„Nie znoszę przedświątecznego chaosu w sklepach. Jak tylko usłyszę świąteczne piosenki, mam ochotę stamtąd zwiać”
„Przechodziłem obok fontanny w centralnej części galerii, kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki >>Cichej nocy<< w wersji dance. Głośniki dudniły, światła migały, a jakiś przebrany za elfa chłopak rozdawał ulotki do pizzerii. Miałam ochotę go zapytać, czy wie, że wygląda jak bohater taniego horroru”.

Nie wiem, kiedy dokładnie zacząłem mieć alergię na święta, ale chyba wtedy, gdy po raz pierwszy musiałem stanąć w kolejce po prezent dla kogoś, na kim mi nie zależało. Od kilku lat każda grudniowa wizyta w centrum handlowym przypomina mi cyrk. Świąteczne piosenki nie koją nerwów – one je podrażniają. „Last Christmas” działa na mnie jak dźwięk budzika w poniedziałek rano. Co roku obiecuję sobie, że tym razem nie dam się wkręcić. Że nie będę udawać radości, nie rzucę się w szał zakupów i nie ulegnę presji. A potem… potem jakoś znowu stoję w sklepie, z koszykiem pełnym rzeczy, których nie chcę i na które mnie nie stać.
Zaczęło się na parkingu
W sobotę rano, trzy tygodnie przed świętami, podjechałem pod galerię handlową i od razu wiedziałem, że popełniłem błąd. Parking wyglądał jak plansza do gry strategicznej – tylko że nikt nie grał zgodnie z zasadami. Samochody jeździły w kółko, kierowcy wlepiali sobie wzrok pełen jadu, a piesi przeciskali się między maskami jakby byli niezniszczalni. Zjechałem na dolny poziom, mając złudną nadzieję, że tam będzie lepiej. Nie było. Tam było piekło.
Zacząłem powoli jeździć między rzędami, wypatrując kogokolwiek, kto zbliża się do auta. W końcu zauważyłem kobietę z dzieckiem, idącą w stronę starego passata. Włączyłem kierunkowskaz i czekałem. Już myślałem, że to będzie mój dzień, kiedy nagle z drugiej strony wjechał jakiś koleś w SUV-ie i bezczelnie wpakował się przodem na moje miejsce. Zatrąbiłem.
– Halo, kolego! – wysiadłem z auta i podszedłem do niego. – Ja tu czekałem!
– I co z tego? – odpowiedział z lodowatym spokojem. – Miejsce było wolne.
– Chamstwo – mruknąłem, wracając do samochodu. Przez kolejne dziesięć minut krążyłem jak sęp. W końcu udało mi się wcisnąć na miejsce na końcu świata. Wysiadłem, trzaskając drzwiami. Świąteczna atmosfera już mnie dopadła – w swojej najgorszej wersji.
Koszyk żył własnym życiem
Ledwo wszedłem do galerii, uderzył mnie znajomy dźwięk – „All I Want for Christmas Is You” z głośników. Zgrzytnąłem zębami. Jakby ktoś celowo próbował podnieść mi ciśnienie. Sięgnąłem po wózek. Oczywiście – z kółkiem, które skręcało samo, gdzie chciało. Próbowałem go ustawić, walczyłem z nim jak z niesfornym psem na smyczy. Bezskutecznie.
Zacząłem od działu z kosmetykami. Siostra marzyła o jakimś zestawie z drogerii, a ja marzyłem o tym, żeby go szybko znaleźć. Niestety, półki wyglądały jak po rabunku. Tłum ludzi przepychał się, dzieci płakały, a kobiety z telefonami w dłoniach blokowały przejścia, konsultując zakupy z koleżankami. Z każdym kolejnym metrem miałem wrażenie, że mój koszyk ciągnie mnie w stronę, w którą nie chciałem iść. Wpadłem na starszą panią.
– Ojej, przepraszam – powiedziałem.
– Patrz pan, gdzie pchasz ten wózek! – burknęła.
Zacisnąłem usta i pchnąłem koszyk dalej. W dziale z zabawkami był armagedon. Dzieci wyrywały sobie gry, rodzice kłócili się o ostatnie lalki. Jeden chłopiec płakał tak głośno, że ochrona krążyła jak sępy, obserwując sytuację. Mój wózek znowu zaczął żyć własnym życiem i wjechał prosto w piramidę z pluszaków. Kilka spadło na podłogę.
– Serio? – jęknąłem pod nosem. I wtedy zrozumiałem, że to będzie bardzo długi dzień.
Awantura przy półce z czekoladkami
Po półtorej godzinie błądzenia między alejkami, zacząłem odczuwać fizyczne zmęczenie. Nogi bolały mnie od stania, plecy od pochylania się nad półkami, a nerwy miałem napięte jak struny. Wtedy przypomniałem sobie o prezentach dla współpracowników – zgrzewka czekolad, jak co roku. Niby nic, a jednak symboliczny gest, który wszyscy udawali, że cenią.
Dotarłem do działu ze słodyczami i nagle... cisza przed burzą. Tylko jedna promocja – ulubione pralinki w świątecznym opakowaniu, ostatnie opakowania na dolnej półce. Ruszyłem w ich stronę, ale ktoś mnie wyprzedził. Kobieta, może po czterdziestce, chwyciła trzy paczki naraz.
– Przepraszam, ja też chciałem jedną – powiedziałem uprzejmie.
– Proszę bardzo – rzuciła i... wrzuciła wszystkie trzy do swojego koszyka.
Zastygłem. Przez chwilę wpatrywałem się w jej oddalającą się sylwetkę. Coś we mnie drgnęło. Ruszyłem za nią.
– Halo! Naprawdę pani potrzebuje aż trzech?
– Może tak, może nie – odparła bez zawahania. – Kto pierwszy, ten lepszy, proszę pana.
To „proszę pana” zabrzmiało jak wyrok. Odpuściłem. Stałem przy pustej półce, czując się jak ostatni naiwniak w tej świątecznej szopce. Zamiast pralinek, wziąłem jakieś czekoladowe kulki no-name. To nie były święta, to był survival. A ja właśnie zaliczyłem porażkę.
Kolędy wywołują u mnie migrenę
Przechodziłem obok fontanny w centralnej części galerii, kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki „Cichej nocy” w wersji dance. Głośniki dudniły, światła migały, a jakiś przebrany za elfa chłopak rozdawał ulotki do pizzerii. Miałam ochotę go zapytać, czy wie, że wygląda jak bohater taniego horroru, ale ograniczyłem się do grymasu. Świąteczna oprawa była wszechobecna – sztuczny śnieg, plastikowe renifery, lampki, które pulsowały w rytm kolęd. Głowa zaczęła mi pulsować w tym samym tempie.
Usiadłem na chwilę na ławce między sklepami. Obok mnie para robiła selfie z ogromną choinką, a dziecko jadło watę cukrową, brudząc kurtkę i matkę. Ludzie wyglądali na szczęśliwych. A może tylko dobrze udawali. Zacząłem się zastanawiać, czemu wszyscy tak się pchają do tego cyrku co roku. Przecież te święta to tylko rachunki, stres, udawanie rodzinnej idylli, gdy tak naprawdę każdy marzy, by mieć chwilę dla siebie.
– Wszystko gra? – zapytała jakaś pani w czerwonym swetrze, chyba z obsługi galerii.
– Jasne – odpowiedziałem, próbując się uśmiechnąć.
Wstałem i ruszyłem dalej. W każdym sklepie kolędy grały bez końca. Te same utwory, ta sama nuta fałszywej radości. Migrena rozgościła się na dobre, a jeszcze nie miałem nic dla matki i ojca. Nie znosiłem tego dnia coraz bardziej. A jeszcze miałem do odwiedzenia dwa sklepy.
Kto za to wszystko zapłaci?
Stanąłem w kolejce do kasy z naręczem byle jak dobranych prezentów i uczuciem ulgi, że to już prawie koniec. Przede mną ludzie z wypchanymi wózkami, za mną kolejka sięgała aż do alejki z herbatami. W powietrzu unosiła się mieszanka perfum, potu i duszącego zapachu sztucznego śniegu, którym ktoś spryskał choinkę stojącą obok.
Spojrzałem do koszyka. Dwie zabawki, zestaw kosmetyków, czekoladki, trzy pary skarpet, coś do kuchni dla mamy, kawa dla ojca i jakiś zestaw kubków na ostatnią chwilę. Nic, co bym chciał sam dostać. Ręce mi opadły, kiedy przyszła moja kolej. Pani kasjerka nawet na mnie nie spojrzała.
– Trzysta pięćdziesiąt dwa złote i siedemdziesiąt groszy – oznajmiła bez emocji.
Wyciągnąłem kartę, ale zanim ją przyłożyłem, zawahałem się. Trzysta pięćdziesiąt? Za co? Za udawanie, że pamiętam, że mi zależy? Za poczucie winy, że nie zrobiłem lepiej?
– Wszystko w porządku? – zapytała.
– Tak, tak… – odburknąłem i zapłaciłem.
Wyszedłem ze sklepu z dwoma siatkami, które boleśnie wbijały mi się w dłonie. Miałem ochotę wszystko wyrzucić. Czułem się wykończony, oszukany i trochę żałosny. Znowu dałem się wciągnąć. I znowu nie miałem pojęcia – po co.
Może jestem Grinchem?
Kiedy wróciłem do samochodu, zapadła już noc. W aucie było zimno, a na przedniej szybie osiadł szron. Usiadłem za kierownicą i przez chwilę nie ruszałem się wcale. Po galerii krążyły jeszcze setki ludzi – podekscytowani, zabiegani, z reklamówkami w dłoniach. W radiu leciała kolejna kolęda, tym razem dziecięcy chórek śpiewał „Pada śnieg, pada śnieg...”. Wyłączyłem radio.
Zastanawiałem się, czy to ze mną jest coś nie tak. Może naprawdę jestem dziwny, że nie cieszy mnie ten cały klimat? Że nie wzruszam się na widok mikołajów i lampek. Może coś mi umknęło po drodze? Albo może z wiekiem staję się po prostu zmęczony całą tą fasadą. Ludzie wydają fortuny, by przez dwa dni poudawać, że są rodziną z reklamy. A potem przychodzi 27 grudnia i wszystko wraca do normy – czyli do zimnej ciszy przy stole.
Włożyłem torby do bagażnika, wsiadłem z powrotem i odpaliłem silnik. Postanowiłem, że w przyszłym roku zrobię inaczej. Może kupię po jednym prezencie. Może w ogóle nie pojadę do galerii. A może po prostu przyznam sam przed sobą, że nie muszę lubić świąt, żeby przetrwać grudzień. Nie każdy musi błyszczeć jak choinka. Niektórzy po prostu chcą mieć spokój.
Mateusz, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Z dobroci serca wyprawiłam Wigilię dla samotnych. Chciałam pomóc, a zostałam bez grosza przy duszy i o suchym chlebie”
- „Bratowa powiedziała, że nie zaprosi mnie na święta, dopóki nie oddam długu. To ma być rodzina?”
- „Przed świętami ujrzałam męża w objęciach innej. Zrozumiałam, że mój związek się sypie jak poświąteczna choinka w salonie”

