Reklama

Z zewnątrz wyglądaliśmy jak idealna rodzina – dom z ogródkiem, święta przy wspólnym stole, zdjęcia z wakacji nad morzem. Ludzie mówili, że mam szczęście, że trafił mi się „prawdziwy facet”, który „wie, jak rządzić domem”. Uśmiechałam się, kiwałam głową i milczałam. Jak zawsze. Bo w naszym domu milczenie było normą, a zdanie miała tylko jedna osoba – mój mąż. Przez lata tłumaczyłam sobie, że tak trzeba, że może tak właśnie wygląda miłość. Dziś już wiem, że to była tylko ładnie opakowana kontrola. I że nigdy nie miałam prawa głosu we własnym życiu.

Początki jak z bajki

Poznaliśmy się na weselu mojej kuzynki. Stał przy barze i zamówił dokładnie to samo co ja – wódkę z sokiem porzeczkowym. Uśmiechnęliśmy się do siebie, potem zaczęliśmy rozmawiać, a resztę wieczoru przetańczyliśmy razem. Był pewny siebie, męski, charyzmatyczny. Wiedział, czego chce, i nie bał się tego mówić. Wtedy myślałam, że to zaleta. Że w końcu trafił mi się mężczyzna, przy którym poczuję się bezpieczna.

– Wiesz, że będziesz moją żoną? – powiedział, kiedy spotkaliśmy się po raz trzeci. Nie zapytał. Oznajmił.

Nie zdążyłam się zdziwić, bo zaraz dodał:

Takie kobiety jak ty to skarb. I trzeba je chronić. Nawet przed nimi samymi.

Byłam wtedy młoda, bez większego doświadczenia. Moja mama całe życie powtarzała, że kobieta powinna znaleźć silnego mężczyznę, który ją poprowadzi. Że najważniejsze to mieć rodzinę i męża, który zarobi, zdecyduje, zrobi porządek. A ja przecież nie byłam odważna, nie miałam wielkich marzeń, tylko chciałam być kochana.

Po roku wzięliśmy ślub. On wszystko zorganizował. Ja tylko podpisałam, gdzie kazał. Mówił, że lubi mieć kontrolę, bo wtedy wszystko idzie jak trzeba. I że nie lubi chaosu. A ja przecież byłam wdzięczna. Tylko czasem, bardzo cicho, coś we mnie pytało: „A co, jeśli pewnego dnia się obudzisz i nic nie będzie twoje?”

Pierwsze konsekwencje „nie”

Pamiętam dokładnie ten dzień. Siedziałam w kuchni, mieszałam zupę, kiedy wszedł z gazetką marketu i rzucił ją na blat.

– W piątek jedziemy po nową lodówkę. Ta mi się nie podoba. Jest za niska.

Spojrzałam na niego niepewnie.

– Ale przecież kupiliśmy ją trzy miesiące temu. I nie mamy teraz pieniędzy na nową

Uniósł brew. W kuchni zrobiło się cicho. Zbyt cicho.

– Co powiedziałaś? – zapytał, nie podnosząc głosu, ale w jego tonie było coś, co zmroziło mi krew.

– Tylko… że może poczekajmy. Przecież dopiero spłaciliśmy zmywarkę. Może warto się zastanowić…

– Zastanowić? Ty? – przerwał mi ostro. – Posłuchaj, Zosiu, ja wiem, co robię. Nie musisz tego rozumieć. Ty masz się tym nie martwić.

Chciałam coś jeszcze powiedzieć, ale nie zdążyłam. Wziął gazetkę i wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami. A potem przez dwa dni się do mnie nie odzywał. Milczał. A ja chodziłam po domu na palcach, gotowa przeprosić za cokolwiek, żeby tylko znowu ze mną rozmawiał.

I przeprosiłam. Za swoje „nie”. Za własne zdanie. Za to, że ośmieliłam się zasugerować coś innego niż on chciał. Bo kiedy w tym domu mówiło się coś innego niż on – był chłód. A ten chłód był jak kara. Cicha, ale bolesna. Zaczęłam więc uczyć się, kiedy milczeć. I co mówić. Albo raczej – co on chce usłyszeć.

Nie mam zdania

Z czasem zaczęłam się łapać na tym, że zanim coś powiedziałam, analizowałam w myślach, jak on to odbierze. Czy nie uzna tego za głupie. Czy nie przewróci oczami. Czy nie powie: „Daj spokój, kobieto, nie znasz się”. Albo, co gorsze: czy nie zrobi się zły. Bo jak był zły, to znikał na cały dzień, a ja zostawałam sama – z dziećmi, obiadem i lękiem.

Najtrudniejsze były niedziele. Teoretycznie wspólne, rodzinne. W praktyce – teatr jednego aktora. On decydował, gdzie pojedziemy, co zjemy, o której wstajemy i jak długo zostaniemy u jego matki. Bo do mojej matki nie jeździliśmy. „Twoja matka to baba bez klasy”, powtarzał. „Nie będę słuchał jej bzdur”. A ja… ja nie protestowałam. Już nie.

– Może w tę niedzielę zostaniemy w domu? – spytałam kiedyś ostrożnie, widząc, że dzieci nie mają siły na kolejne udawanie grzecznych wnucząt przez pięć godzin przy stole.

Odłożył gazetę i spojrzał na mnie długo, bez słowa. Po czym wstał, założył kurtkę i wyszedł, trzaskając drzwiami. Nie wrócił do wieczora. Wysłał tylko SMS: „Mam dość tego jęczenia. Przemyśl swoje zachowanie”. Dzieci pytały, czemu tata nie je. Skłamałam. Że musi coś załatwić. Że wróci.

Wrócił. I był jak zawsze – normalny. Jakby nic się nie stało. Tylko ja nie mogłam już spać w nocy. Bo zaczęłam rozumieć, że moje zdanie nie tylko się nie liczy. Ono było zagrożeniem. Dla spokoju. Dla równowagi. Dla niego.

Dzieci nauczyły się milczeć

Zorientowałam się, że coś jest nie tak, kiedy pewnego wieczoru moja córka, wtedy może ośmioletnia, zapytała:

– Mamo, a tata zawsze wie wszystko lepiej, prawda?

Zatrzymałam się z kubkiem herbaty w ręce. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie, nie powinno tak być – chciałam powiedzieć. Ale przecież w naszym domu było. A dzieci widziały wszystko.

– Tak po prostu tata rządzi – dodała szybko, jakby chciała mnie pocieszyć. – I chyba tak musi być, nie?

Potem przez kilka tygodni obserwowałam, jak moje dzieci… zaczęły znikać. Nie dosłownie. Ale znikały ich opinie. Przestały mówić, co lubią, co chcą. Kiedy coś im się nie podobało, wymieniały porozumiewawcze spojrzenia i milkły. Zwłaszcza przy stole. Tam mówił tylko on.

– Syn nie będzie chodził na plastykę. To babskie. – oznajmił raz, bez pytania.

– Ale ja lubię rysować… – wyjąkał nasz chłopiec, cicho, prawie szeptem.

– Powiedziałem coś. Masz rysować sobie w domu. I nie dyskutuj jak baba – uciął, nie podnosząc nawet głosu.

Syn więcej nie wspomniał o plastyce. Córka, kiedyś wygadana i radosna, zaczęła odpowiadać na pytania jednym słowem. Jakby się bała powiedzieć za dużo. A ja patrzyłam na to wszystko i czułam… winę. Bo przecież to ja wybrałam mu takiego ojca. Ja pozwalałam na ten dom pełen ciszy i kontroli. Bo się bałam. Bo nie chciałam burzyć tego, co na zewnątrz wyglądało jak normalna rodzina. Ale tam, w środku… coraz mniej było nas.

Ostatnia próba buntu

To był zwyczajny wieczór. Dzieci już spały, ja kończyłam zmywać naczynia, on siedział w salonie, jak zawsze – z pilotem w ręku, piwem na stoliku i miną króla we własnym królestwie. A jednak coś we mnie pękło. Może to była ta reklama w telewizji, gdzie kobieta mówiła, że zasługuje na coś więcej. Może to było spojrzenie mojej córki, kiedy usypiałam ją wieczorem i powiedziała tylko:

– Mamo, ty nigdy nie jesteś naprawdę uśmiechnięta.

Wytarłam ręce i wyszłam z kuchni.

– Musimy porozmawiać – powiedziałam.

Nie podniósł wzroku.

– O czym?

– O tym, że ja też jestem w tym domu. Że nie wszystko musi być tak, jak ty chcesz. Że mam dość… tego wszystkiego. Tego, że się boję mówić, co myślę.

W końcu spojrzał. Ale to nie był szok w jego oczach. Nie złość. Nie oburzenie. To była… pogarda.

– Ty? Coś masz do powiedzenia? Teraz? Po tylu latach? Nagle ci się zachciało demokracji? – roześmiał się krótko. – Lepiej sobie idź i przemyśl, zanim powiesz coś głupiego.

Zamilkłam. Stałam tam jeszcze chwilę, potem wróciłam do kuchni i przez godzinę siedziałam przy zgaszonym świetle, w ciszy, której tak bardzo się zawsze bałam. Ale tej nocy nie płakałam. Coś we mnie się uspokoiło. Bo wiedziałam już, że nie wygram tej wojny. Ale mogę przestać w niej być żołnierzem. Jeszcze tego samego tygodnia zaczęłam szukać pracy. Nie mówiłam mu nic. Na razie.

Cicho, bo znowu będziesz sama

Znalazłam pracę po cichu. Małe biuro rachunkowe, pół etatu, nie pytali o wiele. Wyszłam z domu pewnego ranka i powiedziałam mu, że idę do koleżanki. Potem tak już zostało. Dwa razy w tygodniu byłam „u koleżanki”. Płaciłam za to koleżance kawami i ciastkami. I milczeniem. Bo każda wiedziała, że są rzeczy, o których się nie mówi.

Zarabiałam niewiele. Ale to było moje. Pierwsze pieniądze schowałam do starej książki. Drugie – do słoika w kuchennej szafce, za ryżem. Nie planowałam jeszcze niczego wielkiego. Jeszcze nie.

Pewnej nocy znowu się pokłóciliśmy. A raczej – on się pokłócił. Ja tylko spróbowałam powiedzieć, że może córka powinna pójść do psychologa, bo zaczęła obgryzać paznokcie do krwi. Wybuchł.

Ona potrzebuje mocnej ręki, nie psychologów! – wrzeszczał.

Kiedy rzucił talerzem, wiedziałam już, że to koniec. Nie, nie tego wieczoru. Ale w głowie zapadła decyzja. Dziś… wciąż z nim mieszkam. Wciąż gotuję, sprzątam, gram swoją rolę. Ale moje dzieci wiedzą, że mama powoli szykuje się do odejścia. Że czasem trzeba być cicho tylko po to, żeby zebrać siły do krzyku.

Bo są takie domy, w których krzyk nie oznacza awantury. Krzyk to moment, kiedy ktoś wreszcie mówi: dość. Jeszcze nie wiem, kiedy to powiem. Ale już się tego nie boję. Bo wiem, że mam prawo głosu. I że jak go odzyskam, to już nigdy nie pozwolę, żeby ktoś go mi odebrał.

Zofia, 41 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama