Reklama

Jestem wdową, emerytką, mieszkam sama w bloku na drugim piętrze. Nie mam psa, kota ani Internetu. I dobrze mi z tym. Nigdy nie lubiłam nowinek. Zawsze mówiłam, że jak coś działa, to po co to zmieniać.

Jestem staroświecka

Czajnik mam jeszcze z lat osiemdziesiątych – radziecki, ale niezawodny. Telefon – z klapką. A pieniądze? Gotówka, w kopercie, w kredensie, pod obrusami po babci. Bo do banku to ja zaufania nie mam. Dobrze pamiętam, jak ludzie potracili oszczędności życia.

Z Agnieszką, moją córką, widuję się co tydzień. Przychodzi w soboty, przynosi zakupy, trochę posprząta, czasem coś pogotuje. Czasem się pośmiejemy, ale najczęściej wszystko odbywa się jakoś poprawnie. Bez czułości. Nigdy nie byłyśmy sobie bliskie jak matka z córką z reklam margaryny. Ona zawsze była zamknięta w sobie, a ja – cóż, może zbyt surowa. Ale starałam się, jak umiałam.

W sobotę rano Agnieszka przyszła jak zwykle, wypakowała zakupy, posprzątała trochę w kuchni i wyszła. Zostałam sama. Otworzyłam kredens, żeby schować tam resztę pieniędzy. Zawsze miałam tam kopertę z gotówką – nie trzymam wszystkiego razem, dzielę na części. Tego dnia postanowiłam policzyć, dla spokoju ducha.

Miałam podejrzenia

Miało być tysiąc sześćset, zostało tysiąc czterysta. Dwusetka zniknęła. Siedziałam chwilę na pufie, wpatrzona w kredens. Próbowałam sobie przypomnieć, czy costatnio płaciłam. Może rachunek? Może coś kupiłam, o czym zapomniałam? Przeszukałam pamięć, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Wszystkie paragony miałam w puszce. Nic nie wskazywało, żeby coś było nie tak. A jednak pieniędzy było mniej.

Przez resztę dnia nie mogłam się skupić. Czytałam książkę, ale po kilku linijkach nie wiedziałam, o czym była. Próbowałam obejrzeć telewizję, ale tylko patrzyłam na ekran, nie rozumiejąc, co mówią.

Postanowiłam nic nie mówić córce. Może to głupia pomyłka starej baby. Ale położyłam zeszyt z rachunkami w szufladzie i wpisałam tam datę i kwotę. W każdą sobotę po wizycie Agnieszki zaczęłam liczyć, co tydzień. Raz wszystko się zgadzało, raz zniknęła stówa, raz znowu dwieście. To nie był przypadek.

Pieniądze znikały

Którejś soboty po wizycie córki usiadłam przy stole i spojrzałam na zeszyt. W głowie mi się nie mieściło, że moja córka, moja Agnieszka, zawsze taka odpowiedzialna, taka spokojna, mogłaby zrobić coś takiego. Ale liczby nie kłamały. Koperta znowu była lżejsza. Tym razem zabrakło pięćdziesięciu złotych. Wcale nie mniej bolało.

Kolejnego tygodnia usiadłam na kanapie i czekałam, aż przyjdzie. W myślach układałam, jak zapytać, żeby nie oskarżyć, a tylko wybadać. Przyszła jak zawsze z torbą pełną zakupów. Uśmiechnęła się, odłożyła chleb na blat. Zaparzyła herbatę.

– Agnieszko – zaczęłam, niby od niechcenia – nie brałaś może pieniędzy z tej białej koperty w kredensie?

Zamknęła lodówkę. Spojrzała na mnie poważnie, bez śladu zaskoczenia.

– Przecież i tak miałabym to po tobie – powiedziała cicho.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Jakby mnie ktoś uderzył. Wstałam, podeszłam do okna, ale nie otworzyłam go. Stałam tam chwilę, próbując zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Ona w tym czasie myła jabłko.

– Chcesz kawałek? – zapytała po chwili.

Nie odpowiedziałam.

Nie mogłam uwierzyć

Schowałam to w sobie, jak się chowa brudną chusteczkę do kieszeni, żeby nie było wstydu. Bo czyja to wina? Może moja? Może czegoś jej nie dałam? Może czegoś nie nauczyłam? Wieczorem siedziałam w kuchni i rozmawiałam sama ze sobą. Na głos, bo tylko wtedy słowa mają jakiś ciężar.

– Głupia baba jesteś, Tereska – powiedziałam. – Wszystko trzymałaś w porządku, a teraz cię okradają w twoim własnym domu.

Wstałam, otworzyłam kredens i wyjęłam kopertę. Potem poszłam do sypialni i schowałam ją pod materac. Nie było innego wyjścia. Przez resztę wieczoru patrzyłam w sufit, a w głowie kręciły się obrazy – jak robiła laurkę w przedszkolu, jak płakała, kiedy nie chciałam jej kupić dżinsów, jak mówiła, że nigdy mnie nie zostawi. A jednak zostawiła.

Minęły cztery tygodnie. Wszystko z pozoru wróciło do normy. Agnieszka dalej przychodziła co sobotę, dalej przynosiła zakupy, gotowała. A ja grałam w teatrzyk. Zostawiłam kopertę w kredensie, ale z małą ilością gotówki. Gdy zamknęły się za nią drzwi, podeszłam, otworzyłam szafkę i… wszystko było. Co do złotówki.

Następna sobota – to samo. Napięcie w brzuchu, ręce trochę się trzęsły, gdy liczyłam. Ale znowu – wszystko się zgadzało. Więc co to znaczy? Przestała brać? Zrozumiała, że wiem? A może tylko domyśliła się, że to pułapka?

Potrzebowałam porady

Nie umiałam znaleźć odpowiedzi, a w sercu zamiast ulgi była pustka. Siedziałyśmy przy herbacie, mówiłyśmy o pogodzie, o promocjach w sklepie, o tym, że sąsiadce z góry znowu przecieka kran. Niby wszystko normalnie. A jednak między nami jakby stał mur, którego nie umiałyśmy obejść.

– W Lidlu była dzisiaj dobra kawa na przecenie – powiedziała Agnieszka, mieszając cukier.

– Kupiłaś? – zapytałam.

– Kupiłam.

I to było wszystko.

Sąsiadka przyszła do mnie w czwartek. Przyniosła jabłecznik, usiadłyśmy w kuchni, zrobiłam herbatę.

– Zosiu, a co byś zrobiła, jakbyś się dowiedziała, że… ktoś z rodziny grzebie ci po szafkach? – zapytałam.

Spojrzała na mnie spod oka, pokiwała głową powoli.

– Rodzina to nie zawsze wsparcie, Tereska – powiedziała. – Czasem najgorsze człowiek dostaje właśnie od swoich.

Milczałam chwilę, potem opowiedziałam wszystko. O kopercie, o zeszycie, o tamtym zdaniu, które usłyszałam. Nie przerywała. Słuchała uważnie, jakby to nie była tylko historia, tylko coś więcej.

Byłam bezradna

Zacisnęłam dłonie na filiżance. Nie chciałam płakać.

– Nie wiem, czy ja potrafię jej to wybaczyć – powiedziałam w końcu.

– Może nie musisz od razu – odparła. – Ale pomyśl: jak umrzesz, to i tak wszystko będzie jej. Może warto chociaż zapisać, komu co zostawiasz. Póki jeszcze możesz.

Zofia poszła, a ja zostałam przy stole, wpatrzona w zasłonę. I po raz pierwszy pomyślałam o testamencie. Z Agnieszką rozmawiałyśmy chłodniej. Bez złości, ale też bez ciepła. Jakby między nami była cienka szyba, przez którą nie da się nic podać, nawet słowa. Któregoś wieczoru zadzwonił telefon. Odebrałam. To była moja wnuczka.

– Babciu, mogę przyjechać w przyszły weekend? Chciałabym cię odwiedzić – powiedziała cicho.

Poczułam, jak coś mięknie mi w środku. Chciało mi się płakać, ale się nie rozpłakałam.

– Przyjedź, kochanie – odpowiedziałam. – Czekam.

Odłożyłam słuchawkę i spojrzałam w okno. Wieczór był spokojny, cichy. Pod materacem – pieniądze. W kredensie – pusta koperta. W sercu – coś w rodzaju ulgi, ale nie do końca. Może jeszcze nie wszystko stracone, pomyślałam. Ale zaraz przyszła inna myśl, cichsza, nieprzyjemna:

„Może przed wnuczką też trzeba będzie chować pieniądze?”. I nie wiedziałam, czy to żart, czy już prawda.

Teresa, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama