„Nie zdałam matury i rodzice mnie wydziedziczyli. Dla nich głupi papierek znaczy więcej, niż własna córka”
„Przez następne tygodnie żyłam trochę jak duch. Włóczyłam się od jednej kanapy do drugiej – raz u Zuzki, potem u Anity, aż w końcu u ciotki Marty, której nie widziałam od lat. Przyjęła mnie bez pytań, z jednym kocem i rozkładanym fotelem w kącie salonu”.

Zawsze myślałam, że jestem córką swoich rodziców, a nie oceną w dzienniku. Ale kiedy przyniosłam do domu wyniki matury, zrozumiałam, jak bardzo się myliłam. W jednej chwili przestałam być ich dzieckiem – stałam się problemem do usunięcia. Zawalony egzamin był tylko pretekstem. Oni po prostu nie potrafili kochać kogoś, kto nie spełnił ich oczekiwań. Najgorsze było to, co usłyszałam i zobaczyłam później. Od tych, którzy mieli mnie kochać najbardziej.
Tylko jeden punkt
– Jak ci poszło? – zapytała mama od razu, gdy tylko przekroczyłam próg. Nie zdążyłam nawet zamknąć za sobą drzwi.
Zamiast odpowiedzieć, podałam jej złożony na pół arkusz. Patrzyła na mnie chwilę podejrzliwie, jakby już wiedziała, co tam jest, a potem rozłożyła kartkę. W sekundę jej twarz zrobiła się biała jak ściana.
– Ty... nie zdałaś?! – krzyknęła tak głośno, że aż kot uciekł spod stołu.
– Nie... z matematyki – wyszeptałam. – Jednego punktu mi zabrakło.
– Jednego punktu?! – powtórzył mój ojciec, który właśnie wszedł do kuchni. – To nawet gorzej. Bo to znaczy, że miałaś wszystko i zepsułaś to przez głupotę!
Zamarłam. Stałam jak wryta, czując, że zaraz się rozpłaczę, ale nie chciałam dać im tej satysfakcji. Mama położyła kartkę na stole, jakby brzydziła się dotykać czegoś, co ją kompromituje.
– A my tyle w ciebie inwestowaliśmy. Korepetycje, książki, laptop... – wyliczała z lodowatym głosem.
Ojciec nie powiedział już nic. Po prostu wyszedł z kuchni, ale zanim to zrobił, rzucił:
– Nie ma dla ciebie miejsca w tym domu, skoro nie potrafisz nawet matury zdać.
Myślałam, że żartuje. Że to taka emocjonalna reakcja, która mu przejdzie. Ale nie przeszła. Kilka godzin później zobaczyłam swoje rzeczy w workach przy drzwiach. Obok leżała czerwona koperta z moim imieniem. Nie otworzyłam jej. Nie musiałam. Wystarczyło spojrzeć na to, jak mama opiera się o framugę z założonymi rękami. To nie była kara. To było pożegnanie.
Kiedy rodzina przestaje być rodziną
– I co teraz zrobisz? – zapytała mama, nie patrząc mi w oczy, jakby pytanie dotyczyło kogoś obcego.
Stałam z plecakiem na plecach i dwoma torbami w dłoniach. Była sobota wieczór. W sąsiednim pokoju leciała jakaś muzyka z radia, jakby nic się nie stało. Jakby właśnie nie wyrzucili swojej córki z domu.
– Nie wiem jeszcze – odpowiedziałam cicho. – Może u Zuzy, może znajdę coś tymczasowego.
– Tylko żebyś nie wpadła na pomysł wracać tu bez tego świstka – syknęła. – Bo jak nie chcesz się uczyć, to radź sobie sama jak dorosła.
– Mamo... – zaczęłam, ale urwałam. Po co mówić coś więcej, skoro wszystko już zostało powiedziane?
Wyszłam. Nikt za mną nie wybiegł. Nikt nie zawołał. Nawet nie usłyszałam zamykających się za mną drzwi. Zuza, moja przyjaciółka od podstawówki, zgodziła się mnie przyjąć na kilka dni. Jej rodzice nie robili problemów, choć czułam się u nich jak intruz. Jak kłopot, który tymczasowo przyklejono do ich córki.
– Chcesz pogadać? – zapytała, gdy siedziałyśmy w jej pokoju, a ja wpatrywałam się w sufit.
– Nie chcę już gadać – mruknęłam. – Ja... nie mam już siły.
Tego wieczoru po raz pierwszy naprawdę zrozumiałam, że można stracić dom, nie tracąc dachu nad głową. Że można zostać sierotą, mając oboje rodziców. I że największe rozczarowanie przychodzi nie wtedy, kiedy zawodzisz, ale wtedy, kiedy widzisz, jak łatwo można cię skreślić.
Nie chcieli mnie już widzieć
Wróciłam po resztę rzeczy trzy dni później. Zuza pojechała na weekend z rodzicami, a ja nie miałam gdzie się podziać. Wahałam się pod furtką dobre pół godziny. Może jednak się opamiętali? Może ten gniew był chwilowy? W końcu zadzwoniłam dzwonkiem. Drzwi otworzyła mama. Miała na sobie szlafrok i włosy spięte byle jak. Zmarszczyła czoło, jakby nie rozpoznała mnie od razu.
– Co ty tu robisz? – zapytała tonem, który mógłby równie dobrze zadać kasjerce pytanie o resztę.
– Potrzebuję jeszcze kilku rzeczy... Zeszyty, notatki... – powiedziałam.
– Ojciec jest w domu – oznajmiła i zniknęła za drzwiami, nawet mnie nie wpuszczając.
Czekałam na korytarzu. Wreszcie ojciec się pojawił. Miał w rękach małe pudło.
– Tyle ci się należy. Resztę zostawiamy sobie – oświadczył. – Żebyś miała nauczkę, że życie nie polega na bujaniu w obłokach.
– To moje rzeczy – szepnęłam. – Przecież to moje zeszyty, książki…
– A kto je kupił? – warknął. – Ja. Twoja matka. Więc nasze.
Pudło wylądowało na progu, a drzwi zamknęły się z cichym kliknięciem. Nie trzaskiem. Cicho. Tak, jakby już nikt nie chciał robić dramatu. Jakby to wszystko było zupełnie normalne. Usiadłam na schodach i przez dłuższą chwilę gapiłam się w ścianę. Było mi zimno, nie tylko od mroźnego powietrza. W środku też zamarzało. To nie był już mój dom. Już nigdy nie będzie.
Nie wiedziałam, co zrobić
Przez następne tygodnie żyłam trochę jak duch. Włóczyłam się od jednej kanapy do drugiej – raz u Zuzki, potem u Anity, aż w końcu u ciotki Marty, której nie widziałam od lat. Przyjęła mnie bez pytań, z jednym kocem i rozkładanym fotelem w kącie salonu.
– U mnie skromnie, ale przynajmniej nikt cię nie wyrzuci – powiedziała.
Przez okno jej kuchni widać było bloki, te same co zawsze, a jednak wyglądały jak z innego świata. Czasem stałam tam z kubkiem herbaty i patrzyłam na ludzi – jak wychodzą do pracy, odprowadzają dzieci, śmieją się i kłócą. Normalność. Taka, do której już chyba nie należałam.
Nie poszłam na poprawkę we wrześniu. Nie miałam siły. Miałam wrażenie, że mózg mi się wypalił, jakbym w środku miałam pustkę. Tylko czasem nocami, kiedy ciotka już spała, siadałam do notatek. Żeby udowodnić sobie, że coś jeszcze potrafię. Że to nie była kompletna porażka. Z rodzicami nie miałam kontaktu. Żadnego. Nawet na moje urodziny – które przypadały dwa tygodnie po tej czarnej sobocie – nie przyszedł żaden SMS. Ani jedno „wszystkiego najlepszego”.
Zaczęłam sprzątać u sąsiadki ciotki, starszej pani, za parę złotych. Pomagałam też w osiedlowym sklepie. Praca była ciężka, ale pozwalała zapomnieć. Czasem ktoś się uśmiechnął, ktoś pochwalił, że dobrze poukładałam towar. I to wystarczyło, żeby poczuć się jak człowiek. Bo przez szybę już tylko podglądałam normalność. A przecież kiedyś byłam po tej drugiej stronie.
Cudze mury, cudze ciepło
Ciotka Marta miała ręce zniszczone pracą, ale serce jak ocean. Nigdy mnie nie przytuliła – nie była z tych wylewnych – ale codziennie zostawiała na stole dwa kubki herbaty. Jeden dla siebie. Drugi dla mnie. To było nasze milczące porozumienie.
– Jeśli chcesz, to mogę pogadać z kierownikiem w bibliotece. Szukają kogoś do pomocy – rzuciła któregoś wieczoru, nie patrząc na mnie, tylko grzebiąc łyżką w garnku z zupą.
– Mogę spróbować – odpowiedziałam, bo bałam się powiedzieć „tak” zbyt szybko, jakbym mogła zapeszyć.
Zaczęłam od rozkładania książek. Potem układałam je tematycznie, pomagałam dzieciakom znaleźć lektury. Czasem jakaś starsza pani podpytywała o coś lżejszego do czytania, „ale nie romansy”. Lubiłam to. Tam, wśród regałów, znikałam. I choć nie byłam jeszcze nikim ważnym, byłam kimś potrzebnym.
Po dwóch miesiącach pani Basia z biblioteki zapytała:
– Uczysz się gdzieś?
Zająknęłam się. W gardle stanęła mi gula.
– Nie... Znaczy, przerwałam. Matura... nie poszło mi.
Pokiwała głową, nie oceniając.
– Wiesz, zawsze możesz spróbować jeszcze raz. Czasem trzeba się odbić od dna, żeby nauczyć się pływać.
Te słowa zapisały się we mnie mocno. Mocniej niż jakiekolwiek wyrzuty rodziców. Tego wieczoru długo siedziałam z herbatą w ręku, patrząc na światła za oknem. Te same bloki. Ten sam świat. Ale ja – już nie ta sama. Bo może mury nie były moje, ale ciepło w nich – już trochę tak.
Umiem żyć, nawet bez rodziców
Maturę zdałam rok później. Sama. Bez korepetytorów, bez pomocy. Za pieniądze z biblioteki kupiłam repetytoria z drugiej ręki, rozwiązywałam zadania w nocy, kiedy ciotka już spała. Nikt mnie nie motywował. Nikt nie wieszał na lodówce planu powtórek. Ale też nikt mnie nie gasił. Nie poszłam po odbiór świadectwa z rodzicami. Poszłam z ciotką. Trzymała się z tyłu, jak zawsze, ale widziałam po jej oczach, że jest dumna. Po wszystkim poszłyśmy na lody – moje ulubione, pistacjowe. I pierwszy raz od dawna uśmiechnęłam się tak naprawdę.
Rodzice nie zadzwonili. Nie wiedzieli, że poprawiłam, że się nie poddałam. A może wiedzieli i po prostu nie chcieli przyjąć do wiadomości, że jednak się udało, ale już bez ich udziału. Bez ich kontroli.
– Jak się czujesz? – zapytała ciotka, kiedy wróciłyśmy do domu.
– Jakbym się odnalazła – odpowiedziałam po chwili. I to była prawda.
Teraz pracuję w tej samej bibliotece, gdzie zaczynałam od układania książek. Studiuję zaocznie pedagogikę. Chcę kiedyś pomagać takim dzieciakom jak ja – tym, których ktoś kiedyś skreślił zbyt szybko. Nie żywię już złości do rodziców. Wiem, że nie umieli inaczej. Ale też wiem, że ja nie muszę być taka jak oni. Wiem, że jestem wystarczająca. Bez papierka, bez pochwał, bez warunkowej miłości. Nauczyłam się żyć. I może właśnie dlatego – teraz żyję naprawdę.
Lena, 20 lat
Czytaj także:
- „Mąż chciał mi pomóc ze składaniem prania, ale złożył brudne ciuchy. Z taką pomocą niech mi lepiej zejdzie z oczu”
- „Przez ojca w domu wszystko musieliśmy robić pod linijkę. Nawet od stołu nie mogłam odejść bez pytania”
- „Młody księgowy zawrócił mi w głowie, a potem zostawił z bałaganem w papierach. Być może też z brzuchem”

