Reklama

Odkładaliśmy każdy grosz. Najpierw do puszki po kawie, potem na wspólne konto oszczędnościowe. Marzyliśmy o Norwegii, o fiordach, które oglądaliśmy na zdjęciach – te monumentalne skały odbijające się w tafli wody, statki sunące powoli jak we śnie. Mój mąż był tym bardziej zafascynowany – mówił, że to jego cel na „później”, gdy już dzieci pójdą na swoje, a w pracy zapanuje spokój. Ja liczyłam dni, on planował trasę. Spieraliśmy się nawet o to, czy nocować w namiocie, czy domkach. Ale ostatecznie... nie pojechaliśmy nigdzie. On pojechał pierwszy – sam, na zawsze.

Planowaliśmy to od dawna

To nie był tylko pomysł na wakacje. To był nasz wspólny projekt, coś, co nas łączyło nawet w zwykłe dni, gdy po pracy zasiadaliśmy z herbatą przy kuchennym stole. Norwegia. Fiordy. Śniadania jedzone na kocu przy szlaku. Spacery w polarach. Śmiech. Zdjęcia. Milczenie przy zachodzie słońca. Wszystko to mieliśmy w głowach, zanim jeszcze zarezerwowaliśmy choćby nocleg. Mój mąż, Wiktor, miał zeszyt – czarny, z gumką. Wklejał tam mapki, notował ceny promów, zaznaczał miejsca, gdzie podobno „koniecznie trzeba się zatrzymać”. Przeglądałam ten zeszyt ukradkiem, gdy nie widział, bo choć udawałam, że jestem realistką, w środku byłam tak samo rozmarzona jak on.

– Wiesz, że mamy już prawie osiem tysięcy? – mówił mi pewnego wieczoru, trzymając w rękach wydruk z banku.

– Naprawdę? – ucieszyłam się. – Czyli może za rok?

– Myślę, że za dwa. Ale będzie warto, zobaczysz – uśmiechnął się.

Wiedziałam, że będzie warto. On to wszystko rozpisywał z taką czułością, jakby planował nie podróż, tylko naszą drugą młodość. Bo tym to właśnie było – nadzieją na czas tylko dla nas, po latach, gdy najpierw byliśmy rodzicami, pracownikami, gospodarzami, a dopiero na końcu sobą dla siebie. Miałam wrażenie, że zbliżamy się do czegoś dobrego. I naprawdę wierzyłam, że zdążymy.

Ostatnie lato razem

To lato było inne. Niby nic wielkiego się nie działo – żadnych wyjazdów, żadnych szaleństw. Ale Wiktor jakby zwolnił. Chodził wolniej, więcej spał. Powiedział, że to zmęczenie. Że wiek robi swoje. Nie nalegałam, żeby poszedł do lekarza – to chyba najgorsze, że nie nalegałam. Ufałam mu bardziej niż własnej intuicji. A może po prostu nie chciałam niczego usłyszeć?

Wspólne wieczory w ogrodzie. On w hamaku, ja na leżaku, słuchający świerszczy. Czasem rozmawialiśmy, częściej milczeliśmy, ale to było to nasze dobre milczenie, które się rodzi między ludźmi, którzy już nie muszą niczego udowadniać. Wiktor coraz częściej wertował swój zeszyt z planami podróży.

– Zobacz – powiedział mi raz, pokazując stronę, gdzie narysował trasę fiordem Geiranger. – Najpierw ten szlak, potem nocleg, a rano prom. Zdążymy na wschód słońca.

– A jak się spóźnimy? – zapytałam, opierając brodę o jego ramię.

– To się spóźnimy – odpowiedział spokojnie.

Pamiętam ten moment jak przez mgłę. Pachniało miętą. Później długo nie mogłam używać tej herbaty. Ilekroć ją zaparzyłam, serce zaczynało mi walić. W sierpniu zaczęły go męczyć bóle w klatce piersiowej. Były krótkie, przelotne, ale on się nie przyznawał. Ja też niczego nie zauważyłam, bo kto myśli o najgorszym, kiedy ma się przed sobą coś, na co czekało się latami? Jeszcze nie wiedziałam, że to ostatnie lato, kiedy słyszałam jego kroki rano w kuchni.

Cisza po dzwonku

To był zwykły poniedziałek. O siódmej rano Wiktor pocałował mnie w czoło, jak zawsze, zanim wyszedł do pracy. Nie otworzyłam oczu, ale poczułam jego dłoń na moim policzku. Zaspanym głosem powiedziałam tylko:

Uważaj na siebie.

– Zawsze – odpowiedział.

Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Tylko że potem zadzwonił telefon. Nie dzwoniła córka, ani sąsiadka. To był numer nieznany, z pogotowia. Głos w słuchawce był spokojny, niemal zawodowy. Przekazywał mi informację, którą przecież każda kobieta powinna zapamiętać do końca życia. A ja zapamiętałam tylko urywki.

„…pan Wiktor… nagłe zatrzymanie… przewieziony… nie udało się… bardzo nam przykro…”

Nie upadłam. Nie krzyczałam. Po prostu siedziałam na krześle, patrząc w okno, jakby za chwilę miał się zjawić. Czekałam, aż drzwi się otworzą i powie, że to wszystko pomyłka, jakiś idiotyczny żart. Nie zjawił się.

Jeszcze tego samego dnia poszłam do jego szafy. W kieszeni jednej z kurtek znalazłam kartkę. Lista zakupów na kolację. Wiktor planował dziś zrobić zapiekankę z brokułami. Mój mąż, zmarły przed kilkoma godzinami, zamierzał kupić ser żółty i jogurt naturalny. Żył. Jeszcze rano był mój.

A teraz nastała cisza. Najpierw telefoniczna. Potem cisza w nocy, która przerażała najbardziej. Bo jak się śpi, kiedy nie słychać już jego oddechu po drugiej stronie łóżka?

Tam, gdzie spoczywa śnieg

Pogrzeb był taki, jakiego by sobie nie życzył. Za dużo ludzi, za dużo kwiatów, za dużo łez. Wiktor był skromny, nie lubił zamieszania. A teraz cały cmentarz rozbrzmiewał szlochami, zapachami wieńców i pustymi słowami wypowiadanymi przez ludzi, którzy bardziej znali go z widzenia niż z życia. Starałam się nie płakać przy dzieciach, ale nie potrafiłam. Widziałam, jak syn ściska pięści, żeby nie zadrżeć. Jak córka zerka w ziemię, nie mogąc spojrzeć na trumnę.

Po wszystkim usiadłam na ławce przy grobie. Pamiętam, że wtedy zaczął prószyć śnieg. Delikatny, ledwie widoczny, jakby nie chciał przeszkadzać. Śnieg we wrześniu. Zupełnie jakby pogoda też nie mogła się pogodzić z tym, co się stało.

– Pierwszy śnieg – powiedziała pani z zakładu pogrzebowego, odprowadzając mnie wzrokiem. – Jesień w tym roku przyszła szybciej.

Ale ja wiedziałam, że to nie jesień. To Wiktor. Zawsze marzył, żeby kiedyś umrzeć zimą, „żeby śnieg przykrył wszystko, co boli” – mówił. Nie sądziłam, że weźmie to tak dosłownie. Po powrocie do domu weszłam do sypialni. Na jego szafce nocnej leżał zeszyt z planami podróży. Otworzyłam go na chybił trafił. Trafiłam na stronę, gdzie dużymi literami napisał:

Fiordy – nie zapomnieć o latarce i wodoodpornej kurtce dla niej.

Zsunęłam się na podłogę. Nie dlatego, że było mi słabo. Po prostu nie miałam już siły stać.

Świat bez ciebie

Z każdym dniem wszystko stawało się bardziej… nijakie. Pranie się nie kończyło, ale nie pachniało już tak jak dawniej. Zupa była zawsze za słona albo bez smaku. Radio grało tylko piosenki, których nie znosiłam. Ale najgorsze były poranki. Budziłam się i przez pierwsze sekundy miałam wrażenie, że on jeszcze śpi obok. A potem ciało przypominało mi prawdę szybciej niż rozum. Łóżko było puste.

Dzieci wróciły do swoich spraw. Dzwoniły, pytając, czy czegoś nie potrzebuję. Potrzebowałam, żeby czas się cofnął. Żeby znów siedział w ogrodzie z gazetą. Żeby w kuchni pachniało kawą, którą parzył zawsze za mocną. Potrzebowałam jego chrapania. Jego marudzenia, że nie może znaleźć kluczy. Tego, jak patrzył na mnie, gdy udawałam, że się nie wzruszam.

Pewnej nocy, nie mogąc zasnąć, sięgnęłam znów po jego zeszyt. Zaczęłam przerysowywać trasę, którą planował. Wklejać zdjęcia z internetu. Zaznaczać punkty widokowe. Nie wiem, po co to robiłam. Chyba po to, by być z nim jeszcze choć trochę. Choć na papierze.

– Mamo, może powinnaś tam pojechać. Sama – powiedziała córka, widząc zeszyt na stole.

– Sama? – zapytałam z niedowierzaniem.

– Pojechać za was oboje. Przecież o tym marzyliście.

Pokręciłam głową. Norwegia bez Wiktora to jak ocean bez wody. Jak sen, z którego ktoś cię brutalnie obudził. Ale mimo to… myśl zaczęła we mnie kiełkować.

Fiordy, których już nie zobaczymy

Nie pojechałam. Nie dlatego, że się bałam. Bałam się wielu rzeczy – poranków, w których nie miałam po co wstać. Wieczorów, w których słyszałam tylko tykanie zegara. Ale nie bałam się podróży. Po prostu wiedziałam, że to nie będzie to samo. Że choćbym stanęła nad Geirangerfjordem w najbardziej bezchmurny dzień, jego już tam nie będzie. Nie pokaże mi palcem szczytu, nie uśmiechnie się, gdy będę robić zdjęcie. Nie powie, że powinnam ubrać coś cieplejszego. Nie zaparzy wieczorem herbaty z cytryną.

Fiordy stały się symbolem czegoś, czego nie zdążyliśmy razem przeżyć. I właśnie dlatego zostały tam, gdzie były – na kartach jego zeszytu, w folderach na laptopie, w naszych rozmowach, których nikt poza nami nie zrozumie. Nie zamieniłam ich na wspomnienia, bo nie mam ich z czym porównać. Zostały nienaruszone. Czyste. Niewypowiedziane.

Może właśnie o to chodziło? Żeby mieć coś, co pozostanie tylko nasze – nieprzeżyte, a przez to niezniszczone. Bez rozczarowań, zmęczenia podróżą, nieudanego zdjęcia. Bez bólu nóg i źle dobranego szlaku. Nasze fiordy są idealne, bo nigdy ich nie dotknęliśmy.

Zostawiłam zeszyt w pudełku na strychu. Już go nie potrzebuję. Teraz mam go w sobie – jego głos, jego śmiech, jego plany. I kiedy bardzo za nim tęsknię, zamykam oczy. Widzę nas. W namiocie. Na brzegu. Wśród fiordów. W takich, których nie zobaczymy – ale które i tak należą do nas.

Krystyna, 61 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama