Reklama

Codziennie budziłem się z tym samym ciężarem na klatce piersiowej. Wkurzający dźwięk budzika, potem chłodna podłoga pod stopami i ta myśl, której nie dało się zagłuszyć żadną kawą: „Znowu tam muszę iść”. Praca, której nienawidziłem, w korpo, które zżerało mnie od środka. Niby miałem umowę, składki, klimatyzację i owocowe wtorki, ale nie miałem już siebie.

– Cześć, Kuba! Jak tam weekendzik? – zawołała Aneta z recepcji, gdy w poniedziałkowy poranek z opóźnieniem przeciągnąłem się przez bramki.

– Jak zwykle – odburknąłem. – Za krótki.

Zapiąłem identyfikator i wsiąkłem w ciąg biurek, ekranów i plastikowych kubków po kawie. Nasze biuro znajdowało się na ósmym piętrze nowoczesnego biurowca, całego ze szkła. Niby elegancko, niby prestiżowo – a czułem się jak ryba w akwarium. Tyle że nikt mnie nie chciał oglądać. Byłem tylko jedną z wielu zmęczonych twarzy w korporacyjnym systemie.

Zajmowałem stanowisko specjalisty do spraw czegoś tam – sam już nie pamiętałem, co dokładnie robię. Codziennie te same maile, te same tabelki, te same spotkania o niczym. Przychodziłem, siedziałem osiem godzin, czasem dziewięć, ostatnio coraz częściej dziesięć – i wychodziłem z uczuciem, że znów nie zrobiłem nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie.

– Kuba, wrzuciłbyś mi te dane do folderu z zeszłym tygodniem? – zagadała Ala z zespołu.

– Już lecą – odpowiedziałem bez emocji, klikając w klawiaturę, choć nie miałem pojęcia, co jej wysłałem. Wszystko jedno.

Na open space'ie panowała cisza przerywana tylko stukiem klawiatur i śmiechem tych, co jeszcze mieli siłę się śmiać. Patrzyłem na nich z lekką zazdrością. Może naprawdę wierzyli, że to ma sens? Albo jeszcze nie mieli kredytu i złudzeń.

Zostawałem po godzinach

Była siedemnasta trzydzieści, gdy zerknąłem na zegarek. Teoretycznie mój dzień pracy się kończył. Teoretycznie. W praktyce – właśnie wtedy wchodził szef.

– Kuba, mógłbyś jeszcze zerknąć na te dane z prezentacji dla klienta? Dobrze by było mieć to na rano – rzucił lekko, jakby prosił mnie o podlanie kwiatków.

Miałem ochotę odpowiedzieć, że „dobrze by było”, gdyby sam to zrobił, ale tylko skinąłem głową i sięgnąłem po kolejne wydruki. Nie dlatego, że mi zależało. Po prostu wiedziałem, że jeśli teraz coś powiem, jutro wyląduję na rozmowie z HR i usłyszę, że „nie przejawiam zaangażowania”.

W biurze zostaliśmy we trójkę: ja, Paweł z działu analiz i Hania, która miała uśmiech nawet o dziewiętnastej. Nie wiem, jak jej się to udawało.

– Ej, nie narzekaj – rzuciła do mnie. – Będziesz miał nadgodziny.

– Za które nikt mi nie zapłaci – burknąłem. – Ale tak, zapiszę sobie ten czas jako „doświadczenie zawodowe”.

Uśmiechnęła się tylko i wróciła do klikania. Wyszedłem z biura o dwudziestej drugiej. W windzie zobaczyłem swoje odbicie w lustrze – zmęczony facet z przyklapniętą fryzurą i cieniem zarostu. W kieszeni miałem rogalika z porannego śniadania, w głowie – pustkę.

Gdy wróciłem do mieszkania, lodówka była pusta, a okno otwarte. Przysiadłem na parapecie, patrząc na ciemne niebo. I pomyślałem, że ludzie naprawdę potrafią się przyzwyczaić do wszystkiego. Nawet do codziennego życia w czyimś harmonogramie.

Awans? Nie dla mnie

Od dwóch miesięcy krążyły plotki, że w dziale ma się zwolnić kierownicze stanowisko. Kiedyś bym się tym ekscytował. Teraz po prostu siedziałem cicho i robiłem swoje. Ale wewnętrznie coś się we mnie ruszyło, jakby cień nadziei, że może jednak…

Kuba, pogadamy po lunchu? – zapytała mnie Karolina, nasza team leaderka, w piątek przed południem.

– Jasne – odpowiedziałem, starając się nie zdradzić emocji. Ale już wyobrażałem sobie ten scenariusz: może docenili moje poświęcenie, może widzą, że to ja spinam zespół, może w końcu ktoś zauważył, że nie tylko siedzę do późna, ale jeszcze ogarniam wszystko, co leży i kwiczy.

Po lunchu usiedliśmy w salce, gdzie światło jarzeniówek zawsze sprawiało, że ludzie wyglądali na chorych. Karolina uśmiechnęła się, złożyła ręce jak do modlitwy i zaczęła mówić tym tonem, który HR-y nazywają „pozytywnym feedbackiem”.

– Kuba, chcemy ci podziękować za zaangażowanie. Widzimy, że dajesz z siebie naprawdę dużo. To się liczy.

– Dziękuję – mruknąłem, serce mi przyspieszyło. Czekałem na puentę.

– Ale … zdecydowaliśmy, że nowym liderem zostanie Tomek.

Nie odpowiedziałem. Nic nie powiedziałem. Bo co miałem powiedzieć? Że Tomek przyszedł trzy miesiące temu, że nie zna nawet połowy procesów, że całymi dniami chodzi po biurze z kubkiem i „konsultuje”? Karolina chyba wyczuła napięcie.

– Wiem, że to może być rozczarowujące, ale liczymy, że wesprzesz Tomka swoim doświadczeniem. Jesteście przecież świetnym duetem.

Kiwnąłem głową i wyszedłem. Czułem się jak idiota.

Kiedyś miałem marzenia

Zanim zatrudniłem się w tej firmie, byłem kimś zupełnie innym. Miałem plan. Wierzyłem, że zostanę dziennikarzem, pisałem felietony do lokalnej gazety i rozsyłałem próbki tekstów do redakcji, które nigdy nie odpisały. Miałem notes, w którym notowałem obserwacje, zdania, fragmenty rozmów – bo wszystko mogło kiedyś trafić do tekstu. Potem jednak przyszedł rachunek za życie. Ojciec zachorował, matka została bez pracy. Musiałem odłożyć pisanie i wziąć pierwszą lepszą robotę, by utrzymać siebie i ich. Miało być tymczasowo. Tylko na chwilę, dopóki nie będzie lepiej.

Minęło osiem lat. Teraz moje notatki leżą na dnie szuflady pod papierami firmowymi, na których już nie ma miejsca. Piszę tylko maile i raporty. Składam zdania, których nikt nie czyta, i analizuję liczby, które nic mi nie mówią. Wieczorami siadam przy biurku, odruchowo sięgam po długopis… i zaraz go odkładam. Jakby ręka nie chciała już współpracować z tym, kim kiedyś byłem.

Kiedyś marzyłem, że będę podróżował, opisywał świat, rozmawiał z ludźmi, którzy coś przeżyli. A teraz siedzę w klimatyzowanym biurze, gdzie jedynym dreszczem emocji jest opóźniony brief od klienta z Niemiec.

– Ej, Kuba, może wyskoczymy na piwo po pracy? – zaproponował Paweł.

– Dzisiaj nie mogę – skłamałem. Po prostu nie miałem już siły udawać, że mnie to wszystko nie męczy.

Po powrocie do domu wyjąłem stary notes. Przejrzałem kilka stron. Moje własne zdania, których nikt nie przeczytał. Patrzyłem na nie długo. Aż w końcu go zamknąłem. I schowałem z powrotem.

Szef mówi: uśmiechnij się

Tego dnia wpadli do nas ludzie z centrali. Szef chodził po biurze jak kogut po podwórku, rozstawiał nas po kątach, poprawiał identyfikator i mówił z dziwnym zapałem:

– Ludzie, błagam, nie wyglądajcie, jakbyście tu pracowali za karę. Trochę energii, entuzjazmu, no, uśmiech! Przychodzą ważni goście!

Jakby uśmiech był przeliczalny na premię. Spojrzałem na Hanię. Zrobiła „korporacyjny grymas” – coś pomiędzy ziewnięciem a grymasem bólu.

– Przynajmniej będzie ciasto – mruknęła i wzruszyła ramionami.

Ciasto faktycznie było. I soki. I prezentacja na 67 slajdów, z których 66 mówiło o tym, jak jesteśmy „kluczowym ogniwem” i „niezastąpionym zespołem”. Na koniec przemówił szef z centrali.

Pamiętajcie, że sukces firmy to wasz sukces. To, co robicie, ma znaczenie. Ludzie tacy jak wy to nasza siła!

Kiedy skończył, rozległy się oklaski. Powiedziałem sobie, że nie będę klaskał. I nie klaskałem. Tylko patrzyłem. On miał garnitur pewnie za pięć tysięcy, my – identyczne kubki z logo firmy i te same cienie pod oczami. Po spotkaniu nasz szef obszedł zespół, poklepał mnie po ramieniu i powiedział:

– Kuba, świetna robota ostatnio. Serio. Wiesz, co ci powiem? Wystarczy, że się trochę otworzysz, pokażesz więcej inicjatywy i... może coś się ruszy. Ale wiesz – uśmiech, Kuba. Ludzie to lubią.

Uśmiechnąłem się. Ale tylko ustami. W środku byłem zmęczony. Jakbym trzymał się na ostatnim skrawku tlenu. Wróciłem na miejsce, włączyłem Excela i przez chwilę po prostu patrzyłem na ekran. Bez ruchu. Bez planu.

Mordor z widokiem na nic

Pewnego dnia po prostu się spóźniłem. Nie przez korek, nie przez zaspanie. Po prostu nie chciało mi się wstać. Siedziałem przy kuchennym stole, patrząc przez okno na jesienne drzewa i myślałem: co by się stało, gdybym dziś nie przyszedł? Gdybym zniknął z firmowego systemu, z listy obecności, z mailowej strefy ciszy?

Zadzwonił telefon. Wiadomo – szef. Nie odebrałem. Wysłałem SMS-a: „Źle się czuję”. Krótkie, wymijające, jak wszystko, co od dawna mówiłem w tym miejscu. Zostałem w domu. Zaparzyłem herbatę, wyjąłem notes. Ten stary, z którego kiedyś miałem zrobić książkę. Przeczytałem jeden tekst, potem drugi. Niektóre były naiwne, ale niektóre… niektóre naprawdę coś znaczyły. Jakby mówiły więcej o mnie niż cały mój życiorys w CV.

Pisałem przez pół dnia. Tak po prostu. Nie do pracy, nie na zlecenie. Pisałem, bo potrzebowałem sobie przypomnieć, że jestem czymś więcej niż tylko trybikiem w szklanym pudle. Nie złożyłem wypowiedzenia. Jeszcze nie. Bo trzeba płacić rachunki, bo kredyt, bo życie. Ale coś się we mnie przesunęło. Jakby to biurko, ten ekran, te wszystkie „targety” przestały mnie aż tak przerażać – bo wiedziałem, że mam coś poza tym. Z Mordoru się nie ucieka w jeden dzień. Ale czasem wystarczy znaleźć okno. Nawet jeśli to tylko parapet z herbatą i zeszytem.

Kuba, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama