wyglądał na kogoś, kto miałby kiedyś pracować w korporacji. Miał brązową, znoszoną kurtkę i szorstkie dłonie. Pachniał drewnem i tytoniem.
– Wiesz, czego się bałem najbardziej? – kontynuował, nie patrząc na mnie. – Że zmarnuję życie, robiąc to, czego nienawidzę.
– A teraz jesteś szczęśliwy? – zapytałem cicho.
Jacek uśmiechnął się. Przez chwilę milczał, jakby układał odpowiedź.
– Szczęście to nie stały stan. Ale przynajmniej teraz wiem, że żyję – odpowiedział. – Rzuciłem wszystko i zacząłem od zera. Poszedłem na kurs stolarski. Uczyłem się jak dzieciak – ręce pokaleczone, dumę trzeba było schować do kieszeni. Ale pierwszy raz od dawna czułem, że to, co robię, ma sens.
– I co? Udało się?
– Czasem ledwo wiązałem koniec z końcem, ale tak, udało się. Mam warsztat, ludzi, zlecenia. Ale najważniejsze – mam spokój w głowie.
Przytaknąłem, choć wcale nie byłem pewien, czy ja bym potrafił tak zaryzykować. Coś jednak zaczynało się we mnie poruszać. Jakby ktoś odkurzył pokój, w którym latami nie zapalało się światła.
Wróciłem z Gdańska w środku nocy. Kuzyn Bartek zaproponował, żebym został dłużej, ale czułem, że muszę wrócić. Że ta rozmowa z Jackiem... zostawiła coś we mnie, co zaczynało kiełkować.
Przez kolejne dni nie potrafiłem się skupić. Grałem na automacie bez większego entuzjazmu, wchodziłem na YouTube, scrollowałem, ale głowa cały czas wracała do tamtego przedziału, do jego słów. „Zacząłem od zera. Pierwszy raz czułem, że to, co robię, ma sens.”
Któregoś wieczoru leżałem na łóżku z telefonem w dłoni i wpisałem w Google: „szkoła filmowa Poznań”. Nie wiem dlaczego. Może przez to, że jako dzieciak kręciłem komórką krótkie filmiki, robiłem montaże do muzyki. Lubiłem to. Potem zapomniałem. Mama mówiła, że to głupie zabawy. „Z tego nie ma chleba.”
Kliknąłem pierwszy link i trafiłem na stronę szkoły. Kurs reżyserski, warsztaty operatorskie, dźwięk, scenariusze. Złapałem się na tym, że nie tylko czytam, ale że czuję... ekscytację?
Następnego dnia poszedłem na piwo z Kubą. Opowiedziałem mu o tym. Po raz pierwszy od dawna nie bałem się powiedzieć na głos, że czegoś chcę.
– Myślisz, że jestem śmieszny, jeśli zapiszę się do szkoły filmowej? – zapytałem, patrząc na pianę w kuflu.
Kuba parsknął śmiechem.
– Śmieszny to jesteś, jak próbujesz udawać, że ci na niczym nie zależy.
Popatrzyłem na niego. I coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że chyba naprawdę chcę spróbować.
Wiedziałem, że ta rozmowa nie pójdzie gładko
Ale nie dało się już odwlekać. Siedzieliśmy z mamą przy stole. Właśnie skończyła obierać ziemniaki. Pachniało smażonymi kotletami. Idealna sceneria na małą rewolucję.
– Mamo, muszę ci coś powiedzieć – zacząłem niepewnie, skubiąc rękaw bluzy.
– Tylko nie mów, że znowu coś przeskrobałeś – mruknęła, nie odwracając się ode mnie.
– Nie idę na ekonomię. I nie szukam pracy. Złożyłem papiery do szkoły filmowej.
Obróciła się powoli. Jej spojrzenie było zimniejsze niż lodówka.
– Co zrobiłeś?
– Chcę kręcić filmy. Serio. Nie dla zabawy. Pamiętasz, jak miałem kanał na YouTubie? To było coś, co mnie kręciło. I teraz... chcę spróbować.
Matka oparła się o blat. W jej oczach zaczęło się kotłować.
– Po moim trupie zostaniesz jakimś reżyserem z bezrobociem! – warknęła.
– To wolę być bezrobotny, ale szczęśliwy, niż sfrustrowanym robotem jak ty! – wyrwało mi się.
Cisza. Zamarłem. Matka patrzyła na mnie tak, jakby zobaczyła obcego. A potem rzuciła ściereczkę na blat i wyszła z kuchni bez słowa.
Usiadłem. Serce waliło mi jak młot. Wiedziałem, że właśnie przestałem być jej „małym chłopcem”. Ale pierwszy raz w życiu byłem z siebie dumny.
Wysłałem zgłoszenie do szkoły filmowej tydzień później. Dyplom z liceum, kilka krótkich nagrań, których się wstydziłem, ale które jednak coś o mnie mówiły. I list motywacyjny, który pisałem przez całą noc. Autentyczny. Może chaotyczny, ale mój.
Czekanie było najgorsze. Każde powiadomienie w telefonie sprawiało, że serce mi podskakiwało. Matka przez ten czas prawie się do mnie nie odzywała. W domu było cicho, jakbyśmy oboje bali się, że słowa rozwalą to, co jeszcze zostało.
Aż w końcu – przyszła wiadomość.
„Gratulujemy! Zostałeś zakwalifikowany do udziału w rocznym kursie reżyserskim. Szczegóły w załączniku.”
Patrzyłem w ekran, jakby miał zaraz zniknąć. A potem… zacząłem się śmiać. Sam do siebie, jak głupi. Z ulgą, z niedowierzaniem, z nadzieją. Jakby ktoś wreszcie otworzył przede mną drzwi, których istnienia nawet nie podejrzewałem.
Pierwsze dni w szkole były chaotyczne, ale ekscytujące. Ludzie inni niż wszyscy, jakby oderwani od świata, który znałem. Rozmawialiśmy o emocjach, obrazach, światłocieniach. O rzeczach, które wcześniej wydawały się zbyt „dziwne”, by je wypowiedzieć głośno.
Na przerwie podeszła do mnie dziewczyna z burzą rudych loków.
– Dlaczego film? – zapytała z ciekawością.
– Bo ktoś kiedyś powiedział mi w pociągu, że nie muszę się bać żyć inaczej – odpowiedziałem.
Minął rok
Nie wszystko poszło łatwo. Matka wciąż nie mówiła o tym głośno, ale przynajmniej nie rzucała kąśliwych uwag. Raz nawet obejrzała mój krótki film na festiwalu studenckim i tylko skwitowała: „No... intrygujące”. To w jej języku znaczyło tyle co „jestem trochę dumna, ale się nie przyznam”.
Szkoła filmowa była jak nowy świat. Poznałem ludzi, którzy nie bali się marzyć. Nauczyłem się, że nie trzeba być od razu wybitnym – wystarczy być prawdziwym. Zacząłem kręcić. Pisać. Rejestrować historie, które wcześniej tylko kołatały mi się w głowie.
Ale najważniejsze – zacząłem żyć świadomie. Z wyboru, nie z rozpędu.
Czasem wracam myślami do tamtego przedziału, do zapachu kanapek i ciepłego spojrzenia Jacka. Do jego słów. Do tej jednej rozmowy, która ustawiła mi życie. Nie wiem, czy Jacek zdaje sobie sprawę, jak bardzo zmienił moją trajektorię. Może takich rozmów odbył dziesiątki. Ale dla mnie była jedna. I wystarczyła.
Teraz, kiedy jadę pociągiem, częściej patrzę ludziom w oczy. Może kiedyś sam zagadam jakiegoś zagubionego dziewiętnastolatka. I opowiem mu, że można inaczej. Że się da. Bo ja już wiem, że się da.
Kacper, 19 lat
Czytaj także:
- „Przyjaciółka bezczelnie wystawiła mnie do wiatru. Miał być wspólny biznes, a czekała mnie zdrada i rozczarowanie”
- „Przyznałem się żonie do romansu z koleżanką z pracy. Spodziewałem się histerii, ale jej reakcja mnie zaskoczyła”
- „Rzuciłam karierę, by zająć się schorowanym ojcem. W podziękowaniu za opiekę dostałam listę obowiązków i pretensje”

