„Nigdy nie chciałam mieć dzieci. Mąż twierdzi, że to moja powinność jako kobiety, ale pieluchy to nie dla mnie”
„Nie chcę tego życia. Nie chcę czuć się uwięziona w swoim własnym ciele. Nie chcę patrzeć, jak moje ciało się zmienia, jak tracę nad nim kontrolę. Nie chcę budzić się co noc do płaczu. Nie chcę rezygnować z pracy, z pasji, z siebie. Nie chcę mieć dziecka tylko dlatego, że tak wypada”.

- Redakcja
Nie wiem, czy jestem jedyną kobietą, która tak myśli. Może jest nas więcej, ale siedzimy cicho, bo... no właśnie. Bo kobieta przecież powinna chcieć dziecka. Macierzyństwo to powołanie, instynkt, sens życia. Tak mówią. Od dzieciństwa to się słyszy – w bajkach, filmach, w rozmowach. W każdej wersji historii – dziewczynka zostaje księżniczką, potem żoną, a potem matką. I jakoś nikt nie pyta, czy ona w ogóle tego chce.
Ja nie chcę.
Nigdy nie chciałam. Nie dlatego, że nie lubię dzieci. Dzieci są cudowne. Czasem. Ale ja... ja nie chcę tego życia. Nie chcę czuć się uwięziona w swoim własnym ciele. Nie chcę patrzeć, jak moje ciało się zmienia, jak tracę nad nim kontrolę. Nie chcę budzić się co noc do płaczu. Nie chcę rezygnować z pracy, z pasji, z siebie. Nie chcę mieć dziecka tylko dlatego, że "tak wypada".
Coś się zmieniło
Marek zawsze wiedział, jaki jest mój stosunek do macierzyństwa. Mówiłam mu o tym. Już na samym początku. Powiedziałam:
– Jeśli dla ciebie dziecko to konieczność, to nie jestem odpowiednią osobą.
A on się tylko uśmiechnął.
– Nie wybiegajmy aż tak daleko w przyszłość – odpowiedział.
Zakochałam się w nim. Był ciepły, troskliwy, uważny. Szanował moją niezależność, moje decyzje. Wspierał mnie, gdy rzucałam etat, by zacząć pisać. Kupował mi książki. Robił kawę do łóżka. Przez pierwsze trzy lata nie poruszał tematu dzieci ani razu. Myślałam, że mu wystarczam. Że wystarcza nasze życie. Weekendowe wypady, wakacje w Toskanii, godziny wspólnych seriali, nasze niekończące się rozmowy o świecie i życiu. Wolność, przyjaźń, bliskość.
Ale od pół roku coś się zmieniło. Zaczęło się od żartów.
– Może mały Mareczek biegałby już po ogrodzie? Albo córeczka z twoimi oczami?
Potem pojawiły się pytania.
– Nie boisz się, że kiedyś będzie za późno? Że zostaniesz sama?
A teraz już nie ma żartów. Marek mówi o dziecku poważnie. Coraz częściej. Coraz natarczywiej. Jakby to był kolejny punkt w naszym małżeńskim kontrakcie, który trzeba odhaczyć. Jakby moje ciało było jakimś... wspólnym projektem. Wspólnym, ale sterowanym przez niego.
Coraz częściej się mijamy. Kłócimy. Czuję się, jakby ktoś podmienił mojego męża. Albo jakbym to ja się obudziła po latach i zaczęła naprawdę go słuchać.
Ostatnio w kuchni powiedział mi, że kobieta spełnia się jako matka. Że nie rozumie, jak mogę żyć tak „pusto”. Nie odpowiedziałam nic. Bo jak powiedzieć własnemu mężowi, że dla mnie życie bez dzieci... to wcale nie jest puste życie?
Myślałam, że mnie zna
– To nie chodzi tylko o ciebie – powiedział Marek, opierając się o blat kuchenny. W ręku ściskał kubek z niedopitą kawą. – Rodzina to wspólny projekt.
– Projekt? – powtórzyłam. – Mówisz o dziecku jak o remoncie łazienki.
– Przestań się czepiać słów – westchnął. – Po prostu… jesteśmy razem tyle lat. To naturalny krok.
– Naturalny dla kogo? Dla twoich rodziców? Twojej siostry? Dla ciebie? A co ze mną? Co z moim życiem, moimi potrzebami? – Głos mi drżał, ale nie od emocji. Od zmęczenia. Ta rozmowa toczyła się w kółko od miesięcy.
– Ty się boisz odpowiedzialności – powiedział po chwili ciszy. – To twoja kobieca powinność.
– Moja co? – odsunęłam się o krok, jakby jego słowa mogły mnie fizycznie uderzyć. – Powinność? Wybacz, nie jestem inkubatorem z obowiązku.
– Przestań dramatyzować. Przecież wiesz, że nie o to mi chodzi.
– Wiem dokładnie, o co ci chodzi – przerwałam. – O to, że chcesz mnie dopasować do swojego planu na życie. Nieważne, co mówiłam wcześniej. Nieważne, że nigdy nie chciałam dzieci.
– Myślałem, że ci przejdzie. Że zmienisz zdanie.
– A ja myślałam, że ty mnie naprawdę znasz.
Oparł dłonie o stół i patrzył na mnie długo, milcząco. Jego twarz była zamknięta, jakby już prowadził tę rozmowę nie ze mną, a z jakimś wyobrażeniem „rozsądnej” żony.
Wyszłam z kuchni bez słowa. W łazience usiadłam na brzegu wanny i dopiero wtedy poczułam, jak bardzo się trzęsę. Czy on mnie kiedyś w ogóle słuchał? Czy zawsze tylko czekał, aż się „nawrócę”?
Chciałam być sobą
– Czujesz się czasem… uwięziona? – zapytałam cicho, mieszając herbatę, choć dawno wystygła.
Anka spojrzała na mnie znad sterty dziecięcych rysunków, które leżały na stole jak przypadkowe trofea z zupełnie innego życia.
– Czasem? – uśmiechnęła się krzywo. – Justyś, ja się tak czuję codziennie.
Z kuchni dobiegł krzyk: „Maaamooo!” i tupot małych stóp. Anka zignorowała to z anielskim spokojem. Widać było, że wypracowanym.
– Ale nie żałuję – dodała po chwili. – Kocham Jasia jak nikogo. Tylko… to nie dla każdego.
– Boję się – przyznałam, patrząc w podłogę. – Że jak się zdecyduję, to stracę siebie. Że nie będę już Justyną. Tylko „mamą”.
Anna usiadła naprzeciwko mnie i ujęła moją dłoń.
– Wiesz, co jest najgorsze? Że nikt ci nie mówi prawdy. Że bycie matką to wcale nie tylko miłość i szczęście. To też samotność, frustracja, strach. I zmęczenie takie, że płaczesz z wyczerpania. A potem kładziesz się spać… i rano wszystko zaczyna się od nowa. Ale jest w tym wszystkim piękno. Tylko nie każdy jest w stanie je dostrzec.
Milczałam. Wiedziałam, że mówi szczerze. Bez lukru.
– Nie jesteś zła, Justyś – powiedziała. – Że tego nie chcesz. Masz do tego prawo. I nikt nie ma prawa ci tego odbierać. Nawet Marek.
Wróciłam do domu lżejsza. Pierwszy raz od dawna nie czułam się potworem. Może nie jestem egoistką. Może po prostu… mam inną drogę.
Serce mi zamarło
Wróciłam wcześniej z pracy. Światło w salonie było zgaszone, ale drzwi były uchylone. Już miałam wejść, kiedy usłyszałam znajomy głos Marka.
– Nie wiem, jak długo to wytrzymam – powiedział. – Dla mnie to nie jest życie. Ja chcę być ojcem.
Serce mi zamarło.
– Ale jeśli ją zmusisz, nigdy ci tego nie wybaczy – odpowiedział Tomasz, spokojnie, jak zawsze. – Wiesz o tym.
– To nie fair – Marek podniósł głos. – Ona wiedziała, że chcę dzieci. Czemu ja mam rezygnować ze swojego marzenia?
– A ona? – zapytał Tomasz cicho. – Też miałaby z czegoś rezygnować. Z siebie.
– Ale przecież to normalne… Rodzina, dzieci, dom. Ja chcę przyszłości. Z kimś. A nie wiecznego „nie teraz”.
Zrobiło mi się niedobrze. Jakby całe moje życie właśnie zostało zdegradowane do „wiecznego nie teraz”. Weszłam. Bez pukania.
– Już jestem „kimś”, Marek. Ale chyba nie tym kimś, kogo byś chciał.
Zamarli. Tomasz wstał.
– Ja… wszystko słyszałam – dodałam.
– Justyna… – zaczął Marek.
– Nie zmienię zdania – powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy. – Nie chcę dziecka. Nie chcę żyć życiem, którego nie wybrałam.
Zamilkł. Po raz pierwszy wyglądał… obco.
– Więc to koniec – rzucił, po chwili. I wyszedł do kuchni.
Zostałam w salonie z Tomaszem. Jego spojrzenie nie było ani litościwe, ani potępiające. Po prostu... ludzkie.
Będę żyć po swojemu
Siedział na skraju łóżka. Oświetlony tylko światłem z korytarza. Patrzył w podłogę, jakby chciał znaleźć tam jakieś wyjście.
– Nie chcę, żeby moje ciało i życie stały się narzędziem do spełniania twoich ambicji – powiedziałam cicho. Nie krzyczałam już. Nie miałam siły.
Marek nie odpowiadał. Dopiero po chwili uniósł wzrok.
– A ja nie chcę żyć bez dziecka. Bez przyszłości.
– Przyszłości? – usiadłam naprzeciwko. – A ja? Ja nie jestem twoją przyszłością?
– Jesteś… – zawahał się. – Ale to za mało.
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Nie hukiem, nie dramatycznie. Cicho. Jak nitka, która się zrywa po długim napięciu.
– To mamy zupełnie inne życia przed sobą – powiedziałam.
– Czyli naprawdę… nic się nie zmieni? Nigdy?
– W tej sprawie? Nie.
Wstałam. Podeszłam do szafy i wyjęłam torbę. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy – telefon, ładowarkę, dwie koszule, szczoteczkę. Wszystko trwało może pięć minut, a milczenie między nami rozciągało się jak guma, lepka i bolesna.
Odwróciłam się przy drzwiach.
– Gdybyś mnie kochał, naprawdę mnie… to by ci to wystarczyło – powiedziałam. – Ale tak nie jest.
Nie odpowiedział. Tylko odwrócił głowę.
Zamknęłam za sobą drzwi. Nie wiedziałam, dokąd pójdę. Ale wiedziałam jedno: od tej chwili, wreszcie, będę żyć swoim życiem.
To była bolesna decyzja
Siedziałam na ławce pod blokiem. Było po północy. Chłodne powietrze koiło skórę, ale nie myśli. Trzymałam w dłoni kubek po kawie, który wcześniej wyjęłam z samochodu.
– Nie śpisz? – usłyszałam znajomy głos.
Tomasz przysiadł się bez pytania. Miał na sobie dres i sportową bluzę. Pachniał kawą i dymem.
– Nie da się – mruknęłam. – Za dużo w głowie.
Siedzieliśmy chwilę w milczeniu.
– Marek cię kocha – powiedział w końcu. – Ale kocha też swój obraz rodziny. Dziecka. Siebie jako ojca.
– Ale nie kocha mnie taką, jaka jestem – rzuciłam gorzko.
– Może właśnie to jest miłość – powiedział cicho. – Pozwolić drugiemu odejść, gdy nie chce tego samego.
Spojrzałam na niego.
– Ale boli, jak cholera.
– Wiem.
Zamilkł na chwilę, a potem dodał:
– Gdybyś urodziła dziecko wbrew sobie, Marek może miałby to, czego chciał. Ale ty… byłabyś wrakiem. I on też to wie.
Poczułam, jak łzy cisną się do oczu. Nie dlatego, że było mi smutno. Tylko dlatego, że pierwszy raz ktoś to naprawdę zrozumiał. Bez oceniania. Bez poprawiania mnie.
– Dzięki, że przyszedłeś – szepnęłam.
Tomasz wstał i odwrócił się na chwilę.
– Justyna… Ty jesteś odważna. Nawet jeśli teraz się boisz.
I odszedł, zostawiając mnie z ciszą, która po raz pierwszy nie była taka straszna.
Justyna, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Poczułam miętę do byłego chłopaka siostry. Gdy zaczęliśmy randkować, ona postawiła mi ultimatum”
- „Mam w domu 3 facetów, a wszystko robię sama. W końcu oznajmiłam, że nie będę ich już służącą”
- „Wyprowadziłam się na wieś, by mieszkać w ciszy. Trafiłam na takich sąsiadów, że mi ręce opadają”

