Reklama

Nie wiem, czy to dziwne, ale ja naprawdę nie cierpię sylwestra. I tak było, odkąd pamiętam. Gdy miałam siedem lat, mama wcisnęła mnie w błyszczącą sukienkę z falbankami, zrobiła dwa ciasne warkocze i wysłała na „zabawę dziecięcą” w świetlicy osiedlowej. Kiedy inne dzieci biegały z serpentynami, ja siedziałam pod ścianą i udawałam, że boli mnie brzuch. Bo naprawdę bolał: z nerwów. Gdy zegar wybił północ, sztuczne uśmiechy dorosłych, sztuczne winogrona na stole i równie sztuczne życzenia „szczęścia, zdrowia, powodzenia” sprawiły, że poczułam się jak statystka w obcej inscenizacji.

I tak już mi zostało. Lata mijały, a ja co roku z coraz większą niechęcią patrzyłam, jak wszyscy nagle, bo tak wypada, mają się dobrze bawić. W liceum próbowałam udawać, że to mnie kręci: imprezy, brokat na powiekach, „Sylwester z Dwójką” w tle. Ale w środku czułam tylko tę samą starą pustkę.

Z Andrzejem poznaliśmy się przypadkiem na początku stycznia, kilka lat temu. I chyba to nas połączyło: oboje zgodnie stwierdziliśmy, że świętowanie Nowego Roku to jedna z najbardziej wymuszonych konwencji społecznych, jaką zna człowiek Zachodu. Od tamtej pory nigdy nie uczestniczyliśmy razem w żadnej sylwestrowej imprezie. Raz nawet, przez pomyłkę, trafiliśmy na domówkę u jego kuzyna, ale wyszliśmy po 37 minutach. Tylko dlatego, że nie wypadało wcześniej.

W tym roku postanowiliśmy pójść o krok dalej. Żadnych znajomych, żadnego „to tylko planszówki i prosecco, Monika, nie panikuj”. Zero. Cisza. Plan był prosty: porządne sprzątanie mieszkania, domowa pizza z oliwkami i serem pleśniowym, który Andrzej udaje, że lubi. I spać przed północą. Nawet nie ustawiliśmy budzika.

— Monika, chcesz odkurzyć, a ja ogarnę kuchnię? — zapytał Andrzej, wkładając swoją znoszoną koszulkę z napisem „Może dziś, może jutro”.

— Jasne, ale pamiętaj, że jak znajdę kolejną twoją samotną skarpetkę za kanapą, wystawiam ją na OLX jako bezdomną.

— To może ja jednak ogarnę kanapę. Ty masz za dużo władzy w rękach — zaśmiał się, biorąc odkurzacz.

— Pamiętasz tamten sylwester u twojej ciotki w Ząbkach? — zagadnęłam przez szum ssącego potwora.

Tego się nie da zapomnieć. Do dziś czuję zapach śledzi z cebulą i taniego szampana.

— A ja pamiętam, jak się pokłócili o to, czy palma w salonie to żywa, czy sztuczna.

— I najgorsze, że była sztuczna, a ciocia podlewała ją codziennie.

Śmialiśmy się jak dzieci. A jednocześnie wiedziałam, że oboje czujemy ulgę. Że wreszcie nie musimy grać. Tego dnia mieszkanie pachniało płynem do szyb i czosnkiem. I było w tym coś kojącego.

Przeszłość przestawała boleć

Wieczorem usiedliśmy przy stole z pizzą, którą zrobiłam sama. Ciasto wyrastało w międzyczasie, kiedy my kończyliśmy sprzątanie. Andrzej przyniósł z kuchni dwa talerze i wyjął z lodówki colę, bo oboje uznaliśmy, że dziś nawet nie mamy ochoty na kieliszek wina. W tle cicho grało radio, ale nie to sylwestrowe z odliczaniem i przebojami wszech czasów. Po prostu zwykłe, jak w każdy inny wieczór.

— Wiesz co mnie zawsze bawiło? — zaczął Andrzej, kiedy przeżuwał pierwszy kawałek. — Ten moment o północy, kiedy wszyscy się rzucają sobie w ramiona, jakby nie widzieli się od roku. A tak naprawdę dziesięć minut wcześniej kłócili się o pilot.

— Albo jak składają sobie życzenia z takim napięciem, jakby od tego zależało, czy się spełnią. — Spojrzałam na niego z uśmiechem. – A potem i tak robią wszystko po staremu.

— Pamiętasz, jak byłem z tamtą dziewczyną, co zawsze organizowała imprezy z motywem przewodnim? Raz musiałem się przebrać za króla śniegu.

— O matko, przecież ty nienawidzisz przebieranek.

— I nie wyglądałem jak król. Raczej jak zmęczony listonosz w brokacie.

Zaśmialiśmy się oboje. Było w tym coś oczyszczającego — nie szyderczego, raczej czułego. Przeszłość przestawała boleć, kiedy opowiadało się o niej komuś, kto znał już wszystkie wersje tej samej historii. Zaczęliśmy wspominać różne stare sylwestry. Ja mówiłam o tej nocy, kiedy po raz pierwszy całowałam się z kimś tylko dlatego, że „wszyscy się całują, bo wypada”. Andrzej opowiadał, jak spędził jedną noc sylwestrową na klatce schodowej, bo w mieszkaniu jego kolegi wybuchła awantura i wyrzucili go z imprezy. Niby śmieszne, ale w tych historiach była samotność, której wcześniej nie umieliśmy nazwać.

W pewnym momencie rozmowa skręciła w mniej wygodne rejony.

— Czasem myślę... że za bardzo się przyzwyczailiśmy do takiego życia — powiedział Andrzej, przesuwając palcem po brzegu talerza. — Nie mamy dzieci, nie planujemy kariery, nie pchamy się do przodu. Może coś przegapiliśmy.

— Masz poczucie, że marnujemy życie? — zapytałam cicho.

— Nie wiem. Czasami tak. A potem są takie chwile jak teraz i myślę: może nie trzeba mieć więcej. Może po prostu nie umiem tego ocenić.

Pokiwałam głową. Rozumiałam go doskonale. Mnie też czasem nachodziła myśl, że coś powinno wyglądać inaczej, że gdzieś tam są inni, którzy lepiej wykorzystują czas, robią coś ważniejszego. Ale wtedy patrzyłam na niego, spokojnego i uważnego, i myślałam, że jeśli już coś robić, to chociaż razem i bez udawania.

— Mnie jest dobrze tak, jak jest — powiedziałam po chwili. — Naprawdę. Nie wiem, czy to mało, ale to jest prawdziwe.

Zapadła cisza, która wcale nie była niezręczna. Patrzyliśmy na siebie, a potem zjedliśmy kolejne kawałki pizzy. Radio grało dalej, a za oknem wciąż było cicho. Nawet petardy jeszcze nie zaczęły strzelać. Mogłam się wtedy położyć spać, tak jak planowaliśmy. Ale nie chciałam.

Spojrzał na mnie uważnie

Nie wiem, która była godzina, kiedy zorientowaliśmy się, że siedzimy przy stole już naprawdę długo. Zgasiliśmy górne światło, zostawiając tylko lampkę nad kuchennym blatem. Półmrok sprzyjał temu, żeby mówić rzeczy, których nie mówi się przy pełnym świetle. Ani wtedy, kiedy się człowiek spieszy. Andrzej nalał nam po szklance wody i przysunął się bliżej. Wydawał się jakiś cichszy, ale nie smutny. Po prostu bardziej obecny.

— Myślisz, że będziemy razem już tak do końca? — zapytał nagle.

— Nie wiem. Chciałabym. Ale... przecież nikt tego nie wie.

— Ale ty byś chciała?

— Chciałabym, żebyśmy nie musieli się spieszyć. I żebyśmy nie udawali, że wszystko już ustalone. Że tak będzie zawsze, bo tak ma być.

Pokiwał głową. I przez dłuższą chwilę milczeliśmy.

— Wiesz, kiedyś myślałem, że jeśli się nie zrobi czegoś ważnego przed trzydziestką, to już się nie zrobi nigdy — powiedział cicho. — A potem trzydziestka przyszła i nic się nie wydarzyło. I nikt nie przyszedł z gratulacjami, że oto teraz jestem dorosły. Właściwie nie zmieniło się nic.

— Ja miałam tak samo. Tylko że ja myślałam, że jak już się będzie miało ten związek, spokojne życie, to wszystko inne się ułoży. A się nie ułożyło. Po prostu człowiek się mniej przejmuje tym, że coś mu się nie układa.

Andrzej spojrzał na mnie uważnie.

— Zawsze myślałem, że jesteś silna. Że masz wszystko przemyślane.

— A ja zawsze myślałam, że ty wszystko kontrolujesz — odpowiedziałam z lekkim uśmiechem. — A tak naprawdę to chyba oboje tylko udajemy, że nie mamy lęków.

— No tak. Bo przecież nie wypada mieć lęków, kiedy się robi zakupy na promocji i umie się rozłożyć składane krzesło — mruknął.

Zaśmiałam się cicho.

— Zawsze myślałam, że coś ze mną nie tak, bo nie umiem się cieszyć wtedy, kiedy wszyscy każą — powiedziałam po chwili. — Że coś mam zepsute w środku.

— Może po prostu jesteś jedną z tych, którzy wolą prawdę od konfetti — odpowiedział spokojnie.

Nie było to wzniosłe wyznanie. Po prostu powiedział to tak, jak mówi się o tym, że jutro trzeba wyrzucić śmieci. Ale właśnie dlatego poczułam, że to był najważniejszy moment tego wieczoru.
Siedzieliśmy tak jeszcze długo. Nie pamiętam, o czym mówiliśmy później. Może o jego dzieciństwie, kiedy mama wracała z pracy o dwudziestej i mówiła, że najważniejsze to być „porządnym człowiekiem”. Może o tym, że moja babcia zawsze zostawiała światło w przedpokoju, kiedy wiedziała, że ktoś wraca późno, nawet jeśli był to tylko sąsiad.

Kiedy w końcu spojrzeliśmy na zegarek, była pierwsza w nocy. Nie usłyszeliśmy północy. Nie strzeliliśmy korkiem od szampana. Nie przytuliliśmy się dokładnie wtedy, kiedy trzeba.
I może właśnie dlatego to był jeden z najbliższych momentów, jakie kiedykolwiek przeżyłam z drugim człowiekiem.

Rozdział 3

Pierwszego stycznia wstałam bez budzika. Za oknem było szaro, lekko mgliście, powietrze zdawało się jakby cichsze niż zwykle. W kuchni stały dwa talerze po wczorajszej kolacji, a na blacie pół miski zimnej pizzy. Nie chciało mi się tego jeszcze sprzątać. Założyłam ciepły płaszcz i wyszliśmy z Andrzejem na spacer. Ulice były niemal puste. Na chodnikach leżały potłuczone butelki, papierki po fajerwerkach, gdzieniegdzie ktoś jeszcze wracał chwiejnym krokiem do domu. Ktoś wyjrzał przez balkon i zapalił papierosa. Miasto wyglądało, jakby się właśnie budziło po udawanej zabawie.

Andrzej szedł obok mnie i trzymał ręce w kieszeniach. Przez długi czas nie mówiliśmy nic.

— Nie sądziłem, że to będzie takie dobre. Ten nasz anty-sylwester — odezwał się w końcu.

— Bo był nasz. Bez masek — odpowiedziałam.

Nie planowaliśmy tego. A jednak zamiast zmęczenia, kaca czy nerwowego przewracania kartek z postanowieniami, mieliśmy tylko spokój. I siebie.

Uśmiechnął się tylko lekko

Wróciliśmy do domu, gdy jeszcze większość mieszkań była pogrążona w ciszy. W powietrzu unosił się zapach smażonego oleju z czyjegoś późnego śniadania. Zdjęłam płaszcz, przetarłam stół i wstawiłam pizzę z wczoraj do piekarnika. Andrzej nalał nam herbaty. Nie było żadnych noworocznych planów, list z celami, obietnic. Nikt niczego nie postanawiał. Nikt nie mówił, że „od jutra” coś się zmieni. Po prostu siedzieliśmy w kuchni, ja przy zlewie, on przy stole, i nigdzie się nie spieszyliśmy.

W końcu wyjęłam pizzę, przekroiłam ją na dwie części i podałam Andrzejowi talerz.

— Wreszcie normalny początek roku — powiedziałam, kładąc kawałek na jego talerzu.

Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko lekko, jakby wiedział, że tego dnia nic więcej nie trzeba.

Monika, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama