Reklama

Wiedziałam, że nie powinnam się tak przejmować. Przecież to tylko praca. Tylko firma, która nie jest moja, tylko biurko w open space'ie i te wieczne zapachy z mikrofalówki. Ale mimo wszystko, ja się starałam. Za bardzo. Codziennie rano robiłam ten sam rytuał – budzik o 6:30, szybki prysznic, makijaż w biegu, potem dwadzieścia minut w tramwaju z nosem w telefonie, gdzie układałam w głowie zadania na dziś. Na miejscu byłam przed wszystkimi, nawet przed portierem. Zawsze z kubkiem kawy z parteru i tą cichą nadzieją, że może dzisiaj mnie ktoś zauważy. Może ktoś w końcu powie: „Kinga, dobra robota”. Albo chociaż: „Dzięki, że zostałaś do dwudziestej, żeby wysłać ten newsletter”.

Przez ostatni kwartał zrobiłam wszystko, żeby wyniki kampanii reklamowych były spektakularne. W mojej głowie to było równoznaczne z zapowiedzią premii. Zresztą – nie tylko w mojej. Nawet Marek z analityki, wieczny sceptyk, rzucił w kuchni:

– Jeśli nie dadzą ci premii, to ja sam im wyślę raport z napisem „WSTYD”.

Wstyd. Właśnie to zaczynałam czuć najczęściej, gdy po kolejnym sukcesie słyszałam tylko ciche „dziękujemy” i obserwowałam, jak bonusy trafiają do działu sprzedaży. Ale teraz miało być inaczej. Teraz miała być premia za wyniki. Tak obiecywali.

Siedząc wieczorami przy komputerze, wmawiałam sobie, że warto. Że jeszcze chwila, że się opłaci. Że lojalność i ciężka praca się liczą. I tak minęły trzy miesiące. Trzy miesiące bez wolnego dnia, z rozwalonym snem i wciąż odkładaną wizytą u fryzjera. Aż nadszedł dzień ogłoszenia nagród. I wtedy wszystko się zmieniło.

Czekałam na ten dzień

– No mówię ci, Justyna, dziś będzie ten dzień – rzuciłam z energią, która zupełnie nie pasowała do godziny ósmej rano. – Przecież nie mogą tego olać. Tyle razy mówili, że będą nagrody za wyniki. A ja miałam najlepsze kampanie od pół roku.

Justyna spojrzała na mnie znad kubka z napisem „Nie przeszkadzać, mam kawę” i uniosła brwi.

Może ci dadzą więcej niż te pięć stów brutto jak ostatnio. A może tym razem będzie siódemka na przodzie? – zażartowała i wybuchnęła śmiechem. Ale zaraz spoważniała. – A tak serio, to trzymam kciuki. Jak ci nie dadzą, to ja osobiście napiszę anonim do HR-ów.

Wtedy jeszcze się śmiałam. Nawet, gdy zobaczyłam, jak do biura wchodzi prezes z teczką i miną pełną biznesowej powagi. Zawsze miał taką, gdy był gotów dać jakiś motywacyjny speech. Usiadł przy stole konferencyjnym, poprawił mankiet i pokiwał głową do naszej dyrektor marketingu.

– Drodzy, ten kwartał był wyjątkowy. Mamy wzrosty, mamy progres, mamy wiele powodów do dumy. A to wszystko dzięki wam. – Prezes robił pauzy jak zawodowy aktor. – Chcemy dziś was docenić. Każdy z was dostanie coś od firmy.

Na stole pojawił się stosik kopert. Serce zaczęło mi szybciej bić. Justyna szturchnęła mnie łokciem.

– Jak myślisz, ile?

Koperty rozdawano po kolei. W końcu dostałam swoją. Rozerwałam ją, niemal drżąc z ekscytacji.

W środku był… bon do drogerii. 200 zł. I kartka z napisem: „Dziękujemy za Twój wkład w rozwój firmy. Jesteś jej siłą.”

Do tego prezes osobiście podszedł do mnie, uścisnął mi dłoń i powiedział:

Świetna robota, Kinga. Tak trzymać.

Patrzyłam na niego i nie mogłam wydusić słowa.

Gdy tylko wyszliśmy z sali, Justyna spojrzała mi przez ramię.

– Drogeria?! Serio?! Po tych wynikach?! – fuknęła. – Ja myślałam, że chociaż jakiś przelew… a oni ci tu... bon na tusz do rzęs!

Prychnęłam.

– Może uznali, że lepiej mi z makijażem niż z pieniędzmi. Albo, że jak sobie kupię perfumy, to zapomnę, że przez trzy miesiące pracowałam jak wół – powiedziałam gorzko.

Usiadłam ciężko przy biurku, kartka z podziękowaniem leżała przede mną jak jakaś karykatura uznania. W mojej głowie pojawił się głos, cichy i cyniczny: a może jesteś głupia, że myślałaś, że ktoś cię tu naprawdę doceni? Poczułam gorąco na policzkach. To nie był wstyd. To była wściekłość.

Chciałam to wyjaśnić

– Pan Marek cię przyjmie za dwadzieścia minut – rzuciła beznamiętnie sekretarka, nie odrywając wzroku od monitora. Prawie jakby wiedziała, po co przyszłam.

Siedziałam w poczekalni, gniotąc w dłoni ten nieszczęsny bon. Mogłam go przecież wyrzucić. Albo chociaż udawać, że wszystko gra. Ale nie. Coś we mnie pękło. Chciałam usłyszeć, dlaczego.

Wreszcie drzwi się uchyliły.

– Kinga, zapraszam – pan Marek wskazał ręką fotel naprzeciwko siebie. Uśmiechnął się lekko, ale jego oczy już były gdzie indziej – w słupkach, w projektach, może w drodze na lunch z zarządem.

Chciałam porozmawiać o premii – powiedziałam od razu. Bez ściemy.

– No tak, premia… – westchnął, odchylając się w fotelu. – Kinga, wiemy, że dałaś z siebie wszystko. Twoje wyniki są naprawdę imponujące. Ale… no właśnie – zrobił pauzę – sytuacja firmy jest, powiedzmy, niestabilna.

– Niestabilna? – powtórzyłam, niemal się śmiejąc. – W zeszłym tygodniu sponsorowaliście konferencję w Hiszpanii i zamówiliście nowe ekspresy do kawy do każdego piętra.

Zbladł lekko, ale nie odpowiedział od razu.

– To decyzje strategiczne. Wizerunkowe. Ty też korzystasz z tej kawy – rzucił w końcu.

Poczułam, że coś się we mnie gotuje.

– Panie Marku, ja siedziałam tu po godzinach, w weekendy. Przyszłam na prezentację w poniedziałek z gorączką. Bo miałam nadzieję, że w końcu ktoś to zauważy.

– Zauważyliśmy twoją pracę – odparł, poprawiając krawat. – Bon był symbolicznym gestem…

– Symbolicznym? To może następnym razem dostanę naklejkę „dzielny pracownik miesiąca”?

Wstałam. Nawet nie czekałam na jego odpowiedź. Wyszłam, czując, że coś się właśnie skończyło. Moja cierpliwość. Moja lojalność. Moja naiwność.

Byłam rozczarowana

W kuchni pachniało jak zawsze – kawą, rozczarowaniem i popcornem z mikrofali. Sięgałam właśnie po kubek, kiedy usłyszałam znajomy głos pana Marka.

– ...Kinga i tak nigdzie nie pójdzie. Przecież gdzie znajdzie lepszą robotę? – zaśmiał się lekko. – Tacy ludzie są lojalni do bólu. A to, że czasem mają focha, no cóż… trzeba przeczekać.

Zamarłam. Stałam za półścianką, między lodówką a zlewem. Nie oddychałam.

– Poważnie? – odpowiedział mu ktoś z zarządu, chyba ten nowy, od HR. – Myślałem, że to właśnie ona robiła im najlepsze kampanie?

– Robiła. Ale każdy jest do zastąpienia. Mamy juniorów. Zresztą, przecież daliśmy jej bon. Czego chce więcej?

Coś we mnie pękło. Już nie tylko złość, już nie tylko zawód – tym razem to była czysta pogarda. Dla nich. Dla tego miejsca. Dla siebie, że przez tyle lat wierzyłam, że jestem tu „częścią zespołu”. Wyszłam zza ścianki, niemal wbijając wzrok w Marka.

– Nie sądziłam, że jestem aż tak lojalna, żeby słuchać, jak mnie się lekceważy za plecami.

Zamilkli obaj.

– W razie czego, przypomnę – to ja zrobiłam wam Q4. Bez budżetu. Bez wsparcia. Z przeziębieniem i laptopem na kolanach w sobotę wieczorem. Ale jasne – juniorzy to zrobią równie dobrze. Może i lepiej. Przecież mają świeże głowy – rzuciłam, odstawiając kubek z hukiem na blat.

Markowi zniknął uśmiech z twarzy. Drugi tylko spojrzał niepewnie, próbując uniknąć mojego wzroku.

– Wszystko słyszałam – dodałam cicho. – Znajdę sobie miejsce, gdzie ludzie mają lepszą pamięć.

I wyszłam.

Byłam naiwna

Wyszłam z biura i poszłam przed siebie. Bez celu. Bez kurtki, choć było chłodno. Zostawiłam ją na krześle przy biurku. Jak część siebie, która już nie wróci.

Szłam i przypominałam sobie dzień, w którym tu zaczynałam. Sierpień, trzy lata temu. Miałam wtedy nowe buty, świeżo wydrukowane CV i wiarę, że jestem na początku czegoś wielkiego.

– Kinga, jesteśmy pod wrażeniem. Twoje pomysły są świeże, masz świetną energię. Wierzymy, że będziesz tu rosnąć razem z nami – mówiła wtedy Monika z HR, a ja się uśmiechałam jak głupia. Naprawdę wierzyłam, że to coś znaczy.

Pamiętam pierwszą kampanię, jak siedziałam po nocy, dopracowując grafiki, choć to nie było w moim zakresie obowiązków. Pamiętam, jak Marek poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Ty to masz dryg, dziewczyno. Zrobimy z ciebie seniorkę szybciej, niż myślisz.” Nie zrobił. Zrobił ze mnie frajerkę, który wypełnia każdą lukę, ale nigdy nie dostaje awansu. Ani uznania. Ani premii.

Przysiadłam na ławce przy parku i w końcu na telefonie otworzyłam znaną aplikację zawodową. Czekała tam wiadomość od rekrutera – Damian, jakiś headhunter z agencji. Pisał dwa tygodnie temu, a ja nawet nie odpowiedziałam. Bo wtedy jeszcze wierzyłam.

„Dzień dobry, Kingo! Prowadzę rekrutację dla klienta z branży e-commerce, szukają kogoś z twoim doświadczeniem – strategia digital, zarządzanie kampaniami, leadership. Czy możemy porozmawiać?”

Spojrzałam na ekran. I odpisałam tylko jedno słowo:

„Tak.”

To była moja nowa szansa

Spotkaliśmy się w kawiarni niedaleko centrum. Damian był młodszy, niż się spodziewałam. W garniturze, ale bez krawata, z uśmiechem, który mówił: „Spokojnie, Kinga, tu jesteś po swojej stronie.”

– Dzięki, że się odezwałaś. Czytałem o twoich kampaniach – naprawdę świetna robota – zaczął, przeglądając notatki w tablecie. – I szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie masz własnego zespołu.

Uśmiechnęłam się smutno, kręcąc głową.

– Bo nie byłam wystarczająco głośna. Zamiast mówić, robiłam robotę. Zamiast walczyć o przestrzeń, siedziałam cicho i dowoziłam. A oni… no cóż. Dali mi bon do drogerii.

Damian uniósł brwi.

– Serio? Bon?

– I uścisk dłoni prezesa. Zapomniałeś o tym najważniejszym elemencie uznania – rzuciłam z przekąsem.

Roześmiał się.

– Kinga… dla mnie brzmisz jak osoba, która dawno powinna była dostać nie bon do drogerii, tylko własny dział.

Poczułam coś, czego dawno nie czułam. Nadzieję. Może to jeszcze nie była ulga, jeszcze nie wolność, ale był to pierwszy promyk czegoś nowego. Rozmawialiśmy przez godzinę. O moich projektach, o firmie, o tym, czego szukam i czego już nie chcę. I kiedy zapytał:

– Gdybyś mogła zacząć od nowa, co byłoby dla ciebie najważniejsze?

Odpowiedziałam bez wahania:

– Szacunek. I ludzie, którzy nie muszą być podsłuchiwani, żeby powiedzieli prawdę.

Nie złożyłam wypowiedzenia. Jeszcze nie. Ale codziennie, kiedy wchodzę do biura, wiem, że to już nie moje miejsce. Robię swoje. Nic więcej. Żadnych nadgodzin, żadnych inicjatyw. Kawa, maile, kampanie – mechanicznie, jakbym odhaczała kolejne dni w kalendarzu. Ale wieczorami planuję. Przeglądam oferty. Odpowiadam rekruterom. Uczę się mówić o sobie z dumą, a nie z tłumaczeniem. I coraz mniej boję się zmiany. Czasem mam ochotę rzucić ten bon prezesowi na biurko i powiedzieć: „Dziękuję, to był świetny motywator. Dzięki niemu wiem, że już nie jestem wasza.” Bo czasem uścisk dłoni to nie wyraz uznania. To ostatni gwóźdź do trumny lojalności.

Kinga, 29 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama