„Sąsiad przeprowadził się z Warszawy i zgrywa ważniaka. Już ja cwaniaczkowi pokażę wiejski kodeks dobrych manier”
„Na pace – dziesiątki tuj, wysokich i gęstych jak ściana. Z dnia na dzień mój widok na wschód został zasłonięty, a promienie porannego słońca zaczęły się zatrzymywać na tej zielonej ścianie. Początkowo milczałem. Myślałem: nie będę się czepiał. Ale z tygodnia na tydzień cień się pogłębiał, a staw zaczął zarastać glonami”.

- Redakcja
Kiedy po śmierci Ewy zostałem sam w naszym domu, wiele rzeczy nagle straciło sens. Ale była jedna, która mnie trzymała przy zdrowych zmysłach – działka. Ten kawałek ziemi na obrzeżach miasteczka był naszym azylem. To tu, jeszcze z Ewą, sadziliśmy maliny, podlewaliśmy hortensje, a wieczorami siadaliśmy na ławce przy stawie i patrzyliśmy, jak słońce schodzi za horyzontem. Światło rozlewało się wtedy po tafli wody, a cisza była taka, jakiej nie da się znaleźć nigdzie indziej.
Od tamtej pory minęły trzy lata
Nauczyłem się tej samotności, choć nie polubiłem jej nigdy. Codzienna rutyna: rano karmiłem ryby, potem grabienie liści, przycinanie drzewek. Każdy dzień miał swój rytm, który dawał mi spokój. Aż do momentu, gdy na sąsiedniej działce pojawił się Tomasz.
Nowy właściciel, jak się okazało. Wysoki, pewny siebie facet po czterdziestce, z głośnym śmiechem i zapałem do „uporządkowania” terenu. Przez pierwszy tydzień tylko się przyglądał, mierzył, robił zdjęcia telefonem. Pomyślałem: dobrze, niech robi, może będzie z niego jakiś porządny sąsiad.
Ale potem przyjechała ciężarówka. Na pace – dziesiątki tuj, wysokich i gęstych jak ściana. Z dnia na dzień mój widok na wschód został zasłonięty, a promienie porannego słońca zaczęły się zatrzymywać na tej zielonej ścianie.
Początkowo milczałem. Myślałem: nie będę się czepiał. Ale z tygodnia na tydzień cień się pogłębiał, a staw zaczął zarastać glonami, bo brakowało mu światła. I wtedy zrozumiałem, że Tomasz nie zasadził tych tui dla piękna. On zbudował zielony mur. Między sobą a mną.
– Dzień dobry, panie Tomaszu – powiedziałem, podchodząc do ogrodzenia. – Chciałem tylko na chwilę… porozmawiać.
Sąsiad właśnie przycinał gałęzie jednej z nowych tui. Nawet się nie odwrócił.
– Słucham – rzucił krótko, nadal wpatrzony w swoje sekatory.
– Te tuje… One rosną bardzo szybko. Wiem, że to pana działka, oczywiście. Ale… zaczynają mi zacieniać staw. I dom. Rano nie mam już światła w kuchni.
Wtedy spojrzał na mnie. Długo, z lekkim półuśmieszkiem.
– A pan myśli, że ja to dla ozdoby sadzę? Mam prawo do prywatności. Chyba nie muszę panu tłumaczyć, że każdy ma prawo ogrodzić swoją działkę.
– Nikt nie mówi, że nie ma pan prawa… – odpowiedziałem, czując, jak zaczyna mi drżeć głos. – Ale może byśmy jakoś uzgodnili? Zostawił pan tylko pół metra odstępu od granicy. A one za dwa lata będą miały po cztery metry…
– To nie mój problem, że pana staw potrzebuje słońca. Mnie interesuje cisza i spokój. I brak gapiów – rzucił lodowato i wrócił do sekatora.
– Zamknij się w tym swoim zielonym bunkrze! – wybuchnąłem, zanim zdążyłem się powstrzymać.
Zamarł. Odwrócił się bardzo powoli.
– Proszę uważać na słowa, bo może się pan któregoś dnia zdziwić, że te tuje to dopiero początek – powiedział chłodno.
Odwróciłem się i odszedłem szybkim krokiem
Ręce mi się trzęsły.
Wieczorem siedziałem przy stawie, patrząc, jak jego woda – kiedyś lśniąca, dziś ciemna – nie odbija już nieba. Ewa uwielbiała patrzeć na odbicia. „Jak lustro życia” – mówiła. Czułem, że ją zawiodłem. Nie umiałem jej obronić.
Zamknąłem oczy. Cień żywopłotu kładł się na moich kolanach. I wtedy po raz pierwszy pojawiła się myśl: skoro on sadzi – ja też mogę.
– Dzień dobry, panie Józefie. Ma pan jeszcze te sadzonki topoli czarnej?
Starszy ogrodnik zmrużył oczy i spojrzał na mnie spod daszka czapki.
– Mam, panie Andrzeju, ale wie pan, że one piją jak smok. A korzenie... oj, potrafią iść daleko. Nie każdy chce mieć je na działce.
– Właśnie dlatego je biorę – powiedziałem cicho, samemu się dziwiąc tonem mojego głosu.
Tego samego dnia posadziłem topole w równym rzędzie, metr od mojego płotu. Ręce mnie bolały, ale w sercu miałem coś na kształt ulgi. Nie satysfakcji, ale poczucia, że nie jestem bezbronny.
Wieczorem zadzwoniła Anka, moja córka. Rzadko dzwoni bez zapowiedzi.
– Tata, co tam u ciebie? – zapytała pogodnie.
– Sadziłem drzewa – odpowiedziałem, siadając na schodkach przed domkiem.
– Co sadziłeś?
– Topole. Od strony nowego sąsiada.
Zamilkła na moment. Znała mnie dobrze. Za dobrze.
– Chcesz się na nim odegrać?
– On zaczął. Ja tylko odpowiadam – powiedziałem zbyt szybko.
– Tato… zemsta niczego nie naprawia. Te drzewa zrzucą liście wszędzie, będą zasysać wodę. Zrobisz sobie z nim wojnę.
– Wojnę już mamy, Aniu. Tylko że ja do tej pory miałem ręce w kieszeni. Teraz przynajmniej mam narzędzie.
– Tylko że w tej walce nie będzie wygranych. Pamiętaj, co zawsze mówiłeś: że najważniejszy jest spokój.
– Spokój był wtedy, kiedy twoja mama jeszcze żyła – powiedziałem cicho.
Po rozmowie długo patrzyłem na sadzonki
Niewinnie wyglądały. Ale wiedziałem, że wyrosną na złośliwy cień, który dotknie też Tomasza. Może wtedy zrozumie, jak to jest – kiedy coś zasłania ci słońce, nie pytając o zgodę.
– Pan chyba sobie kpi! – wrzasnął Tomasz, stając za moimi plecami.
Byłem akurat przy kompostowniku. Obróciłem się powoli. Z jego włosów wystawały pożółkłe liście, a kurtka miała na ramieniu mokry ślad. Jesienne opady zrobiły swoje.
– O co chodzi? – zapytałem spokojnie, choć czułem, jak serce zaczyna bić szybciej.
– O te przeklęte drzewa! Liście walą się na mój podjazd, zapychają mi rynnę, a moje tuje zaczęły schnąć! Pan dobrze wiedział, co pan robi!
– Oczywiście, że wiedziałem – odpowiedziałem bez mrugnięcia. – I ja też mam coś, co zaczęło schnąć. Widok. Powietrze. Słońce. Woda w stawie.
– To niech pan zgłasza do sądu! – krzyknął. – A wie pan co? Może ja to zrobię pierwszy. Nadzór budowlany chętnie obejrzy te topole. A sąd może nakazać ich usunięcie.
– Dopóki rosną na mojej ziemi, mogę sadzić co chcę – odpowiedziałem chłodno.
Tomasz zamilkł. Jego twarz z czerwonej zrobiła się szara. Przez chwilę myślałem, że się odwróci i odejdzie. Ale nie. Spojrzał na mnie z niespodziewaną goryczą.
– Pan nic nie rozumie. Ja nie sadzę tui dla zabawy. Chcę zbudować domek przy stawie. Dla dzieci. Potrzebuję prywatności. Tego miejsca. A pan… pan się mnie uczepił jak cień.
Zaniemówiłem. Dopiero teraz zauważyłem – na jego twarzy była nie tylko złość. Było też zmęczenie. Jakby nie wszystko, co robił, było tak racjonalne, jak chciał to przedstawić.
– To nie ja zacząłem stawiać mur – odpowiedziałem cicho. – Ale teraz pan będzie musiał przez niego patrzeć. Codziennie.
Odwrócił się bez słowa. Poszedł szybkim krokiem przez zeschnięte liście. A ja stałem jeszcze chwilę, czując w ustach ten znajomy, gorzki smak: wygrałem coś… ale co dokładnie?
Nie widziałem go przez kilka dni. Spodziewałem się, że wróci od razu, na gorąco. A on zniknął. Jakby te topole nie tylko jego podjazd przykryły liśćmi, ale i jego samego – przycisnęły do ziemi.
Wiedziałem, że go wkurzyłem. I nawet mi z tym nie było lekko. Ale… może trochę też satysfakcjonująco. Aż do dziś.
Zobaczyłem go z daleka – wracał z pracy. Wysiadł z auta z siatką pełną zakupów. Utykał lekko, jakby coś mu się w kolanie odezwało. Nie wiem, czemu to zauważyłem. Nie powinno mnie obchodzić. Ale obchodziło.
A potem, wieczorem, słyszałem przez płot. Nie podsłuchiwałem. Głosy niosły się same.
– …on też człowiek, Karolina – powiedział Tomasz. – Może samotny, może pogubiony, ale… nie wiem, może przesadziłem.
Karolina coś odpowiedziała, ale wiatr porwał jej słowa.
Usiadłem na ławce przy stawie, tam gdzie kiedyś siadałem z Ewą. Tej ławki nie ruszałem od lat. Była jak pomnik. Patrzyłem w taflę wody, ale nie widziałem odbicia. Tylko ciemność.
A potem pomyślałem, że może rzeczywiście... zasadziłem drzewa z zemsty. Nie z potrzeby. Nie z miłości do przyrody. Tylko z bólu. Ale co miałem zrobić z tym bólem? Tomasz może i był głośny, może arogancki, ale miał żonę. Dzieci. Ktoś na niego czekał. Ja miałem tylko staw. I cień. I wspomnienia.
Spotkałem go przypadkiem w sklepie ogrodniczym
Byłem tam po nawóz do malin. Widziałem go od razu – stał przy półce z opryskiwaczami i wyglądał, jakby miał ochotę tym opryskiwaczem spryskać cały świat. Chciałem odejść, uniknąć kontaktu. Ale nie dało się. Spotkaliśmy się przy kasie. Stanął obok, nawet nie spojrzał.
– Nawóz do topoli? – burknął.
– Nie. Do malin – odpowiedziałem spokojnie. – Ale mogę ci trochę zostawić, jak chcesz.
Popatrzył na mnie. Inaczej niż dotąd. Zmęczony. Jakby nie miał już siły się spierać.
– Liście są wszędzie – powiedział. – A moje tuje schną.
– Przykro mi – odparłem. – Ale to nie ja zacząłem tę wojnę.
– To nie o drzewa chodzi – przyznał.
Patrzyłem mu w oczy i wtedy, nie wiedzieć czemu, powiedziałem coś, co nawet mnie zaskoczyło:
– To nie drzewa niszczą ludzi. To ludzie sadzą drzewa, by niszczyć siebie nawzajem.
Zamilkł. Skinął głową, jakby coś zrozumiał, ale nie powiedział już ani słowa. Odwrócił się i wyszedł. A ja zostałem przy kasie z workiem nawozu i tym dziwnym ciężarem na piersi, który trudno było nazwać.
Może właśnie wypowiedziałem pierwszą prawdziwą rzecz od śmierci Ewy.
Wracam tu codziennie
Do tej ławki przy stawie. Siedzę i patrzę – nie na to, co jest, tylko na to, co było. I co mogłoby być.
Tuje nadal stoją. Równo, dumnie, jakby były zadowolone z tego, że zasłoniły mój świat. Ale dzisiaj coś się zmieniło.
Słońce, które zwykle znikało za ich linią, teraz przemyka bokiem. Z innego kąta. Oświetla skrawek wody, który nie widział światła od miesięcy. I w tym skrawku widać zachód. Cichy, złoty. Taki, jaki lubiła Ewa.
Słyszę ją czasem w myślach. „Światło zawsze znajdzie drogę”, mówiła. Śmiałem się z tego. Ale dziś… może nie miała racji, może tylko próbowała mnie pocieszyć. A może właśnie miała rację.
Tomasz nie sadzi więcej tui. Ale też nie przeprosił. Ja też nie. I chyba już nie musimy. Sąsiadujemy. Milczymy. Ale coś się w tym milczeniu zmieniło. Nie wiem, czy to koniec wojny. Ale wiem jedno – dziś znowu widzę światło. I może to wystarczy.
Andrzej, 50 lat
Czytaj także:
- „Żona żałowała dzieciom pieniędzy na lody, a sama biegała w drogich szpilkach. Musiałem wymyślić dla niej nauczkę”
- „Mąż krytykuje mnie za każdy wydatek. Sam kupił luksusowy ekspres za 5 tysięcy i nie widzi problemu”
- „Nie mogę patrzeć na to, jak synowa wychowuje wnuka. Ma gdzieś moje rady i mówi, że się nie znam”

