„Nie zachowałam 1 przesądu na cmentarzu i rodzina mnie wyklęła. Nie rozmawiają ze mną nawet we Wszystkich Świętych”
„Matka się odwróciła. Ciotka zamilkła. Marek wyszedł z kuchni, nie mówiąc ani słowa. Zrozumiałam, że nie chodziło o ten jeden gest. Chodziło o wszystko, co przez lata w sobie kumulowali. A teraz wreszcie mieli pretekst, żeby mnie wyrzucić”.

- Redakcja
Nie wiem, czy to była nostalgia, zmęczenie, czy zwykły obowiązek – ale jak co roku, 1 listopada, wsiadłam w pociąg z Warszawy do rodzinnego miasteczka. Wiedziałam, co mnie czeka: zziębnięte dłonie matki, obowiązkowa modlitwa nad grobem dziadka i chłodne spojrzenia cioci Basi. Niby wszystko jak zawsze, a jednak tym razem miało się wydarzyć coś, co roztrzaskało tę rutynę jak porcelanowy wazon na kaflach.
Nie wierzę w przesądy. Nie boję się czarnych kotów, nie unikam trzynastek, a cmentarze nie robią na mnie większego wrażenia. Dla mnie to tylko kamień, płyta, znicze. Dziadek był mi bliski – ale po śmierci stał się bardziej wspomnieniem niż duchową obecnością. Może dlatego nigdy nie rozumiałam tego cmentarnego nabożeństwa, tej nabożnej ciszy, tych szeptanych zaklęć i „nie siadaj, nie dotykaj, nie przestawiaj”. Bo co?
W tym roku byłam wyjątkowo zmęczona. Projekt w pracy ciągnął się miesiącami, spałam po kilka godzin, a jedyną rzeczą, jakiej pragnęłam po dotarciu na miejsce, była cisza i chwila spokoju. Z mamą rozmawiałam dzień wcześniej przez telefon. Było sucho, bez emocji:
– Przyjedź punktualnie. Nie będziemy na ciebie czekać – rzuciła matka chłodno.
– Nie martw się, nie zapomnę, gdzie dziadek leży… – odpowiedziałam, próbując choć odrobinę rozładować napięcie. Ale nie było już czego ratować.
Wiedziałam, że traktują mnie jak kogoś z zewnątrz. Jak turystkę, która raz do roku wpada na obchód po grobach, a potem znika do swojego „wielkomiejskiego świata”. I może właśnie dlatego nie spodziewałam się, że jedno moje zmęczone, bezmyślne zachowanie wystarczy, żeby przekroczyć granicę, zza której nie było już powrotu.
To był grzech niewybaczalny
Dotarłam na cmentarz spóźniona. Mgła, jakby ktoś rozlał mleko nad miasteczkiem, sunęła między drzewami. Przystanęłam na chwilę przy bramie, wciągając w płuca wilgotne powietrze. Wiedziałam, że oni już tam są. Matka z ciotką Basią zawsze przychodziły wcześniej, żeby „posprzątać” i „oddać szacunek zmarłym”. W praktyce oznaczało to ułożenie zniczy pod linijkę i kontrolę, czy nikt nie położył chryzantem w plastiku.
Kiedy doszłam do alei dziadka, zobaczyłam ich sylwetki. Stały pochylone nad grobem w identycznych czarnych kurtkach, z rękami splecionymi na brzuchu. Marek, mój brat, trzymał zapalniczkę i próbował odpalić znicz, który gasł od wiatru. Nie spojrzeli na mnie, nawet nie skinęli głową.
Podeszłam wolno, ostrożnie stawiając kroki między grobami. W głowie dudniło mi po podróży, buty miałam trochę przemoczone. Uklęknęłam do krótkiej modlitwy, a podnosząc się, usiadłam na chwilę na krawędzi płyty dziadka – tej poziomej, chłodnej, granitowej. Potem wstałam, dotknęłam krzyża, wyjęłam telefon i zrobiłam zdjęcie zniczy i całego pomnika. Może to był odruch, działanie bez planu.
Po chwili poczułam na sobie spojrzenia. Uniosłam głowę.
– Kasia... Tu się nie siada – powiedziała matka bez emocji.
– Przepraszam? – zmarszczyłam czoło.
– Na grobach się nie odpoczywa. Tam zmarli śpią na zawsze – dodała ciocia Basia. Jej głos był lodowaty.
– Przecież to tylko kamień… – próbowałam załagodzić, ale już wiedziałam, że to nie przejdzie.
– To miejsce święte. Ale ty przecież w nic nie wierzysz – rzuciła mama z cichym oburzeniem.
Patrzyły na mnie jak na kogoś obcego. Jakbym właśnie splunęła na tablicę dziadka. W mojej głowie zaczęło się kołatać: „Dlaczego je to aż tak oburzyło? Przecież nie zrobiłam nic złego…”.
Przestali się do mnie odzywać
Po wszystkim nikt nie zaproponował, żebym poszła z nimi na obiad. Zawsze, każdego roku po cmentarzu, zbieraliśmy się u cioci Basi – bigos, herbata z sokiem malinowym, ciastka z cukierni. Niby obowiązkowe, sztywne, ale przynajmniej wspólne. A tym razem po prostu się rozeszli. Marek ruszył za matką i ciotką, nie odwracając się nawet na chwilę. Niosły znicze i kwiaty na drugi grób, a ja zostałam sama.
Nie napisały. Nie zadzwoniły. Nie zapytały, gdzie jestem, czy dojechałam, czy wrócę. Siedziałam w wynajętym pokoju, patrząc przez okno na mokre, opadłe liście, i wciąż nie rozumiałam, co się właściwie wydarzyło. Dlaczego nikt się nie odezwał? Spróbowałam napisać do Marka. „Wszystko ok?” – wysłałam. Cisza. „Mama się obraziła? Przecież to było niechcący”. Nic.
Po południu wyszłam na spacer po miasteczku. Szukałam jakiejkolwiek znajomej twarzy, kogoś, kto powie: „Nie przejmuj się, to tylko ich fanaberie”. Pod sklepem z warzywami spotkałam panią Anię, sąsiadkę mojej mamy. Zawsze była serdeczna, trochę wścibska, ale raczej życzliwa.
– Pani Aniu, widziała pani moją mamę? – zagadnęłam. – Wyszli wcześniej z cmentarza, chyba są u Basi? Ale się nie odzywają.
– Tak, byli… – zaczęła niepewnie. – Twoja mama była trochę roztrzęsiona. Mówiła, że ty… zbeszcześciłaś grób. Że usiadłaś… na płycie.
Zbeszcześciłam? Poczułam, jak coś we mnie sztywnieje. Jakby ktoś mnie uderzył w twarz.
– Co za dramatyzm… – wymamrotałam pod nosem. – To przecież nie średniowiecze.
Pani Ania zrobiła krok w bok, jakby nie chciała się mieszać.
– Ja tam się nie wtrącam, ale lepiej, żebyś pogadała z matką – rzuciła na odchodne.
Zostałam sama na pustej ulicy, między plakatami „Znicze – promocja” a szeleszczącymi liśćmi. W mojej głowie pojawiła się myśl, której wcześniej nie chciałam do siebie dopuścić: „może oni naprawdę wierzą, że zrobiłam coś złego. Coś... nieodwracalnego”.
Obarczyli mnie winą
Następnego dnia rano, zamiast wrócić do Warszawy, poszłam pod dom rodzinny. Miałam w sobie jeszcze nadzieję – że może to nieporozumienie, że pogadamy, pośmiejemy się z tej całej sytuacji. Że ciotka znowu powie: „No, Kasia, jesteś inna, ale przynajmniej wracasz”.
Pod drzwiami zamarłam. Zamiast zadzwonić, zapukałam, jakbym znowu miała szesnaście lat i bała się wracać po imprezie. Drzwi uchyliły się bez słowa. Matka stała w szlafroku, włosy rozczochrane, ale twarz... zimna jak granit.
– Mogę wejść? – spytałam cicho.
Nie odpowiedziała. Zostawiła drzwi uchylone i zniknęła w korytarzu. Weszłam. W kuchni przy stole siedziała ciocia Basia. Obie miały przed sobą herbaty. Marek stał pod oknem z rękami w kieszeniach. Widziałam po jego twarzy, że coś się wydarzyło.
– Co się dzieje? – zapytałam. – To ta cała akcja z... nagrobkiem?
Matka spojrzała na mnie, jakby patrzyła na obcą osobę.
– Kiedy usiadłaś, ja już wiedziałam, że coś się wydarzy – powiedziała z lodowatym spokojem.
– Byłam tylko zmęczona. To nie było celowe – próbowałam się bronić.
– Tu nie chodzi o powód – weszła mi w słowo ciocia. – To było niegodne. Usiąść na miejscu zmarłego? Kto normalny tak robi? To przynosi pecha.
– Serio wierzycie, że przez to coś się stanie?
– Marek źle się poczuł wieczorem – powiedziała matka. – Miał nudności, trząsł się, nie mógł oddychać. Trafiliśmy na pogotowie. A ty... ty nawet się nie zainteresowałaś.
Spojrzałam na Marka, ale on tylko spuścił wzrok.
– I co, uważacie, że to moja wina? Że przez mnie zachorował?
– Babcia mówiła: kto usiądzie na grobie, temu ktoś bliski zachoruje – odpowiedziała ciotka bez zawahania.
– Nie mogę w to uwierzyć. To nie ma sensu. Przypadek, zbieg okoliczności, może zjadł coś złego…
Matka spojrzała na mnie z bólem, ale też... pogardą.
– Ty nie wierzysz, ale my cierpimy przez ciebie. I to się nie cofnie.
Zaczęłam czuć coś nowego. Nie tylko niezrozumienie. Nie tylko wykluczenie. Czułam się... winna. Choć wciąż nie wiedziałam, za co.
Szukali tylko pretekstu
Siedzieliśmy w ciszy. Matka mieszała herbatę, choć cukier dawno się rozpuścił. Ciotka Basia wpatrywała się w obrus, a Marek podnosił wzrok tylko wtedy, gdy myślał, że nikt nie patrzy.
– Podobno dostał ataku paniki – powiedziała w końcu matka. – Lekarze mówią, że to „na tle nerwowym”. Ale ja wiem lepiej. To znak. Ostrzeżenie.
– Znak od kogo? Od dziadka? – nie wytrzymałam. – Naprawdę uważasz, że duch dziadka wysłał Markowi duszności, bo jego siostra usiadła na kamieniu?
Matka wstała, odsunęła krzesło i stanęła nade mną.
– Babcia mówiła tak przez całe życie. „Nie siadaj na grobie, bo przywołasz chorobę albo śmierć”. My to rozumiemy. Ty nie. Bo ty od zawsze byłaś inna.
– Inna? – prychnęłam. – Bo nie wierzę w przesądy?
– Gardzisz tym, co dla nas święte – weszła ciotka. – Wszystko wiesz lepiej, bo żyjesz w tym swoim „mieście”. A potem przyjeżdżasz tu i zachowujesz się, jakbyś była ponad nami.
Poczułam, jak palce zaciskają mi się w pięści. Nie chciałam krzyczeć, ale coś we mnie się gotowało.
– Ja naprawdę nie chciałam nikogo urazić. Byłam zmęczona, głodna, przemoczona. Usiadłam na chwilę, bo nie widziałam w tym nic złego. To wszystko.
– Ale to nie wszystko – przerwała mi matka. – Wiesz, co powiedziała sąsiadka? Że wstyd z tobą iść na cmentarz. Że dzieci pytają, czemu kobieta siada na grobie jak na ławce.
Zrobiło mi się słabo. Nie tylko z powodu ich oskarżeń, ale z tego, jak szybko wszyscy to podchwycili. Jak łatwo było uczynić ze mnie tę złą. Obcą. Nieczystą.
– Może wolelibyście, żebym naprawdę zniknęła – powiedziałam cicho. – Może już dawno przestałam być waszą rodziną, tylko jeszcze o tym nie wiecie.
Matka się odwróciła. Ciotka zamilkła. Marek wyszedł z kuchni, nie mówiąc ani słowa. Zrozumiałam, że nie chodziło o jeden gest. Chodziło o wszystko, co przez lata we mnie kumulowali. A teraz mieli pretekst, żeby mnie wyrzucić.
Wciąż miałam to w głowie
Wróciłam do Warszawy pociągiem, którego godzin nawet nie sprawdzałam – po prostu stanęłam na peronie i wsiadłam w pierwszy, który jechał na zachód. Całą drogę patrzyłam przez okno, nie czując zimna bijącego od szyby. Myśli kręciły się w kółko jak zepsuty zegar. Czy naprawdę zrobiłam coś złego? Czy wszystko, co mnie spotkało, to tylko konsekwencja mojego zmęczenia i jednego bezmyślnego gestu?
W mieszkaniu panował zapach kurzu i ciszy. Rzuciłam torbę w przedpokoju i poszłam wprost do kuchni. Zaparzyłam herbatę, ale jej nie wypiłam. Usiadłam na podłodze. Było mi obojętne, że zimno, że twardo. Przeglądałam zdjęcia w telefonie – to jedno, jedyne zrobione na grobie dziadka. Znicze, kwiaty, lekko krzywy kadr. Nic nie wskazywało, że ten moment miał coś znaczyć. Ale dla nich znaczył wszystko.
W pracy ciężko było mi się skupić. Odpowiadałam na maile z opóźnieniem, mówiłam mechanicznie jak robot. Koleżanka z biura zapytała, czy wszystko w porządku – powiedziałam, że to po prostu zmęczenie. Nie umiałam powiedzieć: „Rodzina mnie wyklęła, bo usiadłam na nagrobku”.
Wieczorami próbowałam napisać do Marka. Nie odpisywał. Nawet nie zobaczył wiadomości. Mama miała mnie chyba zablokowaną. Zastanawiałam się, czy naprawdę to wszystko przez grób. Czy nie szukali tylko powodu, żeby mnie wypchnąć, bo od dawna już nie pasowałam. Nie modliłam się, nie chodziłam na procesje, nie rozumiałam tego świata, w którym śmierć jest bliżej niż życie. A jednak... zaczęłam się wahać. Czy nie złamałam czegoś, czego złamać nie wolno? Nawet jeśli nie rozumiem? Wciąż słyszałam w głowie ten szept: „Na grobach się nie siada. Tam zmarli śpią na zawsze.”
Przestałam już próbować
Minął rok. Stałam za furtką cmentarza, trzymając w ręku mały, biały znicz. Taki, jakie zawsze lubił dziadek – z prostym krzyżem, bez żadnych ozdób. Miałam na sobie płaszcz, który noszę, gdy chcę się „wtopić w tłum”. Szary, niepozorny, bez żadnego wyrazu.
Z daleka widziałam ich sylwetki. Matka, ciotka Basia i Marek stali razem przy grobie dziadka. Marek zapalał znicz, ciotka poprawiała wiązankę, a matka miała splecione dłonie i wzrok wbity w płytę. Nawet nie spojrzeli w moją stronę. Nie wiem, czy mnie nie zauważyli, czy po prostu udawali, że mnie nie widzą.
Zatrzymałam się przy murku. Postawiłam znicz. Nie podeszłam. Nie chciałam kolejnych zimnych spojrzeń, szeptów za plecami, ani tej wszechobecnej ciszy, która mówiła więcej niż tysiąc słów. Stałam przez chwilę, czując, jak serce bije mi nierówno. Gdzieś w środku miałam nadzieję, że może choć Marek zerknie. Albo że matka drgnie. Nic.
Znicz zapłonął cicho. Ot, płomyk na marginesie ich świata. Obróciłam się i odeszłam bez słowa. Każdy krok po żwirze brzmiał jak decyzja. Wiem, że mogłabym próbować. Pisać listy, dzwonić, tłumaczyć się jeszcze raz. Ale po co? Żeby usłyszeć: „Zrobiłaś to znowu, Kasia. Pokazałaś, że nie należysz do nas”?
Na skrzyżowaniu odwróciłam się jeszcze raz. Byli nadal tam, skuleni nad grobem, we własnym kręgu. I nagle zrozumiałam – oni potrzebują tej wiary, tej świętości. Tych zakazów, przesądów, tych rytuałów. A ja może po prostu przestałam potrzebować ich.
Katarzyna, 30 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Chciałam zapalić mężowi znicz w spokoju, ale była teściowa musiała wylać na mnie swoją nienawiść nawet na cmentarzu”
- „Pogodziłam się z moim bratem dopiero na cmentarzu we Wszystkich Świętych. Jednego będę jednak żałować do końca życia”
- „Kupiłem na 1 listopada białe chryzantemy za 50 zł, a brat nie przyniósł nawet znicza. Tego dnia powiedziałem mu prawdę”

