„Od 3 lat żyję z poczuciem winy. Moja ukochana żona przeze mnie nie żyje. Przez 20 lat byliśmy dla siebie całym światem”
„Jeszcze do dnia pogrzebu jakoś się trzymałem, bo miałem masę formalności do załatwienia. Potem było coraz gorzej, a kiedy w miesiąc później przyszły pieniądze z polisy ubezpieczeniowej, zupełnie się posypałem. Wtedy dopiero zrozumiałem, że jej nie ma i już nigdy do mnie nie wróci”.

Siedziałem w poczekalni u psychiatry i kartkowałem jakieś kolorowe czasopismo, żeby zająć czymś ręce. Kiedy zostałem poproszony do gabinetu, lekarz na mój widok wstał zza swojego biurka, co zrobił po raz pierwszy od trzech lat.
– Panie Waldemarze – przywitał mnie jowialnie – chyba mam dla pana dobrą wiadomość.
Obojętnie wzruszyłem ramionami
Pewnie jakieś nowe pigułki albo kolejna grupa wsparcia. Prawdę mówiąc, było mi wszystko jedno; i tak wiedziałem, że na mnie to nie podziała. Po trzech latach leczenia się z depresji byłem dokładnie w tym samym miejscu, co na początku. Z tą różnicą, że miałem na koncie parę ton tabletek i mnóstwo godzin spędzonych na terapii. Lekarz wskazał mi fotel, sam usadowił się w drugim.
– Ma pan może ochotę na lampkę wina? – zapytał.
Spojrzałem na niego zaskoczony. Tego się nie spodziewałem. Jeśli to miała być nowa metoda leczenia, to w moim wypadku też się nie sprawdzi. Próbowałem już alkoholu, ale skutki były opłakane, dosłownie i w przenośni.
On tymczasem sięgnął gdzieś za oparcie fotela i po chwili postawił na niskim stoliku butelkę wina. Przyjrzałem się jej ze zdziwieniem. Etykieta wyglądała paskudnie i była krzywo przycięta, a sama butelka miała jakiś niespotykany kształt. W środku znajdował się karminowoczerwony płyn.
– Tydzień temu wróciłem z wakacji – kontynuował lekarz tonem swobodnej konwersacji, jakby nie zwrócił uwagi na moją reakcję. – Parę dni na Teneryfie, nic wielkiego w sumie – wzruszył ramionami. – Jednym z punktów programu była wizyta na sąsiedniej wyspie, La Gomera. Mówię panu, raj na ziemi... – rozmarzył się. – Idealny klimat, pogoda jak złoto, a sama wyspa liczy zaledwie dwadzieścia parę tysięcy mieszkańców. Tylu turystów odwiedza ją w ciągu trzech dni. – zaśmiał się.
– Stamtąd pochodzi to wino? – spytałem domyślnie, a on pokiwał głową z ukontentowaniem.
– Tak, to taka miejscowa atrakcja, wizyta w winnicy i zakupy na miejscu po cenach produkcji, czyli pięć euro za butelkę. – Pochylił się i wyznał konfidencjonalnym tonem: – Więc wziąłem pięć butelek na zapas. Przy czym od razu pomyślałem o panu. Proszę przyjąć ode mnie ten mały podarunek – ruchem głowy wskazał butelkę.
– Nie jestem jakiś wielkim amatorem wina – odparłem zgodnie z prawdą.
Znów się zaśmiał.
– To się zapewne wkrótce zmieni – odparł tajemniczo.
– Nie sądzę – burknąłem z goryczą.
– Moja żona… – z trudem przełknąłem ślinę – ona bardzo lubiła wino, zwłaszcza czerwone półwytrawne… – mówiłem coraz ciszej.
– Panie Waldemarze, chyba już ustaliliśmy, że tamten wypadek to nie była pana wina, prawda? – rzekł łagodnie.
Moja żona zginęła w wypadku samochodowym
Jechała na konferencję razem z kolegą z pracy, bo ja nie mogłem jej odwieźć, chociaż zawsze to robiłem. Niestety skręciłem nogę. Więc to była moja wina, bo powinienem uważać, jak chodzę, bo to ja powinienem ją eskortować, dbać o jej bezpieczeństwo, a nie oddać ukochaną kobietę w ręce faceta, który pozwolił jej zginąć. Drań… Sam wyszedł z tej kraksy tylko ze złamanym obojczykiem.
Jeszcze do dnia pogrzebu jakoś się trzymałem, bo miałem masę formalności do załatwienia. Potem było coraz gorzej, a kiedy w miesiąc później przyszły pieniądze z polisy ubezpieczeniowej, zupełnie się posypałem. Wtedy dopiero zrozumiałem, że jej nie ma i już nigdy do mnie nie wróci. Przez 20 lat byliśmy dla siebie całym światem. I nagle ten świat legł w gruzach, a ja zostałem sam. Właściwie też umarłem, tak się przynajmniej czułem.
Zaczęły się problemy z bezsennością, doszły apatia, ponure myśli i cały zestaw zachowań, które zostały zdiagnozowane jako depresja. Da się leczyć tę chorobę, i to skutecznie, ale ja okazałem się wyjątkowo opornym przypadkiem. A może po prostu nie chciałem wyzdrowieć, skoro miałoby to oznaczać akceptację, pogodzenie się ze stratą...
Z zamyślenia wyrwał mnie głos mojego terapeuty:
– A wie pan, dlaczego o tym wszystkim wspominam? – zapytał.
Pokręciłem przecząco głową.
– Pana problem to brak celu – wyjaśnił. – Dlatego ja chcę panu dać coś, czego panu brakuje. Właśnie cel.
– Mam pojechać i zwiedzić tę urokliwą wyspę? – zapytałem sarkastycznie. – Już się rozpędzam... Tylko niech pan powie, doktorze, ile kosztuje bilet w obie strony, żebym po drodze skoczył do bankomatu.
– Panu będzie potrzebny bilet tylko w jedną stronę – odparł tajemniczo.
Uniosłem brwi.
– Mam tam pojechać i zostać?
Pokiwał energicznie głową.
– A co ja tam będę robił, że tak głupio spytam?
– Wino. Będzie pan tam robił wino. Takie, jakie smakowałoby pańskiej żonie.
Popatrzyłem na niego jak na wariata. Co ten człowiek bredzi?
– Ja też jestem wdowcem, jak pan wie. – znów zmienił temat.
Owszem, wiedziałem. Jego żona zmarła na raka 5 czy 6 lat temu. I pewnie dlatego mimo wszystko tak dobrze mnie rozumiał, nie tylko jako lekarz, ale również jako człowiek.
– Na wakacje pojechałem z synem i synową. Mój syn jest prawnikiem, specjalistą od nieruchomości i prawa w Unii – mówił coraz szybciej, jakby się bał, że mu przerwę. – Podczas wizyty na tej uroczej wyspie pogadał z naszym przewodnikiem i okazało się, że można tam nabyć winnicę z domem za śmieszne pieniądze. Więc niech pan to zrobi. Niech pan sprzeda samochód i mieszkanie, weźmie pieniądze z polisy i niech pan kupi tam winnicę. Niech pan wreszcie zyska w życiu nowy cel. Mój syn pomoże załatwić formalności, a prawdę mówiąc, to już się zaczął dowiadywać.
– A skąd pewność, że się zgodzę?
– Bo to jest po prostu najlepsze rozwiązanie – odpowiedział ze spokojem.
– No... nie wiem…
– Więc proszę mi obiecać, że przynajmniej się pan nad tym zastanowi.
Skinąłem ponuro głową. Zastanowić się mogę, co mi szkodzi. Wychodząc z jego gabinetu, zabrałem ze sobą wino.
Wieczorem, w domu pełnym pamiątek i wspomnień po mojej zmarłej żonie – zarazem przeraźliwie pustym bez jej głosu, widoku, zapachu – otworzyłem ofiarowane przez lekarza wino. Nalałem sobie kieliszek i zgodnie z obietnicą zacząłem się zastanawiać.
„Mam porzucić to wszystko, zostawić miejsca i rzeczy, które mi o niej przypominały, i wyjechać na koniec świata, żeby uprawiać ziemię? Przecież to się kupy nie trzyma! Tu jestem u siebie i czuję, że Maria też w jakimś sensie wciąż jest obok mnie, choć przecież wcale jej nie ma. A tam? Tam to dopiero będę samotny! Do reszty pogrążę się w depresji. Samotny pośród obcych ludzi, w obcym kraju… A może nie? Może taka zmiana otoczenia pozwoli mi się pozbierać?”.
Spróbowałem wina. Było idealne. Dokładnie takie, jakie by jej smakowało. I nagle zrozumiałem, że ten cholerny konował może mieć rację. Właśnie to powinienem zrobić: rzucić dawne życie i zacząć od nowa. Albo umrzeć, ale tego moja Marysia nigdy by mi nie wybaczyła. Chciałaby, żebym żył i żebym był szczęśliwy. I chciałaby, żebym o niej pamiętał, ale z uśmiechem, nie z rozpaczą. Nalałem ostrożnie drugi kieliszek wina, bo ręce mi się trzęsły, jakbym miał gorączkę. Wypiłem.
– Tak… – powiedziałem cicho w przestrzeń pustego mieszkania. – Dokładnie takie, jakie by ci smakowało, Marysiu...
A potem się rozpłakałem. Po raz pierwszy od trzech lat nie z poczucia winy, tylko z ulgi.
Od tamtej wizyty u psychiatry minął rok
Teraz siedzę na ganku swojego domu, leżącego w południowej części wyspy, 15 kilometrów od Playa de Santiago i podsumowuję ostatnie 12 miesięcy. Wyprodukowałem 5 tysięcy litrów wina, z czego na pniu sprzedałem połowę, a resztę będę postarzał w beczkach co najmniej przez rok. Patrzę na swoją winnicę, na krzątających się przy krzewach dwóch młodych pomocników, którzy pomagają mi w pracy i uczą mnie hiszpańskiego oraz el silbo, czyli tutejszego „języka gwizdów”. Patrzę na zachodzące za Atlantyk słońce i podliczam nie tylko zyski z produkcji i wpływy z unijnych dotacji. Sumuję pieniądze, odejmuję zmartwienia – schudłem prawie 15 kilogramów, sypiam jak młody koń, chociaż nie na stojąco, ale po całym dniu pracy na świeżym powietrzu i wieczornej kwaterce wina oczy same mi się zamykają. Po depresji nie został nawet ślad.
Po mojej żonie natomiast tak, ale już nie ma ran, tylko małe blizny, które wywołują u mnie ciepłe wspomnienia i serdeczny uśmiech. Na ścianie wisi portret Marysi, a wino nazwałem na jej cześć.
Czytaj także:
„Zawsze marzyłam, by zostać modelką. Drzwi do kariery zamknął mi… mój własny mąż”
„W ostatniej chwili przed ślubem zmieniłam… pana młodego. To była najlepsza decyzja w moim życiu”
„Mój partner miał romans z moją synową. Uciekł z nią, choć była od niego o ponad 30 lat młodsza”

