Reklama

Od kilku lat nienawidzę Wielkanocy. Nie zawsze tak było. Kiedyś te święta kojarzyły mi się z zapachem drożdżowej baby, śmiechem w kuchni i ciepłem rodzinnych rozmów. Ale to było dawno, zanim zrozumiałam, że rodzinna bliskość w naszym domu to teatr. Że za każdym uśmiechem siedzi ukryty wyrzut, a każde życzenia to tylko rytuał, w którym nikt już nie widzi sensu.

Reklama

Moja matka potrafi jednym spojrzeniem przypomnieć mi, że nie mam męża, nie mam dzieci i że to pewnie moja wina. Siostra, Beata, wie lepiej, jak powinnam żyć, ubierać się, zarabiać. W ich oczach zawsze jestem inna. Gorsza. Ale przy stole mam udawać, że wszystko jest dobrze.

W zeszłym roku, kiedy próbowałam coś powiedzieć – coś o sobie, o tym, że planuję rzucić korporację i otworzyć własną działalność – matka nawet nie podniosła wzroku znad żurku.

– Joanna, ty znowu te swoje fanaberie? Ty się lepiej trzymaj tego, co masz, bo potem znów będziesz płakać, że nie wychodzi.

Beata tylko się uśmiechnęła pod nosem. To był ten jej uśmiech: "a nie mówiłam?".

– Mamo, ona już tak ma. Musi trochę pobujać w obłokach, zanim wróci na ziemię – dodała, krojąc jajko na cztery części i układając je na talerzu z pedantyczną precyzją.

– No tak, bo wy wszystko wiecie najlepiej – wymamrotałam pod nosem, ale i tak nikt nie słuchał.

Czułam się jak manekin postawiony przy stole. Być, milczeć, uśmiechać się. Aż w tym roku... nie chcę już tego robić. Nie potrafię. Wczoraj wieczorem, patrząc na przeterminowany pasztet sojowy w mojej lodówce, nagle to poczułam – że mogę. Że naprawdę mogę po prostu… nie pojechać do matki na Wielkanoc. Nie udawać. Nie słuchać. Nie znosić jej hipokryzji. Wyszukałam pierwszy wolny pensjonat nad morzem. Zarezerwowałam pokój i czułam, że nie będę żałować.

Świetnie, oto Rozdział 1 – minimum 1500 znaków, trzymający się emocjonalnego tonu i planu narracyjnego.

Matka była na mnie zła

Obudziłam się jeszcze przed budzikiem. Sobotni poranek. Wielka Sobota. Zamiast święconki – kawa w termosie. Zamiast rodzinnego śniadania – cisza. I nie, nie czułam smutku. Czułam ulgę.
Przygotowałam się dzień wcześniej. Walizka stała już przy drzwiach. Zatankowała auto, a playlistę ułożyłam dokładnie – same rytmiczne kawałki. Bałam się tylko jednej rzeczy – telefonu od matki.
Nie czekałam, aż matka zadzwoni. Wzięłam oddech i to ja nacisnęłam zieloną słuchawkę. Zamiast przywitania, usłyszałam oschłe:

– No wreszcie. Gdzie ty jesteś?

– Mamo, nie przyjadę – powiedziałam, zanim zdążyła dodać cokolwiek więcej. – Wyjeżdżam na kilka dni.

Co ty wygadujesz? W święta? – wycedziła z taką nutą zdziwienia, jakby powiedziałam, że wybieram się na orbitę.

– Tak. Chcę pobyć sama. Nad morzem. Potrzebuję... oddechu.

– Ach, oddechu – parsknęła. – Myślałam, że masz rodzinę. Ale skoro nie, to pewnie święta też ci niepotrzebne. Przynajmniej nie muszę udawać, że czekam na twoje wymyślne pasztety z soczewicy.

– Mamo... – zaczęłam, ale ona już się rozłączała.

Trzymałam telefon w dłoni jak coś, co może zaraz wybuchnie. Dopiero po chwili poczułam, jak cicho lecą mi łzy. Nie przez nią. Nie tylko. Przez siebie. Że tyle lat próbowałam zasłużyć na jej dobre słowo. A teraz – w końcu uciekam.

Mogłam spokojnie pomyśleć

Dojechałam do Jastarni późnym popołudniem. W aucie przez całą drogę nawet nie myślałam – tylko ja i szum wiatru wśród drzew. Pensjonat był prawie pusty. Starsza kobieta w recepcji podała mi klucz bez zadawania zbędnych pytań. Nawet nie zapytała, dlaczego przyjechałam sama w Wielką Sobotę.

– Pokój z widokiem na morze. Cisza jak makiem zasiał – powiedziała, wręczając klucz. – Lubi pani ciszę?

– Teraz tak – odpowiedziałam cicho.

Rozpakowałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Koc, książka, notatnik. Włożyłam gruby płaszcz, szalik, czapkę. I poszłam na plażę. Wiatr był lodowaty, ale miał w sobie coś oczyszczającego. Piasek twardy, ubity, miejscami wilgotny. Przeszłam kilka kilometrów bez celu, aż usiadłam na zimnej ławce i wpatrzyłam się w fale. Patrzyłam długo. Tak długo, że straciłam rachubę czasu.

W głowie pojawiły się obrazy – ja jako dziecko, ciągnąca mamę za rękę na karuzelę. Ona zniecierpliwiona, z telefonem przy uchu. Pamiętam, jak bardzo chciałam, żeby mnie pochwaliła, kiedy pierwszy raz nauczyłam się pływać. Albo jak przygotowałam kolację dla całej rodziny w liceum, żeby udowodnić, że umiem coś więcej niż się buntować. Nigdy nie wystarczyło.

Wyjęłam telefon, otworzyłam wiadomości. Napisałam do Beaty: „Nie przyjadę. Nie mam siły znowu udawać.” Ale nie wysłałam. Zamiast tego napisałam w notatniku długi list. Taki, którego nigdy nie miałam odwagi przeczytać jej na głos. I zrobiło mi się lżej.

Nie miałam wyrzutów sumienia

W Niedzielę Wielkanocną obudził mnie dźwięk telefonu. Leżał na stoliku obok łóżka, ekran świecił niecierpliwym powiadomieniem: wiadomość głosowa od mamy. Nie chciałam jej słuchać. Przez kilka minut wpatrywałam się w sufit, z telefonem w dłoni. W końcu podniosłam go do ucha i kliknęłam „odsłuchaj”.

– Joanno, nie wiem, co sobie myślisz. Jak można zostawić rodzinę w święta? Twoja siostra przyszła z dziećmi, zapytała, czy w ogóle żyjesz. Ja nie wiem, jak mam to tłumaczyć. Zawsze wszystko po swojemu. Uciekasz, obrażasz się. Jakbyś była lepsza od nas. Może nie powinnaś już przyjeżdżać. Skoro nie pasujesz. Skoro my jesteśmy tacy okropni.

Cisza. Potem kolejna wiadomość – tym razem od Beaty. Tylko jedno zdanie.

– Serio, Joasia? W święta? Brawo, jak zawsze dramat.

Odłożyłam telefon na parapet i długo patrzyłam przez okno na morze. Może faktycznie uciekam. Może tak łatwiej. Ale czy przez te wszystkie lata ktoś z was zapytał mnie, jak się czuję? Co czuję? Nie. Bo Joanna to ta, co nie płacze. Co radzi sobie sama. Co siedzi cicho przy stole, jak po niej jedziecie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz przyjechałam do matki bez ściśniętego gardła. Może nie jestem lepsza. Ale wiem jedno – ja już nie chcę tego robić. Nie chcę być wersją siebie, której nie lubię. I jeśli to oznacza, że nie będzie mnie przy świątecznym stole… to trudno.

Pogadałam z obcą kobietą

Po południu znowu poszłam na plażę. Wiał mocniejszy wiatr niż wczoraj, ale morze było jak zahipnotyzowane – płaskie, prawie nieruchome. Niebo ciężkie, ołowiane. Idealne tło dla mojego stanu ducha. Z daleka zobaczyłam kobietę siedzącą na składanym krześle, owiniętą w wełniany koc. Miała może siedemdziesiąt lat, włosy siwe jak popiół, zawiązane w koczek. Obok niej termos i książka. Miałam przejść obojętnie, ale nagle spojrzała na mnie i uśmiechnęła się tak, jakby znała mnie od dawna.

– Miejsce jest wolne – powiedziała, wskazując obok siebie na pusty pień drzewa.

Usiadłam bez słowa. Przez chwilę obie patrzyłyśmy przed siebie. A potem ona zapytała:

– Sama pani przyjechała?

– Tak – odpowiedziałam. – Pierwszy raz w święta.

– To dobrze – powiedziała. – To znaczy, że pewnie wreszcie pomyślała pani o sobie.

Zdziwiłam się. Spojrzałam na nią pytająco.

– Kobiety za długo słuchają innych. Co wypada, co trzeba, co powinno się. A jak już się posłuchają siebie... zwykle jest późno. Ale jeszcze nie za późno.

– A pani? – zapytałam cicho. – Też ucieka?

– Nie – odparła spokojnie. – Ja świętuję. Sama. Bo też jestem ważna. I to jest moje święto.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Ale poczułam, że robi mi się cieplej.

– Można świętować bez rodziny?

– Można świętować ze sobą. I dla siebie. To najważniejsze.

Siedziałyśmy jeszcze długo. Nic więcej nie trzeba było mówić.

Matka mi nie wybaczy

Wracając do pensjonatu, zauważyłam, że mam nieodebrane połączenie. Potem drugie. I trzecią wiadomość głosową od mamy. Włączyłam ją od razu. Głos był chłodny, sztywny, precyzyjny jak zawsze.

„Joanno, skoro wybrałaś taką drogę, trudno. Ale wiedz, że nas zraniłaś. Nie chodzi tylko o mnie. Beata też była roztrzęsiona. Dzieci pytały, gdzie ciocia. A ja... już nie wiem, jak mam tłumaczyć twoje zachowanie. Święta to nie czas na fochy. Ale może po prostu nie jesteś stworzona do rodziny. Wesołych Świąt. Skoro już masz je takie, jak chciałaś”.

Rozłączyła się. Poczułam, jak coś twardego rośnie mi w gardle. Nie płakałam, nie tym razem.

Joanna, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama