„Nigdy nie lubiłam teściowej, ale teraz ją podziwiam. Moje podejście zmieniła jedna sytuacja”
„Nie powiedziałyśmy tego na głos, ale więź, która do tej pory była cienka jak nitka, zaczęła się wzmacniać. Dzwoniłam do niej codziennie. Z początku z obowiązku — a może raczej z poczucia przyzwoitości. Ale z czasem naprawdę zaczęło mi na niej zależeć”.

Zawsze miałam z teściową chłodne relacje. Nigdy nie pokłóciłyśmy się otwarcie, ale też nigdy nie czułam się w jej towarzystwie swobodnie. Jej perfekcyjna fryzura, zdystansowany ton głosu i ciągłe poprawianie wszystkiego, co robiłam, sprawiały, że czułam się jak uczennica pod czujnym okiem wymagającej nauczycielki. Nawet gdy starała się być miła, czułam, że robi to z obowiązku, nie z serca. Ale życie lubi nas zaskakiwać. Jedno wydarzenie sprawiło, że spojrzałam na nią z zupełnie innej perspektywy. Coś pękło. W moich oczach przestała być tylko „tą kobietą od zrzędliwych uwag”, a stała się kimś... więcej.
Nie było nam po drodze
Z czasem nauczyłam się ją omijać — niechętnie jeździłam z mężem do niej na obiady, nie odbierałam jej telefonów, jeśli nie musiałam. Dla mnie była po prostu zimna, krytyczna i zbyt kontrolująca. Gdyby ktoś kilka miesięcy temu powiedział mi, że kiedyś spojrzę na nią z podziwem, pewnie bym się roześmiała. Wszystko zaczęło się w niedzielę, kiedy Piotr zaciągnął mnie do swojej matki na obiad. Zgodziłam się niechętnie, bo nie miałam już siły się kłócić. Poza tym obiecałam sobie, że spróbuję być bardziej... dorosła. W końcu to matka mojego męża. Co złego może się stać przez dwie godziny?
Usiedliśmy przy stole, jak zawsze — z wyraźnie wyznaczonymi miejscami, serwetkami złożonymi w łódeczki i sztućcami błyszczącymi jak nowe. W rogu kuchni stał jej ulubiony storczyk, a na środku stołu taca z domowym schabem, ziemniakami i surówką z pora. Klasyka. Patrzyłam, jak Piotr uśmiecha się do niej i żartuje, a ona — o dziwo — śmiała się głośno i szczerze. To było dziwne. Nie znałam jej takiej.
– Kasiu, nałóż sobie więcej ziemniaczków, wyglądasz jakbyś ostatnio schudła – powiedziała z nutą troski, ale jak zwykle czułam, że za tym kryje się subtelna krytyka.
– Dziękuję, wystarczy – odpowiedziałam chłodno.
Rozmowa toczyła się dalej, a ja coraz bardziej czułam się jak obserwator czegoś, co mnie nie dotyczy. Oni dwoje — Piotr i jego mama — rozmawiali jak najlepsi przyjaciele. Śmiali się z jakiegoś wspomnienia z dzieciństwa, które ja słyszałam już sto razy. A potem padło coś, co mnie zszokowało.
– Mamo, jak się czujesz po tej wizycie u lekarza? – zapytał Piotr nagle.
A jej twarz zamarła.
– Jeszcze nie mam wyników – odpowiedziała, spuszczając wzrok. – Ale... może jutro się dowiem.
Zrobiło się cicho. Czułam, że coś się dzieje. Coś, o czym nikt mi nie powiedział.
Martwiłam się o nią
Wróciliśmy do domu w ciszy. Piotr próbował zagadać o coś błahego, ale ja byłam zbyt zajęta analizowaniem tej jednej sceny — jej opuszczonych ramion, nagłego zgaszenia w oczach. Coś było nie tak. Położyłam się spać z uczuciem niedosytu i rosnącym niepokojem, który następnego dnia przerodził się w działanie. Po pracy pojechałam do niej. Bez zapowiedzi. Sama się sobie dziwiłam, ale miałam wrażenie, że nie mogę tego zignorować.
Drzwi otworzyła w szlafroku, z kubkiem herbaty w dłoni.
– Kasia? Co ty tu robisz? – zapytała zdziwiona.
– Chciałam zapytać, czy wszystko w porządku – powiedziałam, patrząc jej w oczy.
Zmarszczyła brwi, jakby walczyła ze sobą, czy mnie wpuścić, ale po chwili odsunęła się i gestem zaprosiła do środka. Usiadłyśmy w salonie. Czułam się tam jak intruz, ale jednocześnie... dziwnie swobodnie. Jakby coś się zmieniało.
– Miałam biopsję – powiedziała po chwili milczenia. – Lekarz zauważył coś w piersi. Guzek. Czekam na wyniki.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Słowa stanęły mi w gardle. Patrzyłam na nią — silną, uporządkowaną kobietę, która teraz wyglądała na zmęczoną, bez makijażu, z rozczochranymi włosami.
– Boję się – dodała cicho, spuszczając wzrok.
Zrobiłam coś, czego nigdy wcześniej nie robiłam. Pochyliłam się i chwyciłam jej dłoń. Była zimna i lekko drżała. Nasze spojrzenia się spotkały i wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w niej nie tylko teściową, ale po prostu kobietę. Kruchą, ludzką. I naprawdę, naprawdę samotną.
Od tamtego dnia coś się zmieniło
Nie powiedziałyśmy tego na głos, ale więź, która do tej pory była cienka jak nitka, zaczęła się wzmacniać. Dzwoniłam do niej codziennie. Z początku z obowiązku — a może raczej z poczucia przyzwoitości. Ale z czasem naprawdę zaczęło mi na niej zależeć.
– Jak się dziś czujesz? – pytałam, gotując obiad w kuchni, z telefonem między uchem a ramieniem.
– Znoszę to jakoś. Trochę mnie mdli po tych lekach, ale daję radę – odpowiadała spokojnie.
Zaczęłam dostrzegać, że za jej chłodną fasadą kryje się nieustannie walcząca kobieta. Zawsze była sama — od śmierci męża nie związała się z nikim. Wszystko robiła sama: rachunki, naprawy, zakupy, opieka nad synem. I nigdy nie narzekała. A ja ją oceniałam. Zbyt szybko. Zbyt powierzchownie. Któregoś dnia przyszła do nas na obiad. Usiadła przy stole i uśmiechnęła się, gdy postawiłam przed nią rosół.
– Smakuje jak ten mój – powiedziała.
– Dziękuję. Przepis z internetu – odparłam, żartując, ale czułam dumę.
Zostawiła swój kubek na stole, a ja automatycznie po nią sięgnęłam, żeby odnieść do kuchni. I wtedy zauważyłam, że ręka jej drży. Ledwo zauważalnie, ale jednak. Wzięłam głęboki oddech i usiadłam z powrotem.
– Chcesz, żebym pojechała z tobą na badania w środę? – zapytałam.
Popatrzyła na mnie z zaskoczeniem, potem skinęła głową.
– Jeśli możesz... to byłoby miło – odpowiedziała.
Wtedy zrozumiałam, że ona naprawdę nie oczekuje wiele. Wystarczy po prostu być.
Dianoza jej nie złamała
Środa przyszła szybciej, niż się spodziewałam. Czekałam na nią przed przychodnią, trzymając w ręku dwa kubki kawy na wynos. Kiedy wysiadła z taksówki, zauważyłam, że miała na sobie ten sam płaszcz, w którym zwykle chodziła na niedzielne msze. Zapinając guziki pod szyję, próbowała wyglądać na spokojną, ale jej zaciśnięte wargi zdradzały napięcie.
– Kawa – powiedziałam, podając jej kubek.
– Dzięki – odpowiedziała cicho i przez chwilę obie milczałyśmy.
W poczekalni usiadła obok mnie, ale nie odezwała się ani słowem. Wpatrywała się w drzwi do gabinetu, jakby chciała, żeby nigdy się nie otworzyły. A kiedy pielęgniarka wywołała jej nazwisko, złapała mnie za rękę. To był odruch, nieplanowany, ale szczery. Ścisnęłam jej dłoń i kiwnęłam głową. Czekałam ponad godzinę. Każda minuta była jak godzina. Przewijałam wiadomości w telefonie, ale nie czytałam. Gdy wyszła, spojrzała na mnie bez słowa. Wiedziałam już, zanim cokolwiek powiedziała.
– To złośliwy guz. Będą musieli operować – powiedziała, a głos jej lekko zadrżał.
– Damy radę – odpowiedziałam natychmiast, zanim zdążyłam to przemyśleć.
Nie odpowiedziała. Po prostu usiadła obok mnie, wpatrzona w kafelki na podłodze. Wtedy pierwszy raz widziałam, jak spadają jej łzy. I nie próbowała ich ukrywać. Wróciłyśmy do domu razem. Po drodze mówiłyśmy niewiele, ale ta cisza nie była niezręczna. Czułam, że jestem jej potrzebna. I że chcę przy niej być. Nie z obowiązku, nie przez Piotra, ale dlatego, że zaczynałam ją naprawdę rozumieć.
Ma we mnie duże wsparcie
Operacja odbyła się dwa tygodnie później. Piotr nie mógł wziąć wolnego w pracy, więc to ja byłam z nią w szpitalu. Siedziałam obok łóżka, kiedy budziła się z narkozy. Miała zamknięte oczy, twarz bladą jak kartka papieru, a palce kurczowo zaciśnięte na rogu prześcieradła. Pielęgniarka powiedziała, że wszystko poszło zgodnie z planem. Ulga przyszła jak fala, ale też — zupełnie nieoczekiwanie — łzy.
Gdy otworzyła oczy, spojrzała na mnie zdziwiona.
– Myślałam, że przyjdzie Piotr – wyszeptała.
– On przyjdzie wieczorem. Ale teraz jestem ja – odpowiedziałam i uśmiechnęłam się delikatnie.
Przytaknęła tylko i zamknęła oczy. Przez kolejne dni byłam przy niej niemal codziennie. Przynosiłam zupę, rozmawiałam z lekarzami, pilnowałam leków. Rozmawiałyśmy dużo, ale też zdarzało się, że siedziałyśmy w ciszy, przeglądając stare zdjęcia. Pokazała mi album, którego Piotr nigdy wcześniej nie oglądał. Opowiadała o jego dzieciństwie, o trudnych latach po śmierci męża, o tym, jak wiele razy miała ochotę się poddać, ale nie mogła — bo miała syna.
– Może byłam zbyt surowa. Może dlatego mnie nie lubiłaś – powiedziała kiedyś, nie patrząc mi w oczy.
– Nie rozumiałam cię. Ale teraz... widzę cię inaczej – odpowiedziałam szczerze.
Z uśmiechem sięgnęła po moją dłoń.
– Czasem trzeba się rozpaść, żeby ktoś mógł cię poskładać – szepnęła.
I wtedy zrozumiałam, że ta kobieta, której unikałam przez lata, miała w sobie więcej siły, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.
Zaczęłam ją podziwiać
Minęły trzy miesiące. Leczenie trwało, ale rokowania były dobre. Teściowa odzyskała siły, choć wciąż miała słabsze dni. Nasze relacje... trudno było je teraz nazwać chłodnymi. Spotykałyśmy się regularnie. Czasem sama do niej jeździłam, innym razem zapraszała mnie na kawę. Rozmawiałyśmy już nie tylko o zdrowiu, ale też o życiu, o wspomnieniach, o mnie. Zaczęła mnie pytać o moich rodziców, o dzieciństwo, o pracę. Nigdy wcześniej nie interesowało jej to, co czułam. Teraz słuchała uważnie, kiwała głową, komentowała ciepło. A ja łapałam się na tym, że chciałam jej opowiadać więcej.
Piotr patrzył na nas czasem z niedowierzaniem.
– Ty i moja mama? – mruknął raz z uśmiechem. – To się nazywa cud.
Ale to nie był cud. To była przemiana. Powolna, pełna lęku, ale szczera. Być może obie musiałyśmy znaleźć się na granicy, by dostrzec, jak bardzo jesteśmy sobie potrzebne. A może to choroba zburzyła mury, które przez lata rosły między nami.
Dziś nie umiem już o niej myśleć jak wcześniej. Widzę w niej nie tylko matkę mojego męża, ale też kobietę, która przetrwała więcej, niż mogłam przypuszczać. Która miała odwagę się przyznać do lęku, do słabości. I która pozwoliła mi się zbliżyć, mimo że przez lata odpychałam ją z zimną uprzejmością. Nigdy jej nie lubiłam. Ale teraz – podziwiam. I cieszę się, że miałam szansę to odkryć, zanim było za późno.
Katarzyna, 31 lat
Czytaj także:
- „Marzyłam o dziecku, ale nie stać mnie na bycie matką. Nie mam pieniędzy na tanie parówki, a co dopiero na pampersy”
- „Na emeryturze męczyła mnie samotność. Zamiast kłaść się do trumny, postanowiłam jeszcze coś wycisnąć z życia”
- „Żona myśli, że życie po ślubie to wieczny miesiąc miodowy. Haruję na jej zachcianki, a ona twierdzi, że się nie staram”

