Reklama

Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało mi się, że całe moje życie kręci się wokół tabel w Excelu, korporacyjnych spotkań i odhaczania kolejnych „deadlinów”. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz budziłam się rano bez ucisku w żołądku, że znów muszę włożyć żakiet, uśmiechnąć się do ludzi, których nie lubię, i udawać, że to wszystko ma jakiś sens.

Byłam tym zmęczona

Pewnego dnia, wracając wieczorem z pracy, spojrzałam w lustro w windzie i zobaczyłam w nim kogoś obcego – zmęczoną, wyblakłą wersję siebie. Tego samego wieczoru kupiłam bilet do Kołobrzegu. Samotny wyjazd, żeby odetchnąć i poukładać sobie wszystko w głowie.

Pierwszy dzień był jak otwarcie okna w dusznym pokoju – szum fal, zapach słonego powietrza, chłód wiatru na twarzy. Cisza inna niż ta w mieście – tutaj nie była wymuszona słuchawkami w uszach, tylko naturalna.

Kiedy wyszłam na plażę, słońce już zachodziło, barwiąc wodę na złoto. Szłam powoli, a gdzieś w oddali dostrzegłam grupkę ratowników. Jeden z nich – wysoki, opalony, z mokrymi włosami i uśmiechem, który wydawał się nie mieć końca – śmiał się głośno z czegoś, co powiedział kolega.

Na moment nasze spojrzenia się spotkały. Nic nie powiedział, ja też nie, ale w środku poczułam dziwne ukłucie… jakby coś właśnie zaczęło się dziać.

Czułam, że odpoczywam

Wieczorem zadzwoniła do mnie Anka, moja koleżanka z pracy.

– No i co, mów! – usłyszałam w słuchawce. – Poznałaś już jakiegoś przystojnego rybaka?

– Jeszcze nie – zaśmiałam się. – Ale kto wie… Może poznam.

– No jasne! Tylko nie wracaj stamtąd z kotem zamiast faceta.

Śmiałam się razem z nią, nie wiedząc jeszcze, że ten uśmiech na plaży wróci szybciej, niż się spodziewam.

Następnego dnia rano usiadłam na plaży z książką, choć tak naprawdę wcale nie miałam ochoty czytać. Czułam na skórze lekki chłód wiatru i postanowiłam zostać tu do samego zmroku. Nagle kątem oka zobaczyłam, że ktoś podchodzi. Rozpoznałam tego samego ratownika, którego widziałam poprzedniego dnia.

– Daleko z miasta? – zapytał, stając obok i patrząc na morze.

– Warszawa – odpowiedziałam po chwili. – A pan? Chociaż to chyba głupie pytanie.

Uśmiechnął się lekko.

– Tu się wychowałem. Chyba już nie potrafiłbym żyć daleko od wody.

Był czarujący

Rozmawialiśmy o tym, jak różne są nasze codzienne światy. On opowiadał o porankach, kiedy morze jest zupełnie gładkie, a słońce wygląda spod linii horyzontu jak ciepła kula. Ja mówiłam o dźwiękach miasta, które nigdy nie zasypia, i o tym, jak potrafią męczyć.

– W mieście życie jest prawdziwe czy udawane? – zapytał nagle.

– Zależy, kogo zapytasz – odparłam, zaskoczona tym pytaniem. – Dla mnie ostatnio jest trochę jak scenariusz, w którym gram, chociaż nie lubię tej roli.

– Tu nie ma scenariuszy – stwierdził. – Jest tylko to, co przynosi morze.

Poczułam, że rozmawiam z kimś bez pośpiechu, bez sprawdzania zegarka. Siedzieliśmy jeszcze długo, aż słońce zniknęło całkiem i na wodzie odbijały się tylko blade smugi ostatniego światła. Kiedy wstałam, zapytał, czy przyjdę jutro. Nie odpowiedziałam wprost, ale on chyba i tak wiedział, że przyjdę.

Czekałam na niego

Przez kolejne dni nasze spotkania stały się czymś naturalnym, choć nigdy się na nie umawialiśmy. Czasem widziałam go już z daleka na molo, opartego o barierkę, innym razem to ja pierwsza siadałam na plaży, a on pojawiał się chwilę później. Rozmowy zaczynały się od drobiazgów – pogody, fal, śmiesznych sytuacji z pracy – a kończyły na historiach, których nie opowiada się byle komu.

Opowiadał o dzieciństwie spędzonym nad morzem, o tym, że jego rodzice prowadzili mały bar przy plaży i że po szkole pomagał im roznosić zamówienia.

– Nigdy nie chciałem stąd wyjechać – powiedział pewnego wieczoru. – Dla mnie ważne jest, żeby rano widzieć morze. To wystarczy.

Ja mówiłam o pracy, która coraz bardziej mnie wypalała. O tym, że w mieście wszystko dzieje się szybko, że czas ucieka, a człowiek ciągle ma wrażenie, że stoi w miejscu.

– A dla mnie ważne jest poczucie, że ktoś jest blisko – przyznałam, zaskoczona własnymi słowami.

Zaczęły pojawiać się gesty, których wcześniej unikaliśmy. Czasem szliśmy obok siebie tak blisko, że nasze ramiona się dotykały. Innym razem Paweł podał mi rękę, kiedy schodziliśmy po śliskich stopniach z molo. Złapałam go wtedy za palce nieco mocniej, niż było trzeba, i nie puściłam od razu.

Straciłam głowę

Wieczory robiły się coraz chłodniejsze, ale ja nie chciałam wracać do pensjonatu. Morze szumiało, a w powietrzu czułam coś, co jednocześnie dodawało mi odwagi i kazało się pilnować. Bałam się, że to, co się rodzi, może być tylko chwilą, a mimo to pragnęłam, żeby trwało.

Ostatniego wieczoru przed wyjazdem długo spacerowaliśmy po pustym molo. Latarnie świeciły ciepłym światłem, a fale rozbijały się o drewniane belki pod naszymi stopami. Paweł milczał przez chwilę, po czym powiedział:

– Przyjadę po sezonie. Zobaczysz.

Spojrzałam na niego z uśmiechem, choć w środku poczułam lekki niepokój.

– Sprawdzę, czy dotrzymasz słowa – odpowiedziałam pół żartem.

Zatrzymał się, przyciągnął mnie do siebie i przez moment staliśmy w uścisku, jakbyśmy oboje wiedzieli, że to pożegnanie ma w sobie więcej, niż chcemy przyznać. Potem powoli ruszyliśmy w stronę brzegu, słuchając tylko morza.

Wpadłam po uszy

Rano spakowałam walizkę i wyszłam wcześniej, żeby zdążyć na pociąg. Na dworcu rozejrzałam się, wypatrując znajomej sylwetki, ale Pawła nie było. Czas odjazdu zbliżał się, a ja wciąż wierzyłam, że wpadnie w ostatniej chwili.

Kiedy wreszcie usiadłam w wagonie, telefon zawibrował. Na ekranie pojawiła się wiadomość: „Nie potrafię wyjechać stąd. To moje życie. Ty masz swoje”. Patrzyłam na te słowa, czując, jak wszystko, co wydarzyło się w ostatnich dniach, zaczyna się rozmywać. Po powrocie do miasta wszystko znów toczyło się tym samym rytmem. Biurko w pracy zasypane dokumentami, kalendarz wypełniony spotkaniami. A jednak w głowie wciąż miałam szum fal i obraz Pawła stojącego na plaży.

Wieczorami łapałam się na tym, że szukam jego numeru w telefonie, choć wiedziałam, że nic by to nie zmieniło. Złość na siebie mieszała się z wdzięcznością za tych kilka dni, w których czułam się żywa. Może takie historie istnieją po to, żeby przypomnieć nam, że potrafimy jeszcze coś poczuć.

Marta, 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama