„Od lat kocham się w przyjaciółce. Gdy wybierała bukiet na ślub z innym, moje serce niemal pękło z żalu”
„Ola zawsze wybierała kogoś innego – bardziej przebojowego, bardziej widocznego. Ale nasza przyjaźń trwała. Spotykaliśmy się regularnie, najpierw na wykładach, potem na wspólnych kawach, aż w końcu to już była codzienność. Dzwoniła, kiedy miała zły dzień. Pisała, kiedy była szczęśliwa. A ja byłem. Po prostu byłem”.

- Redakcja
Mam na imię Filip. Trzydzieści parę lat, przeciętny wzrost, introwertyk z natury. Lojalny do bólu i uczuciowy, choć większość moich emocji chowam głęboko w środku. Ludzie mówią, że jestem spokojny. Niektórzy dodają: za spokojny. I chyba mają rację. W życiu częściej milczę, niż mówię. I może dlatego nikt nie zauważył, że przez tyle lat byłem zakochany w Oli.
Poznaliśmy się jeszcze na studiach. Ona – dusza towarzystwa, zawsze otoczona wianuszkiem znajomych. Ja – raczej z boku, ale jakoś od początku mieliśmy ze sobą dobry kontakt. Nigdy nie byliśmy razem. Ola zawsze wybierała kogoś innego – bardziej przebojowego, bardziej widocznego. Ale nasza przyjaźń trwała. Spotykaliśmy się regularnie, najpierw na wykładach, potem na wspólnych kawach, aż w końcu to już była codzienność. Dzwoniła, kiedy miała zły dzień. Pisała, kiedy była szczęśliwa. A ja byłem. Po prostu byłem.
Pamiętam, kiedy powiedziała mi o Piotrze. „To chyba ten jedyny”, powiedziała i się uśmiechnęła. Serce mi zamarło, ale tylko się uśmiechnąłem. A potem nadszedł dzień, kiedy zadzwoniła z pytaniem, czy pomogę jej przy organizacji ślubu. Bez zawahania odpowiedziałem: „Jasne”. I od tej pory każdy wieczór spędzaliśmy razem – wybierając zaproszenia, kolory serwetek, kwiaty do bukietu. Śmiała się, kiedy pokazałem jej kalkulator ślubny. A ja śmiałem się razem z nią, choć serce mi pękało. Pewnego wieczoru, gdy przeglądaliśmy zdjęcia lokalizacji, spojrzała na mnie i powiedziała:
– Filip, naprawdę nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
– Poradziłabyś sobie – odpowiedziałem z wymuszonym uśmiechem.
– Nie… Nie tak. Ty jesteś jedyną osobą, przy której mogę być sobą.
Milczałem chwilę, a potem skinąłem głową. Bo nie miałem prawa jej nic powiedzieć.
Przymiarka sukni ślubnej
To był wtorek. Pamiętam, bo padał deszcz i cały dzień chodziłem z mokrym kołnierzem, bo zapomniałem parasola. Ola zadzwoniła rano, że ma przymiarkę sukni i czy mogę z nią pojechać. Zgodziłem się, oczywiście. Nawet nie musiała pytać. Zawsze byłem dostępny.
Salon sukien ślubnych pachniał lawendą i czymś jeszcze, jakby kadzidłem. Siedziałem na fotelu, otoczony manekinami w bieli. Patrzyłem, jak przymierza kolejne modele – raz marszczona, raz koronkowa, raz z trenem. Śmiała się, kręciła w kółko, dopytywała ekspedientki, czy nie widać jej ramion, czy suwak się nie wbija. A ja patrzyłem. I czułem, jak coraz trudniej mi oddychać.
W pewnym momencie zniknęła na chwilę za parawanem, a gdy wyszła, miałem wrażenie, że czas się zatrzymał. Suknia była prosta, klasyczna, z odkrytymi plecami i delikatnym haftem przy dekolcie. Nie powiedziałem ani słowa. Po prostu patrzyłem.
– No i co? – zapytała, robiąc obrót. – Wygląda jakoś… dziwnie?
– Nie… nigdy nie wyglądałaś piękniej – powiedziałem cicho i natychmiast się poprawiłem. – To znaczy… klasycznie, elegancko. Bardzo ci pasuje.
Pokręciła głową, rozbawiona.
– Ty to zawsze potrafisz pocieszyć – rzuciła i wróciła za parawan.
Zacząłem wtedy myśleć o wyjeździe. Wróciłem do tego pomysłu, który kiedyś wydawał mi się ucieczką zbyt dramatyczną, zbyt filmową. Ale może właśnie tego potrzebowałem. Oderwać się, przestać czekać na coś, co nigdy nie miało się wydarzyć. Ola miała życie, do którego nie należałem. Przyszywany brat, najwierniejszy przyjaciel, wieczny pomocnik. Ale nie ten. Nie narzeczony. Nie mąż. Nie on.
Ona nie miała pojęcia, że z każdą przymiarką, każdym bukietem, każdym śmiechem, wbijała we mnie coś, czego nie potrafiłem nazwać. Wróciłem do domu i przez dwie godziny patrzyłem w ekran laptopa, przeszukując oferty pracy za granicą. Nie szukałem najlepszego miasta. Szukałem najdalszego.
Jedyny smutny gość weselny
Wstałem wcześniej niż zwykle. Nie spałem zresztą prawie wcale. Leżałem z otwartymi oczami, licząc oddechy, aż niebo za oknem zrobiło się jasne. Dzień ślubu Oli. O tym, że nie jestem gotowy, wiedziałem od dawna. Ale tego ranka pierwszy raz przyznałem się do tego przed sobą.
Wszedłem do kościoła jako jeden z pierwszych. Pomagałem z dekoracjami, sprawdzałem ustawienie ławek, rozmawiałem z fotografem, który rozstawił się jak do koncertu. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Bo tego pilnowałem. Bo wiedziałem, że Ola zasługuje na to, żeby jej dzień był dokładnie taki, jak sobie wymarzyła. Gdy przyszła, chwilę później, była zdenerwowana. Ubrana w tę samą suknię, którą wcześniej wybrała w tamtym salonie, ale wyglądała w niej jeszcze bardziej jak ktoś nieosiągalny.
– Filip – podeszła do mnie, poprawiając welon – ja zaraz oszaleję. Trzęsą mi się ręce. Wyglądam okropnie, prawda?
– Wszystko będzie dobrze – odpowiedziałem, podając jej bukiet. – Jesteś spokojna, tylko tak myślisz, że nie jesteś. Przejdziesz się tą nawą i nawet nie zauważysz, kiedy. A potem już tylko wesele, tort i tańce.
Uśmiechnęła się nerwowo. Nasze dłonie przez moment się zetknęły, gdy podawałem jej kwiaty. Od razu zabrałem swoją.
– Dziękuję, że jesteś – szepnęła.
– Zawsze – odparłem, zanim zdążyłem się powstrzymać.
Zająłem miejsce w drugim rzędzie. Wystarczająco blisko, żeby ją widzieć. Wystarczająco daleko, żeby nie rzucać się w oczy. Patrzyłem, jak Piotr podaje jej dłoń, jak ksiądz zaczyna mówić. Przysięga. „Czy chcesz ją kochać i szanować…”. Głos Oli był pewny, chociaż lekko drżał. Uśmiechała się przez łzy.
Mój wzrok zatrzymał się na jej dłoni, na której Piotr zakładał obrączkę. Nie potrafiłem wtedy już myśleć o niczym innym. To był moment, w którym naprawdę zrozumiałem, że wszystko, co między nami było, nigdy nie będzie miało innego kształtu niż wspomnienie. Nie płakałem. Nie tego dnia. Uśmiechałem się, ściskałem dłonie, gratulowałem. A potem wyszedłem za budynek i przez dłuższą chwilę stałem w cieniu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
Ucieczka od uczuć
Zniknąłem z przyjęcia krótko po pierwszym tańcu. Powiedziałem, że muszę coś załatwić, że zaraz wrócę. Nikt nie dopytywał. Wszyscy byli zajęci, tańczyli, śmiali się, pili szampana i robili zdjęcia z nowożeńcami. Nikt nie zauważył, że mnie nie ma. Nawet ona. Albo może zauważyła, ale nie zapytała. W hotelu miałem już spakowaną torbę. Małą, tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Paszport, dokumenty, trochę ubrań. Bilet elektroniczny do Londynu czekał na skrzynce mailowej od tygodnia.
Samolot miałem o szóstej rano. Wziąłem telefon i napisałem wiadomość. Krótką. Tylko tyle: „Powodzenia w nowym życiu.” Bez podpisu. Wiedziała, że to ode mnie. Nie było potrzeby dodawać nic więcej. Na lotnisku byłem długo przed czasem. Czekałem przy bramce z kubkiem kawy, której nawet nie dopiłem. Patrzyłem na ludzi – zmęczonych, poddenerwowanych, zakochanych, skupionych. Każdy gdzieś jechał. Ja uciekałem.
– Stary, a ty gdzie tak sam? – odezwał się głos obok. To był Michał, znajomy z uczelni, którego spotkałem przypadkiem. – Nie było cię na końcu wesela. Co się stało?
Wzruszyłem ramionami.
– Muszę coś zostawić za sobą – odpowiedziałem tylko.
Nie pytał więcej. Zrozumiał. Albo udawał, że rozumie. W samolocie siedziałem przy oknie. Wcisnąłem się w fotel i wyjąłem z portfela zdjęcie. Jedno jedyne. Ola, zrobiona znienacka, jak patrzyła w okno z kubkiem herbaty w dłoniach. Nawet nie wiedziała, że ją wtedy sfotografowałem. Trzymałem to zdjęcie w portfelu od lat. Nie było może dobrej jakości, ale patrzyła na mnie z niego tak, jak nigdy nie spojrzała w rzeczywistości. Patrzyłem na nią przez cały lot. A potem schowałem zdjęcie i wysiadłem. Nowe miasto. Nowe życie. Tylko serce te same.
Wciąż czułem zapach lawendy
Londyn przywitał mnie chłodnym powietrzem i cichym deszczem, który kropił jakby bez przekonania. Wysiadłem z metra w pobliżu taniego hostelu, w którym miałem zarezerwowany pokój na pierwsze dni. Taki, gdzie nikt nie zadaje pytań, a na korytarzu pachnie starą wykładziną. Zacząłem pracę tydzień później. Magazyn, paczki, taśma klejąca, hałas. Rytm był prosty, stały. Nikt się nie interesował, kim byłem wcześniej. Tu liczyło się tylko, czy potrafisz przenieść pięćdziesięciokilogramowy karton bez marudzenia.
Wieczorami wracałem do pokoju i siadałem przy oknie. Miałem widok na ruchliwą ulicę, ale rzadko patrzyłem na ludzi. Zamiast tego, przewijałem ekran telefonu. Sprawdzałem jej profil. Zdjęcia z podróży poślubnej. Grecja. Uśmiechnięci, opaleni, szczęśliwi. Ona w białym kapeluszu, on w lnianej koszuli. Patrzyłem i uśmiechałem się przez łzy, chociaż nie pamiętałem, kiedy ostatnio naprawdę płakałem.
Nie napisałem. Ani razu. Nie zadzwoniłem. Nie wysłałem nawet pustej wiadomości. Nie dlatego, że nie chciałem. Dlatego, że wiedziałem, że wszystko, co bym jej powiedział, byłoby dla niej ciężarem. A ona była szczęśliwa. Przynajmniej tak to wyglądało. A ja… Ja nie miałem prawa psuć jej życia swoimi żalami. Czasem ktoś próbował się do mnie zbliżyć. W pracy, w sklepie, w kawiarni. Jak tamta dziewczyna – Emma. Przysiadła się raz przy lunchu i zapytała, czy często tu jadam.
– Czasem – odpowiedziałem, patrząc w talerz.
– Może wyskoczymy gdzieś po pracy? – zaproponowała, nieśmiało.
Pokręciłem głową.
– Dzięki, ale... nie jestem jeszcze gotowy na nic.
Uśmiechnęła się ze zrozumieniem, chociaż było widać, że jej przykro. Nie potrafiłem nawet udawać zainteresowania. Z każdym tygodniem uczyłem się milczeć bardziej. Codzienność była prostsza, kiedy nic nie czułem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Ale wystarczył jeden zapach – lawendy, jak w tamtym salonie sukien – żeby wszystko wróciło. Jakby ktoś otworzył okno w duszy.
Pozostało mi tylko zdjęcie
Portfel miałem ten sam od lat. Brązowy, trochę już przetarty na rogach. Trzymałem go w wewnętrznej kieszeni kurtki, blisko serca. W środku – zdjęcie Oli. Tylko jedno. Zrobiłem je bez pytania, bez ustawiania. Po prostu pewnego dnia, kiedy siedziała przy moim oknie, zapatrzona gdzieś w dal. Miała spięte włosy i ten delikatny uśmiech, który pojawiał się tylko wtedy, kiedy nie musiała niczego udowadniać. Wtedy była najbardziej sobą. Czasem wyjmowałem to zdjęcie w metrze, w parku, w pracy, gdy nikt nie patrzył. Przypominało mi, że to wszystko, co czuję, nie było wyobrażone. Że to się naprawdę wydarzyło. Że byłem obok niej. Tyle że ona nigdy o tym nie wiedziała.
Zastanawiałem się czasem, czy się domyśliła. Czy przeczuła, że każda rozmowa, każda pomoc, każdy wieczór z planowaniem ślubu był dla mnie jak niekończąca się walka. Że każdy jej uśmiech wbijał się we mnie jak cień przyszłości, której nigdy nie mieliśmy mieć. Ale nigdy nie zapytała. A ja nigdy nie powiedziałem. Może to właśnie była moja największa lojalność. Kochałem ją w ciszy. I odszedłem po cichu. Kiedyś, w przypływie słabości, spojrzałem na to zdjęcie i powiedziałem półgłosem:
– Nie powiedziałem ci wtedy, bo kochałem cię za bardzo, żeby przeszkadzać ci w byciu szczęśliwą.
Oczywiście nie odpowiedziała. Była tylko na papierze, jak wspomnienie, którego nie chciałem puścić. Ale powiedzenie tych słów, choćby w próżnię, przyniosło mi coś w rodzaju ulgi. Nie spokoju. Spokój to luksus. Ale ulgi – tak.
Filip, 34 lata
Czytaj także:
- „Rodzina wrobiła mnie w ślub z przyjacielem z dzieciństwa. Oni wszystko planują, a ja zakochałam się w kimś innym”
- „Ślub miał być najpiękniejszym dniem mojego życia. Mój świadek był szybszy niż F1 i zrujnował go w kilka sekund”
- „Szłam do ślubu z Antkiem zakochana w jego przyjacielu. Było mi wstyd, że nie potrafię odwzajemnić uczuć męża”

