Reklama

Nigdy nie byłam kobietą, którą łatwo zbyć jednym „zaraz, mamo”. Jednak teraz... teraz mogłabym stanąć w samym środku pokoju, krzyknąć, że mi serce staje, a jedyne, co usłyszałabym w odpowiedzi, to:

– Mamo, poczekaj, właśnie dokańczam rozmowę z klientem...

Kiedyś, to mnie pytali, gdzie co leży, co ugotować, z kim się pokłócić, a kogo przeprosić. Dziś? Dziś w najlepszym razie jestem ozdobą na krześle, w gorszym – kulą u nogi. A wszystko zaczęło się od jednego podpisu. Takiego, który miał być „dla spokoju ducha”. Mój dom – ten sam, w którym sama stawiałam fundamenty z mężem, a potem sama go wykańczałam po jego śmierci – teraz nie jest już mój. Jest ich. A mnie została tylko ta kanapa i parująca herbata, którą sobie zrobiłam, bo nikt nie zapytał, czy czegoś chcę. Mówią:

– Babciu, ty już swoje miałaś.

No to teraz zobaczą, jak wygląda babcia, która miała dość.

Ręka mi zadrżała

Wszystko zaczęło się zupełnie niewinnie. Był wtorek, pamiętam, bo tego dnia w mięsnym przywozili świeżą wędlinę i zawsze stawałam pierwsza w kolejce po szynkę z galaretką.

Mamuś, jesteś w domu? – Kasia wpadła jak przeciąg. Bez pukania, bez „dzień dobry”. Nawet butów nie zdjęła, tylko się przestawiła z obcasów na dywan.

– A gdzie mam być? W klubie tanecznym? – warknęłam z kuchni. – Dopiero co ziemniaki obrałam.

Za nią wszedł Krzyś – jej mąż. Taki wiecznie spocony, z czerwonym karkiem. Nawet nie spojrzał na mnie, tylko od razu rozłożył papiery na stole jak jakiś notariusz.

To tylko formalność – powiedział, nie patrząc w oczy. – Podpiszesz tutaj i tutaj, o, tu jeszcze.

– A co to jest? – wyciągnęłam okulary z szuflady, ale Kasia mi je zabrała.

– Mamo, no weź, przecież wszystko wyjaśnialiśmy. Chodzi o ten dom. Żeby nie było potem komplikacji. Jak coś by ci się stało, tfu... – splunęła w bok teatralnie.

– A niby co miałoby mi się stać? – spojrzałam na nią spod oka. – Jeszcze na rowerze śmigam.

– No ale wiesz... lepiej mieć to już zapisane. I tak przecież kiedyś będzie nasz. To tylko dla porządku.

Wzięłam długopis. Ręka mi zadrżała. Coś we mnie się burzyło, ale córka już stała nade mną z tym swoim uśmiechem.

– Nic się nie zmieni, obiecuję – powiedziała. – Będziesz tu mieszkać do końca życia.

Podpisałam.

Czułam, że zmieniło się wszystko

Pierwszy tydzień po podpisaniu nic nie zapowiadało najgorszego. Kasia nadal dzwoniła codziennie – chociażby po to, żeby się poskarżyć, że Jasiek dostał czwórkę zamiast piątki. Jednak już po drugim tygodniu... cisza. Jak makiem zasiał.

– Dzień dobry, kochana! – zaczepiłam ją, kiedy wpadła pewnego ranka po coś do szafy na strychu. – Myślałam, że może coś się stało...

– Mamo, daj spokój, zapracowana jestem. Firmę prowadzę, dzieci ogarniam. Nie mam czasu, żeby codziennie wpadać na herbatki – fuknęła, nawet nie zdejmując torebki z ramienia.

– Herbatki? To chyba ty kiedyś co drugi dzień tu siedziałaś, żarłaś moje ruskie i narzekałaś, że ci lodówka pusta – mruknęłam.

Oj, nie zaczynaj... – pokiwała głową i zniknęła na górze.

Tego dnia zauważyłam, że moje kapcie zniknęły z przedpokoju. Te ulubione – filcowe, z czerwonym haftem. A w ich miejscu? Trzy pary trampek dzieci Kasi. Poustawiane jak w jakimś katalogu.

– No pięknie – westchnęłam. – Jeszcze chwila i mnie tu zaczną trzymać w kartonie po butach.

Wieczorem zaryzykowałam telefon.

– Kasia, słuchaj, te dzieci twoje... One przyniosły z błotem do salonu. Dywan wygląda jak krowie pastwisko.

– No to upierz. Przecież ty jesteś w domu cały czas – rzuciła lekko. – Myślałam, że będziesz nam pomagać. Teraz to przecież wspólny dom.

– Wspólny? – zacisnęłam zęby. – Ciekawe... Płaciłam za ten dach nad głową trzydzieści lat.

– A my go teraz przejęliśmy. Dla ciebie się nic nie zmienia, mamo.

A jednak czułam, że zmieniło się wszystko.

Potraktowali mnie jak śmiecia

Zaczęło się niewinnie: najpierw zniknęła moja szafka z kuchni. Taka stara, biała, z zielonym blatem, co pamiętał jeszcze mój pierwszy robot kuchenny. Kasia wymieniła ją „bo psuła koncepcję wnętrza”. Potem zabrali mój fotel z salonu. Ten sam, w którym czytałam kryminały, zaplatałam włóczkę i przysypiałam przy teleturniejach.

Mamo, nie przesadzaj – Kasia westchnęła, gdy znalazła mnie wieczorem siedzącą na krześle w kuchni. – To tylko mebel.

To był mój mebel – odpowiedziałam oschle. – Nie pytałaś nawet.

– Bo wiedziałam, że zaraz będzie lament. A to przecież dla dobra ogółu. Teraz salon wygląda bardziej nowocześnie.

– A ja gdzie mam teraz siedzieć?

– No tu, w kuchni – wskazała nonszalancko krzesło, na którym właśnie marzłam. – Przecież tam i tak zawsze siedzisz.

Milczałam. Bo jak powiedzieć własnemu dziecku, że czuję się jak lokatorka we własnym domu? Chwilę później zięć wszedł do kuchni i nawet na mnie nie spojrzał.

Przestaw jeszcze te słoiki z szafki. Zajmują miejsce na nasze przyprawy.

– To moje przetwory! – wybuchłam. – Sama zbierałam te ogórki!

Krzyś wzruszył ramionami.

Może czas trochę odpuścić. Młodzi mają swoje potrzeby.

– Ja też mam swoje! – podniosłam głos.

– Mamo... – Kasia przetarła twarz dłonią. – Przecież cię nie wyrzucamy. Nie dramatyzuj. Masz tu swój pokój, swoje rzeczy...

– Coraz mniej ich. Niedługo tylko urna mi zostanie.

Wyszłam do swojego pokoju i zatrzasnęłam drzwi.

Zamarłam

Pewnego dnia, niedziela to była, siedziałam sobie na werandzie i szyłam guziki do starego swetra. Lubiłam tę ciszę – ptaki, powiew wiatru, ten zapach liści. Ale nie dla wszystkich była to „cisza”.

Babciu, możesz przestać oddychać tak głośno? – zapytał Antoś, wnuk mój najstarszy, siedząc z telefonem dwa metry ode mnie.

Zamarłam.

– Słucham? – zapytałam, odkładając igłę.

– No bo ty tak… sapiesz. I ja nic nie słyszę, a rozmawiam z kolegą – prychnął, nie odrywając wzroku od ekranu.

Wybacz, że jeszcze żyję i moje płuca działają – powiedziałam złośliwie.

Wnuk tylko przewrócił oczami. Wstał i poszedł do domu, trzaskając drzwiami. Za chwilę wybiegła Kasia.

– Coś ty mu powiedziała? Antoś jest oburzony. Mówi, że na niego nakrzyczałaś.

– A że mnie prosił, żebym przestała oddychać, to nie wspomniał?

– Oj, mamo, on tak sobie żartował…

– Też kiedyś żartowałam, że cię wydziedziczę. A potem, głupia, przepisałam cały dom!

– Znowu to samo... – mruknęła. – Nikt cię nie wygania. Ale nie możesz być ciągle taka obrażona.

– Nie jestem obrażona – powiedziałam spokojnie.

Kasia skrzywiła się i wróciła do środka.

Spojrzeli na mnie ze zdziwieniem

Stałam w przedpokoju, w kapciach i z laską, bo kolano mi ostatnio dokuczało, i patrzyłam, jak zięć wierci dziury w ścianie. Gips się sypał na moją haftowaną serwetkę.

Co wy znowu montujecie? – zapytałam.

– Wieszak na kurtki. Dzieci nie mają gdzie odwieszać – burknął.

– A ten stary, drewniany? Co z nim?

Wywaliliśmy. Trącił myszką – powiedziała Kasia, która właśnie wchodziła z siatami.

– To był wieszak po twoim ojcu – powiedziałam cicho. – Sam go robił. Jak miał 28 lat.

Kasia westchnęła, jakby już nie miała cierpliwości.

– Mamo, nie wszystko, co stare, jest święte. Trzeba iść z duchem czasu.

– To może najpierw z duchem przyzwoitości?

– Mamo, błagam cię – usiadła przy stole i zaczęła wykładać jogurty z torby. – Wiem, że trudno ci się przyzwyczaić, ale to już nie jest twój dom. Pogódź się z tym. I nie rób scen przy każdej zmianie.

Zamilkłam. A potem się uśmiechnęłam.

– Masz rację – powiedziałam łagodnie.

– Serio? – Kasia spojrzała zaskoczona.

– Tak. Przyszedł czas, żeby coś zmienić. Nawet mam już plan.

– Jaki znowu plan? – zmarszczyła brwi.

Wyprowadzam się.

Spojrzeli na mnie ze zdziwieniem.

– Mamo, nie wygłupiaj się. Gdzie niby?

– A to już moja sprawa.

Odwróciłam się i poszłam do swojego pokoju.

Postawiłam na swoim

Nie mówiłam nic więcej. Spakowałam się w trzy dni – rzeczy niewiele, bo i co mi zostało? Kilka sukienek, sweter po mężu, fotografie w starej puszce po ciastkach. W piątek rano zadzwoniłam po taksówkę. Nie, nie do sanatorium, jak się Kasia domyślała. Wynajęłam pokój u takiej pani Marii. Była starą wdową jak ja. Cicho, schludnie. Z własnym czajnikiem i widokiem na ogród. Kiedy pakowałam torby do bagażnika, Kasia wybiegła przed dom.

– Mamo, przecież ty żartowałaś… – spojrzała na mnie jak na wariatkę. – Powiedz, że to tylko taki teatrzyk.

– Nie – uśmiechnęłam się. – Teatrzyk był przez ostatni rok. Teraz wreszcie schodzę ze sceny.

– Ale co ty zrobisz sama? Przecież nie masz pieniędzy, nie masz nikogo…

– Mam siebie – przerwałam. – I to wystarczy. Wolę być sama w pokoju z tapetą z lat 70., niż gościem w domu, który kiedyś był mój.

– Mamo, przecież to nie tak… – próbowała jeszcze. – Dzieci cię kochają!

– Tak, kochają. Zwłaszcza jak im przepiszesz coś wartościowego.

Wsiadłam do taksówki. Odjeżdżając, pomyślałam tylko jedno: nie będą po mnie płakać.

Jadwiga, 75 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama