Reklama

Moi rodzice od razu zakochali się w Wojtku.

– Pracowity chłopak, nie ma głupot w głowie – stwierdził ojciec któregoś dnia. – Taki będzie dla ciebie dobry.

Lubili go

Cieszyłam się z jego aprobaty. Było dla mnie ważne, żeby rodzice zaakceptowali mojego potencjalnego męża. Słuchałam się ich, chciałam ich zadowolić, ich opinia była dla mnie ważna.

– Byle za dziewuchami nie latał, to najważniejsze, ani wódki zbyt dużo nie pił – podsumowała mama. – Wszystko inne nieważne. Dobrze mu z oczu patrzy. Łap go, bo zaraz jakaś inna panna się zainteresuje – poradziła mi.

Spotykaliśmy się od roku. Byłam po maturze, ale nie wybierałam się na żadne studia, jak to większość młodych od nas ze wsi. Czasem trafiały się jakieś gwiazdy, co to patrzyły na nas z wyższością i mówiły, że „kiedyś wyrwą się z tej dziury i zrobią karierę”.

Prychałam tylko, gdy słuchałam takich głupot. Nie rozumiałam, co jest niby złego w naszej wsi. Dobrze nam tu, ma jakąś robotę: a to kawałek gospodarki, a to sklep spożywczy, a to stoisko na bazarze. Było co robić, nie trzeba było się męczyć na studiach, a potem u prywaciarza, żeby wyrobić na ratę kredytu.

Byłam szczęśliwa

– Jaki w tym sens? – dziwiłam się, rozmawiając z moją koleżanką Agatą.

– Ja też nie wiem. Mieszkać mają gdzie, u rodziców dużo miejsca, w sadach ciągle brakuje rąk do roboty… Ale jak się wielkiej pani zachciało poczuć ważną, to co zrobisz?

– No nic – zachichotałam. – Grunt, że nam tu dobrze i nigdzie się nie wybieramy.

– Moja matka to już coraz starsza, nie wyrabia tyle za ladą. Przejmę po niej sklep, na wcześniejszą emeryturę sobie pójdzie i będzie robota. A ile lat jeszcze minie zanim ta Sandra do roboty pójdzie? I ile jej dadzą na początek? Głupota… – kontynuowała Agata.

Przytaknęłam, po czym wciągnęłam do płuc przesączone zapachem żniw letnie powietrze. „Jak można chcieć stąd wyjechać?” – pomyślałam jeszcze raz, ubolewając nad losem głupiutkiej Sandry.

Moi rodzice mieli gospodarstwo. Tata sprzedawał owoce z sadu, miód i mleko, a mama robiła przetwory: sery, dżemy, soki i syropy. Od dziecka jej w tym pomagałam. Wiedziałam, że tak zarabiamy na życie i że będę musiała zająć się tym sama, kiedy rodzice nie będą już mieli siły. Poza tym, rujnować, zaniedbać czy sprzedać to, na co pracowali całe życie? Nie potrafiłam sobie tego nawet wyobrazić.

I tak sobie spokojnie żyliśmy. Miałam poukładane życie, miałam plan, miałam spokój. A do tego wszystkiego miało dojść jeszcze spełnienie marzenia: ślub.

Marzyłam o tym

Wojtek oświadczył mi się, gdy skończyłam dwadzieścia lat.

– Ojciec mówi, że za taką fajną dziewczynę, jak ty, to się trzeba brać – zaśmiał się.

– I moi tak powiedzieli! – zachichotałam.

Rodzice, oczywiście, ucieszyli się na dobrą nowinę.

– No, całe szczęście, bo już myślałam, że się rozmyślił chłopak! Ja w twoim wieku już po pierwszym dzieciaku byłam, nie ma co czekać, coraz starsza jesteś – powiedziała mama.

– Dobra, Halina, już daj dziewczynie spokój! – zrugał ją ojciec. – Chłopa złapała porządnego, nic, tylko weselicho wyprawiać.

Ach, wesele… Każda dziewczyna we wsi marzyła, żeby to jej było największe i najbardziej wystawne.

Planowałam je przez rok. Wśród sal wielkiego wyboru nie było, w okolicy były tylko dwie, ale cała reszta? Suknia, kwiaty, włosy, makijaż, atrakcje… Wszystko musiało być najlepsze. Przyznam, że chciałam przyćmić koleżanki. Byłam dumna, że wychodzę za mąż jako druga z naszego rocznika, a za mną są całe tłumy panienek, nawet o kilka lat starszych ode mnie, którym nie poszczęściło się tak, jak mnie. Co tu dużo mówić – to miał być mój wymarzony dzień i chciałam zabłysnąć!

Stresowało mnie to

Cała rodzina angażowała się w przygotowania: zarówno moi rodzice, siostra i kuzyni, jak i rodzina Wojtka. A to ktoś załatwił muzykanta po znajomości, a to fajerwerki, a to makijażystkę ze zniżką. Wszystko szło zgodnie z planem.

Gdy obudziłam się w dniu swojego ślubu, aż mnie ścisnęło w żołądku ze stresu. „Czy na pewno wszystko pójdzie idealnie?” – zmartwiłam się. Od rana siedziałam jak na szpilkach. Wierciłam się u fryzjerki, na makijażu, ciężko oddychałam, gdy zakładałam sukienkę.

– Andżelika, wszystko będzie dobrze, nie przejmuj się – powiedziała do mnie siostra, gdy poprawiała mi włosy.

– Tak myślisz? – zapytałam z obawą.

– Pewnie, że tak! Nie stresuj się, masz się cieszyć!

Trochę mnie to rozluźniło, chociaż czułam stres aż do połowy mszy. Napięcie zeszło ze mnie dopiero po przysiędze. Zaczęłam się cieszyć. Chociaż nerwy mnie opuściły, nadal było we mnie tyle emocji, że czas od mszy do rozpoczęcia wesela minął mi w oka mgnieniu. A potem i ja i Wojtek łyknęliśmy parę głębszych na „dobrą zabawę” i… poszło.

Zapomniał się

Właściwie prawie się nie widzieliśmy przez większość wesela. A to bawiłam się ze swoimi koleżankami, a to zagadywałam swoich krewnych, a to biegałam w panice szukając spinek, perfum czy pudru, że prawie nie miałam czasu posiedzieć w towarzystwie Wojtka. A on, jak to chłop, zbyt dobrze się wtedy bawił z chłopakami…

Cóż, spodziewałam się, że może mieć nieco w czubie już koło północy. W końcu kto by od pana młodego wymagał, żeby siedział na własnym weselu o suchym pysku? Ale to, co zaczął odstawiać chwilę później, przechodziło ludzkie pojęcie…

Stałam wtedy w korytarzu z jedną z koleżanek, kiedy z garderoby wypadła moja siostra.

– Wojtek, opanuj się! Jesteś pijany! – wrzasnęła wkurzona.

– Co się dzieje? – zareagowałam natychmiast.

– Dobierał się do mnie!

– Co takiego?!

– Aleś przewrażliwiona… – wymamrotał Wojtek, ewidentnie zupełnie pijany.

– Wojtek, co ty wyrabiasz… – syknęłam.

Było mi wstyd

Próbowałam wepchnąć go z powrotem do garderoby, ale zdążył się już wokół nas zgromadzić wianuszek gości.

– Normalnie mnie obłapiał! – Krzyczała dalej moja siostra Ewelina.

– Zamknij się już, nie wszyscy muszą wiedzieć – warknęłam.

– Jeszcze będzie mnie uciszać, ładne sobie! Za łajdusa wyszła, ale to ja winna, bo za głośno krzyczę – wykrzyczała Ewelina, również już po kilku drinkach.

Dookoła siebie zaczęłam słyszeć szepty i chichoty. Chciałam się spalić ze wstydu. Nie wiedziałam, jak wybrnąć z tej sytuacji…

– Przepraszam, ja… Muszę na chwilę stąd wyjść – wymamrotałam.

– Ogarnij go, albo połóż do łóżka – usłyszałam jeszcze, jak mój ojciec wydaje polecenie świadkowi. – Wstydu jeszcze więcej narobi…

Reszty nie słyszałam, bo wybiegłam z sali weselnej. Schowałam się w sadzie, gdzie poczułam, jak po policzkach ciurkiem lecą mi łzy. „Jak mógł to wszystko zniszczyć?! Jak mógł mnie tak upokorzyć?” – myślałam wściekła. Nigdy nie sądziłam, że Wojtek zrobi mi takie świństwo. Już nawet nie chodziło o tę Ewelinę… Wiadomo, chłop napity, różne głupoty robi. Ale na weselu? Nie mógł sobie wybrać innego dnia?

Chciałam zniknąć

Jak ja tam wrócę i spojrzę tym ludziom w twarz? Przecież będę pośmiewiskiem całej wsi...

W końcu przemogłam się i jakoś wróciłam do gości. Siedziałam do końca wesela z przyklejonym uśmiechem, ale w środku miałam ochotę wyć na całą salę. Dotrwałam, ale wiedziałam, że plotki zaczną się już następnego dnia. I nie pomyliłam się. Cała wieś huczy od opowieści o wybrykach mojego nowego męża… Co za wstyd!

A ten łachudra? Nawet jeszcze nie wstał. Niech no tylko się obudzi i wytrzeźwieje, a pokażę mu, co narobił… Zniszczył najpiękniejszy dzień mojego życia, wystawił mnie na pośmiewisko i zrobił z nas obiekt plotek! Zamiast zazdrosnych spojrzeń będę musiała teraz znosić strojenie min za moimi plecami – a to z litością, a to drwiną…

Andżelika, lat 20


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama