Reklama

Firmowa Wielkanoc nigdy nie była dla mnie czymś szczególnym. Ot, trochę dekoracji na biurkach, świąteczne życzenia od prezesa i suchy catering w sali konferencyjnej. Zawsze bardziej czekałam na majówkę niż na te korporacyjne pisanki i udawane uśmiechy. Ale tamtego roku coś się zmieniło. Może to przez tę nieco zbyt mocną nalewkę z domowej roboty albo przez zapach pieczonego mazurka, który przypominał mi dzieciństwo. A może… przez kogoś. Bo od tej Wielkanocy zaczęła się historia, której nigdy nie zapomnę.

Jajka, żarty i... spojrzenie

Zaczęło się jak co roku – kolorowe jajka, serwetki z kurczaczkami i zamówiony catering, który smakował tak, jak wyglądał: nijako. Ale w tej nudzie firmowych rytuałów był jeden jasny punkt. A raczej – ktoś. Michał z działu finansów. Wysoki, zawsze trochę z boku, cichy, ale z tym czymś w oczach, co sprawiało, że chciało się do niego mówić. Albo chociaż patrzeć.

Tego dnia siedliśmy przypadkiem przy tym samym stole. Ktoś rzucił głupi żart o tym, że jajka są tak twarde, że można nimi wybijać szyby. Zaśmiałam się głośniej niż trzeba – nie z dowcipu, ale z nerwów. Michał spojrzał na mnie i uśmiechnął się półgębkiem.

– A ty lubisz Wielkanoc? – zapytał niespodziewanie.

– Raczej nie. Trochę mnie stresuje to całe udawanie świątecznego nastroju w pracy – przyznałam.

– Też tak mam. Chociaż czasem udawanie zamienia się w coś prawdziwego – odparł, patrząc mi prosto w oczy.

Nie wiedziałam, czy miał na myśli atmosferę, czy… mnie. Ale od tamtej chwili coś się we mnie przestawiło. Nagle jego obecność przy stole była jedynym, co mnie obchodziło. Gdy sięgał po sernik, musnął przypadkiem moją dłoń. Zamiast się cofnąć, spojrzał z rozbawieniem.

Spacer między mazurkami

Zazwyczaj po firmowych wydarzeniach znikałam jak najszybciej. Ale tamtego dnia coś mnie zatrzymało. Może wzrok Michała, który śledził mnie kątem oka, może to, jak zahaczył o moje krzesło, niby przypadkiem. A może po prostu nie chciałam wracać do pustego mieszkania i Netflixa grającego w tle z samotności.

– Wychodzisz już? – zapytał, kiedy założyłam płaszcz.

– Myślałam, że tak, ale… chyba zrobię rundkę po parku. Trochę za ładna pogoda, żeby od razu wracać do domu – odpowiedziałam, zerkając na niego znacząco.

– To może pójdziemy razem? – zaproponował, lekko zmieszany. – Mamy jeszcze sporo do strawienia po tych wszystkich mazurkach.

I poszliśmy. Najpierw w ciszy, jakby każde z nas ważyło każde słowo. Potem rozmowa zaczęła się sączyć – o głupotach, o pracy, o tym, że jego siostra ma trzy psy, a on sam panicznie boi się kóz, bo jedna go kiedyś pogoniła na wiejskim festynie. Śmiałam się tak szczerze pierwszy raz od dawna. Kiedy przystanęliśmy przy stawie i wiatr porwał mi włosy, Michał odgarnął mi kosmyk z czoła. Zrobił to delikatnie, ale w tym geście było więcej niż w niejednym pocałunku.

– Masz coś w oczach – powiedział.

Może nowy pomysł na życie – odparłam, zanim zdążyłam się powstrzymać.

Uśmiechnął się szerzej.

– A może… mnie?

Tam, gdzie kończy się flirt

Nie planowałam się z nim umawiać. Nie jestem z tych, co zaczynają romanse w pracy, zwłaszcza po jednym spacerze i kilku mazurkach. Ale Michał... on był inny. Nie nachalny. Nie próbował mnie rozśmieszyć na siłę ani oczarować sztucznymi komplementami. Raczej był. Po prostu był – obecny i uważny. A to dziś rzadsze niż złoto.

Pierwsze spotkanie poza pracą wyszło spontanicznie. Napisał, że znalazł małą kawiarenkę z pyszną tartą cytrynową i „szkoda byłoby, gdyby ktoś taki jak ja nie spróbował”. Odpisałam, że mogę się poświęcić. Przyszłam i od razu wiedziałam, że to będzie nasz dzień. Zaczęliśmy mówić o marzeniach – nie o tych wielkich, abstrakcyjnych, ale zwykłych, codziennych. On chciał kiedyś mieć psa, ja – balkon z bujną pelargonią. Opowiedział mi o swojej poprzedniej relacji, która wypaliła się cicho, bez dramatu. Ja przyznałam, że ostatni raz byłam zakochana trzy lata temu. Nie dlatego, że nie próbowałam. Po prostu nikt nie został na dłużej.

Po kawie wyszliśmy na ulicę i przez chwilę po prostu szliśmy obok siebie, w milczeniu. Aż w końcu Michał się zatrzymał i powiedział:

– Wiesz, nie jestem pewien, co się tu dzieje… Ale chyba nie chcę tego przerywać.

Spojrzałam na niego i poczułam coś, czego nie czułam od dawna – spokój. Taki cichy, nieoczywisty, który mówi, że może nie będzie łatwo, ale warto spróbować.

– Ja też – wyszeptałam.

Noc, która zmieniła wszystko

To nie był plan. Nie miałam w głowie żadnych scenariuszy. Po prostu wszystko się wydarzyło. Naturalnie. Jakbyśmy oboje czekali na ten moment od dawna, tylko nie umieliśmy tego nazwać. Wyszliśmy razem z firmowego piątku – takiego, co zaczyna się od jednej lampki wina, a kończy zamówioną pizzą i śmiechem do łez. Michał zaproponował, że mnie odprowadzi. Nie protestowałam. Kiedy stanęliśmy pod moją klatką, zapadła ta dziwna cisza, która mówi wszystko, choć nikt nic nie mówi.

– Chcesz wejść? – zapytałam. Sama nie wierząc, że to ja to mówię.

Przytaknął tylko i podążył za mną. Najpierw piliśmy herbatę. Tak, herbatę. I gadaliśmy – o wszystkim i o niczym. Aż w końcu, kiedy sięgnęłam po koc z kanapy, on nagle powiedział:

– Wiesz, chyba nie chcę już udawać, że to tylko koleżeństwo.

Nasze spojrzenia się spotkały i nie potrzebowaliśmy więcej słów. Pocałunek był spokojny, miękki. Nie było w nim pośpiechu. Potem… było wszystko. Intymność, bliskość, dotyk, ciepło. I nie, nie był to moment jak z filmu – z idealną muzyką w tle i pościelą bez zagnieceń. Ale był nasz. I przez to – idealny. Rano Michał został na śniadanie. Uśmiechał się, krojąc chleb jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. A mnie coś ścisnęło w środku. To było więcej niż jedna noc. Tylko czy on też to wiedział?

Zajączek z opóźnieniem

Miesiąc później zaczęło mnie mdlić na sam widok kawy. A przecież zawsze piłam dwie dziennie. Potem przyszło zmęczenie, senność i jakiś dziwny lęk, którego nie potrafiłam nazwać. Michał zauważył, że coś jest nie tak.

– Wszystko w porządku? – zapytał, gdy trzeci dzień z rzędu przepraszałam go za to, że zasypiam o 21.

– Pewnie jakieś przeziębienie – wymamrotałam. Ale wewnętrznie już coś podejrzewałam.

Test zrobiłam w sobotę rano. Sama. W łazience, z sercem w gardle. Patrzyłam, jak pojawia się ta druga kreska. I mimo że była cienka, wiedziałam – to nie pomyłka. Siedziałam na kafelkach z testem w dłoni, nie wiedząc, czy się śmiać, czy płakać. Zadzwoniłam do Michała. Poprosiłam, żeby przyszedł. Nic więcej nie mówiłam. Kiedy otworzyłam mu drzwi, spojrzał na mnie uważnie, jakby już przeczuwał, że to nie będzie zwykła rozmowa.

– Jesteś... w ciąży? – zapytał bez żadnych wstępów.

Skinęłam głową. Usiadł. Przez chwilę nie mówił nic. A potem zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Wstał, objął mnie i powiedział tylko:

– Będziemy w tym razem, dobra? Jakkolwiek będzie – razem.

I wtedy poczułam, że naprawdę dam radę. Może to nie był czas, może nie miejsce. Ale to było życie. Nasze. A za dziewięć miesięcy miał się pojawić prezent, o jakim nigdy nawet nie śniłam – nie od Mikołaja, nie od Świętego Walentego. Tylko od wielkanocnego zajączka.

Najlepszy prezent na świecie

Minęło dziewięć miesięcy. W tym czasie świat zdążył się przewrócić do góry nogami – i to nie raz. Michał zabierał mnie na każdą wizytę, mimo że musiał przekładać spotkania i wyjeżdżać z pracy jak złodziej. Nie byliśmy klasyczną parą. Nadal mieliśmy osobne mieszkania, ale prawie codziennie zasypialiśmy razem – a to u niego, a to u mnie. Bez wielkich deklaracji, bez pierścionków i planowania wesel. Po prostu z dnia na dzień uczyliśmy się siebie. Było czułość i wsparcie, ale też kłótnie o pierdoły – jak to, że ciągle zostawia skarpetki przy łóżku i że nie wie, gdzie trzyma się ściereczki w mojej kuchni.

Gdy trafiłam na porodówkę, Michał był ze mną. Ściskał mi rękę tak mocno, że do dziś mam lekkie zgrubienie na palcu. A kiedy usłyszeliśmy pierwszy krzyk naszej córki, rozpłakał się pierwszy. Ja dopiero chwilę później – nie z bólu, ale z tej ogromnej, przytłaczającej miłości. Nasza mała Mia przyszła na świat z miną, jakby już wiedziała, że urodziła się w najbardziej nieprzewidywalnym momencie życia swoich rodziców. Była nasza. Moja. I jego.

Patrzę dziś na nią, jak śpi, i myślę, że choć tamtej firmowej Wielkanocy nie było święcenia koszyczków ani rodzinnego obiadu, to przyniosła mi wszystko, czego potrzebowałam. I chociaż mazurek wtedy był suchy, a lukier odpadał, to właśnie ta Wielkanoc miała w sobie najwięcej smaku.

Eliza, 29 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama