„Nienawidzę, gdy synowa każe mi opiekować się wnukami. Na szczęście nie wie, co robię, gdy tylko odjedzie spod klatki”
„Nie jestem złą babcią. Nigdy nie byłam. Przychodzę z prezentami na święta, organizuję urodziny, gotuję zupę pomidorową, którą dzieci uwielbiają. Tyle że to powinien być wybór, nie obowiązek. Nie po to wychowałam jedno dziecko, żeby teraz zajmować się dwójką kolejnych, w dodatku cudzych dzieci”.

Kiedy mój syn się ożenił, miałam cichą nadzieję, że nie będę musiała konkurować z jego nową rodziną o jego uwagę. Myliłam się. Synowa od początku próbowała mnie wciągnąć w rolę, której nigdy nie chciałam – bezpłatnej opiekunki na każde zawołanie. Wnuki? Kochane, oczywiście, ale bycie z nimi dzień w dzień, bez słowa wdzięczności, tylko dlatego, że „babcia przecież nie pracuje”, to już inna sprawa. Udaję uśmiech, kiwam głową, a gdy tylko zamykają się za nią drzwi windy, zaczyna się mój czas. Mój sposób na radzenie sobie z tą sytuacją. Tylko mój.
Niańka na zawołanie
– Mamo, tylko na trzy godziny. Obiecałam Adasiowi, że pójdzie na basen, a ja mam zebranie w pracy. – Synowa nawet nie patrzyła mi w oczy, kiedy wciskała mi w ręce torbę z przekąskami dla dzieci.
Stałam w progu z opuszczonymi ramionami, jakby ktoś wrzucił mi na plecy pięćdziesięciokilogramowy worek. Dzieciaki wpadły do mieszkania jak huragan – Zuzia już ciągnęła za firankę, a Miłosz przestawiał doniczki z parapetu. Nie zdążyłam nawet się odezwać, gdy drzwi za synową trzasnęły i zostałam z tą rozbrykaną dwójką sama.
Nie jestem złą babcią. Nigdy nie byłam. Przychodzę z prezentami na święta, organizuję urodziny, gotuję zupę pomidorową, którą dzieci uwielbiają. Tyle że to powinien być wybór, nie obowiązek. Nie po to wychowałam jedno dziecko, żeby teraz zajmować się dwójką kolejnych, w dodatku cudzych dzieci – tak właśnie czuję, gdy widzę tę obojętność w oczach synowej.
– Babciu, a możemy oglądać bajki? – zapytała Zuzia, nie czekając nawet na odpowiedź, tylko już sięgała po pilota.
– Nie teraz – odpowiedziałam ostrzej, niż zamierzałam. – Najpierw się przebierzcie i umyjcie ręce.
Dzieci marudziły, jęczały, wywracały oczami, ale zrobiły, co trzeba. Ja w tym czasie nalałam sobie herbaty, siadłam na chwilę przy stole i spojrzałam na zegarek. Trzy godziny. To przecież tylko trzy godziny, powtarzałam sobie. A jednak za każdym razem czułam, jakby ktoś kradł mi życie.
Mam swoje granice
Godzina minęła. A może dwie? Zegar tykał leniwie, a ja po raz trzeci zbierałam rozlane soki z podłogi. Zuzia wpadła na pomysł, żeby urządzić „bar mleczny” na dywanie, a Miłosz postanowił być klientem, który rzuca pieniędzmi, czyli guzikami z mojej starej puszki. Siedziałam przy kuchennym stole i patrzyłam w jeden punkt, udając, że mnie tu nie ma.
– Babciu, a zrobisz nam popcorn? – zapytał Miłosz, podskakując jak sprężyna.
– Nie ma popcornu – skłamałam. – I już późno, zaraz mama wróci.
Choć wiedziałam, że nie wróci tak szybko. Ona nigdy nie wraca „zaraz”. Jej „zaraz” to jakaś inna jednostka czasu, która nie istnieje w naszym świecie. Ilekroć mówiła, że coś potrwa tylko chwilę, kończyło się to godzinami. Potrafiłam wtedy patrzeć na drzwi z nadzieją, że wreszcie się otworzą, że wróci, że dzieci będą znowu jej sprawą, nie moją.
Zaczęłam liczyć w głowie: raz, dwa, trzy… do dziesięciu, potem do dwudziestu. Uczyłam się wyciszać. Tylko że ta cisza w środku bolała. Dlaczego nikt mnie nie pytał, czy mam siłę? Czy chcę? Czy może też mam plany, marzenia, potrzebę bycia sama?
– Babciu, możemy iść na plac zabaw? – Zuzia szarpała mnie za rękaw.
– Nie, Zuziu, dziś nie – uśmiechnęłam się, ale coś we mnie drgnęło. Może to właśnie była ta granica cierpliwości, którą niepostrzeżenie ktoś przekroczył.
Rodzinna gra pozorów
Kiedy w końcu usłyszałam dźwięk otwieranej windy, poczułam ulgę tak wielką, jakby ktoś zrzucił mi z ramion cały świat. Synowa weszła do mieszkania, uśmiechnięta, jakby wracała z wakacji, a nie z zebrania.
– I jak było? Grzeczne były? – zapytała, nachylając się do dzieci, które od razu rzuciły się w jej ramiona.
– Tak, świetnie się bawiliśmy – odpowiedziałam z uśmiechem, który nawet mnie samą zaskoczył.
To była gra. Gra, w którą nauczyłam się grać, bo inaczej nie miałabym już siły. Uśmiech, kilka żartów, krótka rozmowa o tym, co dzieci zjadły i jak się zachowywały. A w środku? W środku gotowałam się z bezsilności. Kiedy w końcu wyszli, usiadłam w fotelu i zapatrzyłam się w pusty ekran telewizora. Dłonie mi lekko drżały, a w gardle miałam sucho jak po całym dniu mówienia. Tylko że ja nie mówiłam – milczałam, żeby nie robić scen, żeby nie wyjść na zrzędliwą staruszkę.
Nie byłam taka. Kiedyś byłam żywiołowa, lubiłam towarzystwo, potrafiłam zorganizować przyjęcie dla dwudziestu osób i jeszcze mieć siłę, by zatańczyć. Teraz? Chciałam tylko świętego spokoju. Ciszy. Możliwości, by usłyszeć własne myśli. Kiedy wychodzili, synowa rzuciła jeszcze przez ramię:
– Może w sobotę też byś została z nimi? Mamy z Filipem wesele.
– Zobaczymy – odpowiedziałam. I już wiedziałam, że znowu się zgodzę. Przecież zawsze się zgadzam.
Ucieczka do samej siebie
W sobotę przyszli punktualnie. Syn w garniturze, ona w błyszczącej sukience, usta pomalowane, włosy ułożone jak z reklamy. Zostawili dzieci, kilka instrukcji, a potem już ich nie było. Nie pytałam, kiedy wrócą. Nie chciałam znać odpowiedzi. Zamknęłam drzwi, oparłam się o nie plecami i spojrzałam na Zuzię i Miłosza, którzy już biegli do pokoju. Przez chwilę czułam, jakby ściany zbliżały się do mnie, jakby to mieszkanie było klatką.
– Babciu, gramy w chowanego? – zawołał Miłosz z drugiego pokoju.
– Za chwilę – odpowiedziałam, a potem spokojnie otworzyłam szafkę w kuchni. Wyciągnęłam pudełko, w którym trzymałam swoje małe ucieczki.
To nie były złe rzeczy. Kolorowanki, które kupiłam dla siebie. Krzyżówki. Mały zestaw do malowania akwarelami, który schowałam przed wnukami. Wycinałam dla siebie skrawki czasu. Włączałam płytę z muzyką klasyczną i siadałam w drugim pokoju, dając dzieciom wolną rękę. One myślały, że babcia odpoczywa. A ja po prostu próbowałam oddychać.
Zdarzało się, że zapominałam o nich na dłużej, niż powinnam. Raz Miłosz zrobił fontannę z wody w łazience, a innym razem Zuzia pokleiła moje książki plasteliną. Trudno. Czasem musiałam wybierać między rozsądkiem a przetrwaniem. Bo w tym wszystkim chodziło o przetrwanie. O to, żeby choć przez chwilę poczuć, że jestem jeszcze kimś więcej niż tylko babcią do wynajęcia. Uciekałam tam, gdzie nikt mnie nie znajdował.
Musiałam sobie radzić
Z biegiem miesięcy nauczyłam się, jak przetrwać ich wizyty. Dzieci siadały przed telewizorem, a ja znikałam w kuchni lub zamykałam się w łazience na dłużej niż potrzeba. Potrafiłam siedzieć na brzegu wanny i patrzeć na kafelki, układając w myślach listę rzeczy, których nigdy nie zrobiłam.
Czasem szłam z nimi na plac zabaw, ale nie po to, by się z nimi bawić. Ustawiałam się z boku, na ławce, z książką, której nigdy nie czytałam. Patrzyłam, jak inni rodzice biegają za dziećmi, a ja siedziałam, czując, że nie jestem już częścią tego świata. Wystarczyło, że nikt nie płakał i nikt nie wołał „babciu!” co pięć sekund – uznawałam to za sukces. Najgorsze było to, że nikt nie zauważał mojej nieobecności. Synowa zawsze była zadowolona, dzieci żyły w swoim świecie, a ja... ja istniałam gdzieś pomiędzy.
Czasem dzwoniła sąsiadka i pytała:
– Znowu masz wnuki? Jak ty to znosisz?
– Normalnie – odpowiadałam. – Przyzwyczaiłam się.
To była moja sekretna codzienność. Pod pozorem rodzinnej pomocy ukrywałam cichą niezgodę. Nie mówiłam synowi, bo bałam się, że powie: „To nie musisz”. A ja wtedy poczułabym się jeszcze gorzej – jak ktoś zbędny. Jak ktoś, kto nie jest już potrzebny nawet do tego. Więc dalej grałam. Udawałam. A kiedy drzwi się za nimi zamykały, robiłam to, co zawsze. Siedziałam w ciszy i uczyłam się nie czuć żalu.
Naprawdę miałam dość
Któregoś dnia, kiedy syn odebrał dzieci i zamknęły się za nim drzwi, usiadłam na kanapie i długo patrzyłam w okno. Liście na drzewach tańczyły powoli, jakby wiedziały, że czas nie musi biec szybko. A ja poczułam coś dziwnego – nie ulgę, nie zmęczenie. Pustkę.
Zrozumiałam, że w tej codziennej grze straciłam część siebie. Nie byłam już kobietą, która kochała wieczorne spacery, która śmiała się z byle czego, która potrafiła spontanicznie wyjść do kina. Byłam babcią, kucharką, opiekunką i sprzątaczką. I nikomu nie przyszło do głowy, że za tym wszystkim może stać człowiek, który też czegoś potrzebuje.
Może właśnie dlatego, zamiast pójść do kuchni i wstawić wodę na herbatę, wzięłam notes i zaczęłam pisać. Nie pamiętnik, nie list. Po prostu spisywałam, co czuję. Co chciałabym powiedzieć, ale nigdy nie powiedziałam. Bo w tej całej złości na synową, w zmęczeniu wnukami, w tych wszystkich ucieczkach – było też coś innego. Gdzieś głęboko tęskniłam. Za czasem z synem, zanim pojawiły się obowiązki. Za rozmową, której od dawna nie było. Za pytaniem: „Mamo, jak się czujesz?”.
Nie wiem, czy coś się zmieni. Może nie. Może dalej będę odgrywać swoją rolę. Przynajmniej wiem, że nie jestem całkiem zła. Jestem po prostu zmęczona. I mam prawo do swoich granic.
Helena, 63 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Płakałam, gdy dzieci pisały listy do świętego Mikołaja. Nie wiem, czy w grudniu wystarczy nam na chleb”
- „Spanikowałam, gdy zatrzasnęły mi się drzwi do mojego mieszkania. Uczynny sąsiad dał mi coś więcej niż tylko pomocną dłoń”
- „Znalazłam w aucie chłopaka szalik, lecz nie był to prezent na mikołajki. Okazało się, że trzymam w rękach dowód zdrady"

