„Niedługo matury, a córka ma fiu-bździu w głowie. Jak tak dalej pójdzie skończy jak jej ojciec”
„– Martyna, ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, że matura to nie casting do reality show? Tam nie liczy się urok osobisty ani liczba followersów”

- Redakcja
Nie jestem matką z tych, co to każde zdjęcie córki wstawiają na Facebooka i piszą: „Moja księżniczka”. Nie mam też cierpliwości, by układać lunchboxy w kształcie króliczków. Ale mam serce. I to serce boli, kiedy widzę, jak moje dziecko marnuje sobie przyszłość. Do matury zostały dwa miesiące, a Martyna zachowuje się, jakby właśnie zaczynały się wakacje. Nie mogę na nią patrzeć, bo przypomina mi jej ojca – wiecznego chłopca, który wszystko miał gdzieś. Z takim podejściem długo nie pociągnie. I coraz częściej myślę, że ją też czeka bolesne lądowanie.
Z głową w chmurach
– Martyna, ty znowu się uczysz z TikToka? – zapytałam z niedowierzaniem, widząc, jak siedzi w piżamie o czternastej i ogląda filmik o „trickach na zapamiętywanie dat”.
– Mamo, to nowoczesna metoda nauki, relaksuję się przed intensywnym popołudniem – rzuciła, nawet nie odrywając wzroku od telefonu.
– A ten intensywny plan to kiedy ma się zacząć? Po obiedzie, kolacji czy świętach wielkanocnych?
– Po drzemce, mamo. Muszę być w formie. – uśmiechnęła się i przeciągnęła jak kociak.
Patrzyłam na nią z goryczą. Ściana za jej plecami była cała w plakatach z jakimś koreańskim boysbandem. Na biurku leżały książki... ale tylko po to, żeby pod nimi schować paczkę chipsów i brudne skarpetki.
– Martyna, ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, że matura to nie casting do reality show? Tam nie liczy się urok osobisty ani liczba followersów.
– No przecież wiem, spokojnie. Mam wszystko pod kontrolą.
„Mam wszystko pod kontrolą” – to samo mówił jej ojciec. Tuż przed tym, jak zainwestował nasze oszczędności w kryptowaluty i zniknął z życia. Zostałam z dzieckiem i pustym kontem. Martyna miała jego oczy. I ten jego luz, który kiedyś mnie urzekł, a dziś tylko mnie przerażał.
– Zrób coś z sobą, dziecko. Bo naprawdę zaczynam się bać, że jak tak dalej pójdzie, to będziesz miała problem, żeby związać koniec z końcem – powiedziałam ostrożnie.
– Serio, mamo? Dramatyzujesz – mruknęła i założyła słuchawki.
A ja czułam, że ta dziewczyna już nie jest moją córeczką. Że odpłynęła gdzieś daleko. I nie wiem, czy umie wrócić.
Piżama i TikTok
Była środa. Dziesiąta rano. Weszłam do pokoju Martyny z kubkiem kakao – ostatnia próba nawiązania kontaktu matka-córka. I co zobaczyłam? Leżała na łóżku w tej samej piżamie, w której wczoraj oglądałyśmy razem serial. A może przedwczoraj? Już sama nie wiedziałam.
– Martyna, powiedz mi tylko jedno: kiedy ostatni raz się uczyłaś z książki? Takiej papierowej, co się ją otwiera, kartkuje, podkreśla na kolorowo?
– Mamo, serio? Jakby epokę dinozaurów ktoś ci wcisnął. Wszystko jest w sieci. Widziałam ostatnio genialne podsumowanie lektury w czterech minutach. Lepiej niż cała „Lalka”.
– W czterech minutach?
Wzruszyła ramionami. Leżała jak foka na plaży, z telefonem opartym na brzuchu i niebieską maseczką na twarzy. I jeszcze te światła – dwie obręcze LEDowe, które sprawiały, że wyglądała jak z innego świata. Z tego wirtualnego. Na biurku – kolekcja kubków, po których coś już nawet zaczęło rosnąć.
– Dobra, weź nie panikuj. Mamy kwiecień, matura dopiero w maju.
– Za miesiąc!
– W miesiąc da się ogarnąć. Widziałam na TikToku dziewczynę, co się uczyła przez dwa tygodnie i zdała wszystko!
– A potem pewnie poleciała na Marsa i została prezydentką. Martyna, obudź się! Życie to nie TikTok!
Spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem, jakby to moja troska była największym problemem w jej życiu.
– Możesz wyjść? Mam live’a zaraz z koleżanką. Rozmawiamy o stresie przed maturą...
I wtedy wyszłam. Bo już nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać.
Rozmowa, której nie było
Planowałam to przez trzy dni. Miałam całą strategię – najpierw zaproszę Martynę na pizzę, potem zagadam luźno o szkołę, zapytam, co ją stresuje, czego się boi. W końcu miała tylko mnie. A ja nie chciałam być kolejną matką, która wrzeszczy o ocenach, nie słuchając, co dziecko naprawdę czuje.
– Cześć, mała. Pizza czy ramen? – zagadnęłam niby od niechcenia, wchodząc do jej pokoju.
– Mamo, jestem na grupowym czacie, nie teraz. Możemy później?
– To może ustalimy godzinę. Chciałam z tobą pogadać, wiesz... po prostu. O wszystkim i o niczym. O maturze też, ale spokojnie, nie jako nadzór pedagogiczny.
Spojrzała na mnie z ukosa. Nie powiedziała nic, tylko wzruszyła ramionami i znów skupiła wzrok na ekranie. Chwilę stałam w progu, czując się jak nieproszony gość w cudzym świecie. Potem wyszłam. Tego wieczoru już się nie odezwała. O dziewiętnastej zamknęła się w łazience z telefonem, o dwudziestej zamknęła się w swoim pokoju. Próbowałam, naprawdę próbowałam, ale ona wciąż umykała. Jak cień. Jak bańka mydlana, której nie da się uchwycić.
A potem podsłuchałam jej rozmowę przez drzwi. Śmiała się z koleżanką:
– Moja stara znowu chciała się „pogadać”. Matka-psycholog. Zrobiła research, jak do mnie dotrzeć. Tylko niech nie przegina, bo naprawdę się wyloguję z tego domu.
Zatkało mnie. Usiałam na podłodze pod jej pokojem i nie wiedziałam, co bardziej boli – to, że nie chciała rozmawiać, czy to, że się ze mnie śmiała. To była rozmowa, której nie było. I chyba już nie będzie.
Wpadka na całej linii
Było dokładnie 7:43, kiedy dostałam telefon ze szkoły. Dzwoniła wychowawczyni Martyny. Już od samego „dzień dobry” słyszałam, że coś się stało.
– Pani Marto, musimy porozmawiać. Najlepiej dziś. Może po lekcjach?
– Czy coś się stało? – zapytałam, ściskając słuchawkę, jakbym mogła nią zatrzymać złe wiadomości.
– Martyna… nie przystąpiła do próbnej matury z matematyki. To już trzecia nieobecność przy ważnych testach. I ostatnio oddaje puste kartki. Martwi nas to.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zawiesiłam się. Próbna matura – przecież mówiła, że poszło jej „całkiem okej”. Miała przecież notatki, uczyła się, przynajmniej tak twierdziła. A ja jej wierzyłam.
– Będę po piętnastej – odpowiedziałam, starając się nie brzmieć jak matka na skraju załamania nerwowego.
Po rozmowie ubrałam się i pojechałam do szkoły, czując się jak oskarżona w sądzie. W gabinecie wychowawczyni czekała też pedagog szkolna. Pokazały mi wydruki – nieobecności, braki, komentarze nauczycieli. A potem wypaliły to, co zabolało najbardziej:
– Martyna chyba nie planuje przystąpić do matury. Tak to wygląda. Ona się po prostu poddała.
Wróciłam do domu i próbowałam nie myśleć. Martyna weszła do kuchni po herbatę, spojrzała na mnie z politowaniem.
– Znowu byłaś w szkole? Przewiduję twoje ruchy lepiej niż Netflix kolejne odcinki serialu.
– Martyna… – zaczęłam, ale głos mi zadrżał.
– Daj spokój. I tak nie zrozumiesz.
A ja miałam ochotę krzyknąć, że to wszystko, cała ta maskarada, właśnie się rozsypała.
Ostatni dzwonek
Tego dnia nie wytrzymałam. Kiedy Martyna wyszła z pokoju, złapałam jej telefon. Miałam wyrzuty sumienia, ale jeszcze większe miałam wobec samej siebie, że tak długo udawałam, że wszystko jest w porządku. Najpierw Instagram. Żadnej nauki, same zdjęcia – nowe paznokcie, matcha latte z koleżankami, cytaty o tym, że „matura to fikcja stworzona przez system”. Potem wiadomości. „Nie idę na matmę, udam, że boli mnie brzuch”, „jak nie zdam, to chociaż nie będę musiała studiować jak stara”.
Serce mi się ścisnęło. W głowie miałam jedną myśl: ja ją straciłam. Nie chodziło już nawet o te cholerne egzaminy. Martyna dryfowała. Bez celu, bez planu. A ja stałam na brzegu i tylko patrzyłam. Gdy wróciła, siedziałam w kuchni z jej telefonem na stole. Spojrzała na mnie i od razu wiedziała.
– Przeszłaś samą siebie, serio. Inwigilacja level hard.
– Martyna, ja już nie umiem inaczej. Bo ty nie jesteś w domu, tylko na gościnnych występach. I nawet nie zauważasz, że toniesz.
– Może mi na tym po prostu nie zależy – powiedziała cicho, prawie bez emocji.
– A mi zależy. Zbyt długo udawałam, że ci nie przeszkadzam. Ale jestem twoją matką i nie pozwolę ci się zniszczyć.
Patrzyła na mnie przez chwilę, jakby pierwszy raz widziała człowieka. A potem wyszła bez słowa. Trzasnęła drzwiami, jak ostatnim dzwonkiem, który miał ją obudzić – albo ostatecznie pogrzebać. Nie wiedziałam, czy jeszcze wróci. Ale wiedziałam jedno – ja nie przestanę walczyć.
Nie ten scenariusz, córciu
Czekałam. Minęła godzina. Dwie. Telefon milczał. Na dworze zaczęło padać, a Martyny dalej nie było. Przechodziłam z kąta w kąt, jak więzień, który sam zamknął się w celi. Myśli galopowały: „Może pojechała do koleżanki. Może uciekła i już nie wróci”. W końcu – zgrzyt klucza w zamku. Weszła powoli. Przemoczona, bez słów. Usiadła w kuchni. Przez chwilę tylko parowała w ciszy, jakby musiała odtajać.
– Byłam na przystanku. Wsiadłam w autobus, ale wysiadłam po trzech przystankach – powiedziała, patrząc gdzieś obok mnie. – Nie wiedziałam, dokąd chciałam jechać. Ale wiem, że się boję.
Zamarłam. Pierwszy raz od miesięcy nie grała roli. Nie stroiła min, nie udawała dorosłej. Wreszcie powiedziała coś prawdziwego.
– Ja też się boję – odpowiedziałam. – Ale możemy się bać razem. I szukać jakiegoś rozwiązania.
Spojrzała na mnie niepewnie.
– Myślisz, że dam radę? Że nie skończę jak tata?
Wzięłam ją za rękę. Miała zimne palce i drżące ramiona.
– Twój tata uciekł. Ty możesz wybrać inaczej. Bo jesteś mądra. I jeszcze nie jest za późno.
Nie wiem, jak się to wszystko skończy. Może nie będzie czerwonego paska, może nie będzie studiów. Ale może będzie coś ważniejszego – szacunek do siebie. I do życia. Tego wieczoru Martyna wyłączyła telefon. I przyniosła zeszyt.
– Pomożesz mi powtórzyć lektury?
Uśmiechnęłam się. Bo może to jeszcze nie był happy end. Ale przynajmniej – nie ten najgorszy scenariusz.
Marta, 47 lat
Czytaj także:
- „Chciałem zrobić coś miłego dla teściowej, ale nie zrozumiała moich intencji. Kością niezgody została żeliwna patelnia”
- „Nie sądziłam, że z mojego wnuka taki truteń. Zamiast zakasać rękawy i zabrać się do roboty, czeka na gwiazdkę z nieba”
- „Wśród krzewów winorośli zapomniałam o lojalności. Tylko ja i szwagier wiemy, do czego tam doszło”