Reklama

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz przespałam noc bez przerwy. Co godzinę budzi mnie ten sam dźwięk – troje dzieci płaczących na raz, jakby ktoś włączył alarm, którego nie da się wyłączyć. Szłam do kuchni z zamkniętymi oczami, stawiałam czajnik na gazie, a potem jednym ruchem zgarniałam z blatu butelki, które musiałam umyć i przygotować na kolejne karmienie. W głowie miałam tylko jedną myśl – czy to się kiedyś skończy?

Dni zlewały mi się w jeden ciąg przewijania, karmienia, kąpieli. Zastanawiałam się, jakim cudem jeszcze funkcjonuję. Siedziałam z trojaczkami na podłodze w salonie, otoczona stertą pieluch, kiedy zadzwonił telefon.

– Musisz być silna, jesteś matką! – usłyszałam głos mojej mamy.

Przełknęłam ślinę, czułam jak coś ściska mnie w gardle.

– Tak, wiem, staram się… – powiedziałam głośno, ale w myślach krzyczałam: „A co jeśli nie chcę być matką? Co, jeśli nie potrafię?”.

Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Wyglądałam jak cień siebie sprzed kilku miesięcy – z podkrążonymi oczami, w rozciągniętym t-shircie poplamionym mlekiem. To naprawdę byłam ja? Ta zmęczona, zapłakana kobieta? Przecież kiedyś byłam kimś

Pamiętam, jak siedziałam w gabinecie lekarskim, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Słowa lekarza dźwięczały mi w uszach: „Będą trzy”. Nie mogłam oddychać, coś mnie ścisnęło, łzy same leciały. Wróciłam do domu jak w transie, usiadłam na kanapie i patrzyłam w ścianę, czując, że moje życie właśnie się skończyło.

Tonęłam w pieluchach

Mój mąż był w pracy całe dnie, a kiedy przychodził do domu, padał na kanapę i zasypiał. Rodzina mówiła, że to moja rola, że muszę być silna, że kobieta sobie poradzi. Nie miałam komu powiedzieć, jak bardzo się boję. Z dnia na dzień czułam, że się rozpadam.

Wieczorem siedziałam z dziećmi w salonie, próbując je uciszyć, a on wrócił z pracy, rzucił torbę na podłogę, ściągnął buty i bez słowa usiadł przed telewizorem. Dźwięk meczu zagłuszał dziecięcy płacz, jakby to wszystko działo się gdzieś obok, a nie w naszym wspólnym domu. Spojrzałam na niego i poczułam, że zaraz wybuchnę.

– To nie jest życie, to piekło! – krzyknęłam, głos mi zadrżał, łzy stanęły w oczach, ale już nie chciałam ich powstrzymywać.

Odwrócił się do mnie, zmęczony, jakby nie rozumiał, o co mi chodzi.

– Kaśka, ja haruję po dwanaście godzin, żeby nam starczyło! Myślisz, że mi jest łatwo?!

– A kto pomaga mi z nimi? Troje dzieci! Sama! Non stop! – rzuciłam, czując, jak złość narasta, jak zalewa mnie fala rozpaczy.

Był obojętny

Dzieci zaczęły płakać jeszcze głośniej, a ja stałam z rękami opartymi o stół, bez siły na cokolwiek. On wstał, podniósł ręce w geście rezygnacji i wyszedł, trzaskając drzwiami. Zostałam sama z dziećmi. Próbowałam je uciszyć, ale one dalej płakały. Płakałam razem z nimi, bezradna, z głową opartą o dłoń. Dlaczego on tego nie widzi? Dlaczego mam wrażenie, że jestem z tym całkiem sama? Czemu nikt mnie nie rozumie?

Przyjechała mama z siostrą, jak co sobotę. Przywiozły ciasto, owoce i swoje dobre rady. Trojaczki spały po karmieniu, więc miałam chwilę spokoju. Usiadłyśmy przy stole, a ja wpatrywałam się w szklankę herbaty.

– Nie wyglądasz najlepiej – zaczęła mama, patrząc na mnie z chłodnym współczuciem. – Ale musisz być silna. Każda matka przez to przechodzi.

– Mama ma rację – dodała siostra, wyciągając kawałek ciasta z pudełka. – Nie przesadzaj, masz trojaczki, to dar, nie kara. Inne kobiety oddałyby wszystko, żeby być na twoim miejscu.

Popatrzyłam na nie i poczułam, jakbyśmy mówiły innymi językami.

– Dar? To nie dar, to wyrok – wyszeptałam, a potem głos mi się załamał. – Ja już nie wiem, kim jestem. Nie daję rady…

Nie rozumiały mnie

Mama patrzyła na mnie jak na rozkapryszone dziecko, które znowu wymyśla jakieś fanaberie.

– Trzeba być twardym. Nikt ci nie obiecywał, że będzie łatwo.

Chciałam im powiedzieć, że nie chodzi o łatwość, tylko o to, że ja nie potrafię być matką. Że czuję się uwięziona w życiu, którego nigdy nie chciałam. Miałam wrażenie, że moje własne ciało mnie zdradziło, że mnie skazało. Ale nie umiałam tego ubrać w słowa.

Siedziałyśmy jeszcze chwilę w ciszy, siostra chrupała jabłko, a mama piła herbatę, jakby nic się nie stało. Patrzyłam na swoje dłonie, na popękaną skórę, na ślady po zębach dziecka, które dziś wbiło się we mnie z całej siły, bo ząbkuje. Wszystko to było niby normalne, ale ja czułam, że zaraz się uduszę.

Kiedy wyszły, spojrzałam na puste mieszkanie, na stertę pieluch i butelek. I poczułam, że jestem zupełnie sama.

Noc przyszła za szybko. Dzieci wreszcie spały, a ja siedziałam na podłodze w kuchni, oparta plecami o szafkę. Było cicho. Czułam, jak ten spokój przygniata mnie jeszcze mocniej niż codzienny hałas. Patrzyłam przed siebie, nie widząc już niczego wyraźnie.

Żyłam jak w klatce

Jeszcze niedawno miałam plany. Praca, projekty, kursy, ludzie, z którymi rozmawiałam o czymś innym niż pieluchy i kaszki. Potrafiłam się śmiać, rozmawiać godzinami, marzyć o podróżach, nowych wyzwaniach. Teraz wszystko było rozmazane. Nie pamiętałam już, kiedy ostatni raz ktoś zapytał mnie o coś innego niż to, czy dzieci są zdrowe. Co jeśli już zawsze będę tylko tą zmęczoną matką trojaczków, która nie ma czasu nawet umyć zębów w spokoju?

Przez chwilę przyszło mi do głowy, żeby po prostu wyjść z mieszkania, zamknąć za sobą drzwi, zostawić to wszystko za sobą. Ale wiedziałam, że nie mogę. Nie mam dokąd iść. Nie mam już nic swojego.

Rano obudził mnie ich płacz. Trzy głosy, każdy inny, każdy domagający się czegoś innego. Jeden chciał mleka, drugi przewinięcia, trzeci po prostu bliskości. Zdążyłam zamknąć oczy na moment, a już trzeba było wstać. Moje ciało bolało, każdy mięsień, jakby krzyczał, że nie da już rady.

Miałam dosyć

Podniosłam się z łóżka, przeciągnęłam ręką po twarzy, spojrzałam na zegarek – piąta trzydzieści. Znowu. Dzień jak co dzień. Próbowałam je uciszyć, jedno na ręce, drugie w foteliku, trzecie przy nodze, ale w końcu coś we mnie puściło. Krzyknęłam, głośno, ostro, jakby to miało coś zmienić:

– Przestańcie! Przestańcie już płakać! Nie mogę, nie umiem, nie chcę tego więcej!

Dzieci na chwilę zamilkły, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami, a potem rozpłakały się jeszcze głośniej. Poczułam, jak wzbiera we mnie poczucie winy, gorzkie, ciężkie. Usiadłam na podłodze, wzięłam je na ręce, jedno po drugim, przytuliłam, szeptałam cicho.

– Przepraszam… ja już nie potrafię… – powtarzałam, kołysząc je w ramionach, choć ręce miałam ciężkie, a głos coraz słabszy.

Siedziałam z nimi tak długo, aż znowu zasnęły. Patrzyłam na ich małe twarze, mokre od łez, i czułam, że nie mam już siły. Czułam, że zawodzę. Nie byłam tą matką, którą powinnam być. Byłam matką, która chciała uciec.

Katarzyna, 33 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama