Reklama

Nie zamierzam się tłumaczyć. Nie wstydzę się tego, że traktuję swoich dziadków jak bankomat. Nie dlatego, że ich nie kocham – kocham. Ale fakty są takie, że mają po prostu dużo pieniędzy, a ja – jak każda dziewczyna w moim wieku – mam swoje potrzeby. Studia kosztują, życie w mieście kosztuje, a dodatkowo chciałabym też czasem wyglądać i bawić się jak inni. Moi rodzice nie mają takich możliwości, ale moi dziadkowie – owszem. Więc czemu nie miałabym skorzystać? Przecież i tak nie zabiorą tych emerytur do grobu. A ja mam życie tu i teraz.

Rodzinne eldorado

– Wchodź, skarbie, obiad już na stole! – zawołała babcia przez uchylone drzwi, zanim jeszcze zdążyłam zadzwonić.

Dom dziadków pachniał zawsze tak samo – rosołem, płynem do podłóg i ciepłem. To miejsce było jak miękka poduszka, do której wraca się po dniach udręki. Ale nie ukrywajmy – wracałam tam nie tylko po spokój.

– Wyglądasz na zmęczoną – powiedział dziadek, odkładając gazetę. – Jak tam na uczelni?

– Oj, dużo nauki, dziadku. I jeszcze komputer mi się wczoraj popsuł. A bez niego to ani rusz… – westchnęłam przeciągle, siadając przy stole. Babcia od razu podsunęła mi miskę z zupą, jakby to miało rozwiązać wszystkie problemy świata.

– Komputer? A to teraz takie drogie są? – podchwycił dziadek, marszcząc brwi.

– No, niestety… Tysiące złotych. Ale coś wymyślę – dodałam szybko, teatralnie wzdychając, nie chcąc wyjść na nachalną.

Zjedliśmy w ciszy drugie danie. Dziadek zniknął na chwilę do pokoju i wrócił z plikiem banknotów w ręku.

– Na nowy laptop. Musisz mieć porządny sprzęt do nauki – powiedział. Babcia uśmiechnęła się ciepło.

– Dziękuję… – wyszeptałam, choć w duchu wiedziałam, że ten laptop to dopiero początek listy.

Bo wiedziałam jedno – u moich dziadków zawsze się dało „coś załatwić”. Wystarczyło odpowiednio zagrać. A grać umiałam coraz lepiej.

Przelew od dziadka

To było w piątek. Zbliżał się termin płatności za akademik, a ja, jak zwykle, byłam na minusie. Mama już dawno powiedziała, że więcej mi nie pomoże – zresztą trudno jej się dziwić. Tata dorabiał na nocnych zmianach i ledwo spinali koniec z końcem. Dziadek? Dziadek był jak mój osobisty „ratunkowy BLIK”.

– Dziadku, nie przeszkadzam? – zapytałam przez telefon, wciskając słuchawki do uszu i udając zmartwiony głos.

– Nigdy mi nie przeszkadzasz, wnusiu. Co się dzieje? – odparł od razu, jak zawsze gotowy rzucić wszystko dla mnie.

– Bo… to głupia sprawa. Akademik. Trochę mi zabrakło. Tylko dwieście złotych, ale jak nie zapłacę do poniedziałku, to mnie wyrzucą – mówiłam szybko, nie zostawiając przestrzeni na wątpliwości.

Zaraz ci przeleję. Podasz numer konta? – usłyszałam bez chwili zawahania.

W duchu uśmiechnęłam się. Dziadek był najlepszy. Ufał mi ślepo i nigdy nie zadawał zbędnych pytań. Nawet jeśli „akademik” oznaczał w rzeczywistości nową kurtkę albo bilety na koncert, to i tak nie wnikał. A ja? Ja z jednej strony miałam lekkie wyrzuty sumienia, a z drugiej – poczucie, że przecież on sam z siebie nie potrzebuje tych pieniędzy. Emerytura taka, że spokojnie mogą żyć i jeszcze odkładać.

– Wysłałem ci dwieście pięćdziesiąt, na wszelki wypadek – dodał jeszcze. – I kup sobie coś dobrego do jedzenia.

Kocham cię, dziadku – powiedziałam szczerze, bo akurat to było prawdą.

Klik, przelew doszedł. A ja już myślałam o kolejnym „nagłym wydatku”.

Wnuczka z aspiracjami

Nie chciałam być przeciętna. Patrzyłam na koleżanki z roku – paznokcie zrobione, torebki markowe, włosy od fryzjera. A ja? No cóż, potrafiłam przeciągać mycie głowy o jeden dzień, żeby oszczędzić na odżywce. Tyle że długo tak nie pociągnęłam.

– No bo co to za życie, kiedy trzeba się tłumaczyć, że nie pójdziesz na imprezę, bo nie masz się w co ubrać – rzuciłam kiedyś babci, niby od niechcenia, ale tak, żeby zasiać ziarno.

– Oj, dziecko… Młodość to nie czas na smutki – westchnęła babcia i już wiedziałam, że za chwilę padnie: – A ile ci potrzeba?

Wzięłam tylko stówkę, specjalnie, żeby nie przesadzić. Wiedziałam, że jak zagram skromną, to będzie następny raz. I był. Bo za tydzień musiałam kupić książki. Potem korki z matmy. A potem – jak to ujęłam – „symboliczna składka” na wyjazd integracyjny. Oczywiście, nikt mi niczego nie narzucał. Dziadkowie dawali z serca. I może to jest najgorsze – że ja umiałam to serce wykorzystać. Udawałam czasem, że coś mnie gryzie. Milczałam przy obiedzie, dłubałam widelcem w ziemniakach.

– Coś się stało? – pytała babcia z troską w głosie.

A tam… pieniądze – rzucałam z rezygnacją i zaraz znikałam do łazienki, udając, że chcę się uspokoić.

Zawsze działało. Czasem pieniądze leżały potem pod moją poduszką. Czasem dziadek robił przelew. Nauczyłam się, że jak się dobrze „zagra” emocje, to nie trzeba nawet prosić. I z każdą taką sytuacją rosły moje oczekiwania.

Są granice hojności

Wszystko ma swoje granice – mówiła czasem mama, ale wtedy jej nie słuchałam. Dla mnie granicą był tylko limit dzienny przelewu dziadka. Ale pewnego dnia poczułam, że coś się zmienia. Coś zgrzytało, chociaż jeszcze nie byłam pewna co.

– Kochanie, w tym miesiącu trochę się spięliśmy z rachunkami… – powiedział dziadek, kiedy poprosiłam o kolejną „niewielką” pomoc, tym razem na ubezpieczenie auta. – Może poczekasz do emerytury?

– Jasne, rozumiem – odpowiedziałam szybko, ale w środku zagotowałam się. Jak to „poczekasz”? Przecież zawsze się dało. Coś się musiało wydarzyć.

Później zauważyłam, że babcia częściej siedzi w kuchni zamyślona. Mniej mówiła, mniej się uśmiechała. Wreszcie któregoś dnia wypaliła:

– My z dziadkiem się cieszymy, że jesteś blisko, że chcesz z nami spędzać czas. Ale wiesz, kochanie, nie możemy być cały czas twoim bankiem… Mamy też swoje potrzeby.

Zrobiło mi się gorąco. Czyli jednak zauważyli. Że przychodzę najczęściej, kiedy coś trzeba. Że mniej się uśmiecham, jeśli nie dostanę pieniędzy. Że to wszystko przestało być o miłości, a zaczęło być o kasie.

– Babciu, to nie tak… – zaczęłam, ale głos mi się załamał. Nie wiedziałam nawet, co powiedzieć. Bo przecież tak naprawdę… to właśnie „tak”.

Wyszłam tego dnia szybciej niż zwykle. Bez obiadu. Bez koperty. I bez słów. Ale już po drodze układałam w głowie plan, jak to odkręcić.

Jak nie drzwiami, to oknem

Minął tydzień, zanim znów poszłam do dziadków. Tym razem bez żadnej historii, żadnego „dziurawego budżetu”, bez udawanej troski. Po prostu usiadłam w kuchni i pomogłam babci obierać ziemniaki. Dziadek czytał gazetę, zerkając na mnie od czasu do czasu. Cisza była ciężka, ale jakoś bardziej prawdziwa niż wcześniej.

– Dobrze cię widzieć – odezwał się w końcu.

Przyszłam, bo zatęskniłam – odpowiedziałam. I nie skłamałam.

Nie mówiłam nic o pieniądzach, ale czułam, że temat wisi w powietrzu. Wiedziałam też, że chwilowo muszę odpuścić. Że muszę dać im odetchnąć. I udowodnić, że nie jestem tylko wyciągniętą ręką. Tylko że życie lubi być brutalne. W tym samym tygodniu kumpela z roku zaprosiła mnie na weekend w górach.

– Zrzutka po dwie stówki, wszystko ogarniemy – powiedziała z entuzjazmem.

Przez chwilę myślałam, że odmówię. Naprawdę. Ale potem spojrzałam na siebie w lustrze i pomyślałam: nie po to tyle razy udawałam, żeby teraz zrezygnować. Więc nie prosiłam dziadków. Zrobiłam coś innego. Przelałam sobie z ich konta pieniądze przez internet. Hasło znałam – dziadek kiedyś poprosił mnie o pomoc przy logowaniu. Przelew poszedł, a sumienie? No cóż… Na chwilę się odezwało, ale zaraz je uciszyłam.

– I tak by dali – powiedziałam do siebie na głos, pakując plecak. – Tylko że nie chcieli, żeby znów wyszło na to, że jestem tam tylko po pieniądze.

No to teraz nawet nie będą musieli wiedzieć.

Czego się nie robi dla pieniędzy

Z wyjazdu wróciłam zadowolona, choć nie do końca spokojna. W telefonie już czekała wiadomość od babci: „Kochanie, możesz do nas zajrzeć w weekend? Chcielibyśmy porozmawiać”. Czułam, że to nie zaproszenie na rosół. W sobotę pojechałam. Babcia była blada, dziadek poważny.

Z konta zniknęło dwieście złotych – zaczął spokojnie. – A ja nikomu nie robiłem przelewu.

Milczałam. Serce waliło mi jak młot.

– Wiesz coś o tym? – dopytała babcia, a jej głos był drżący. Zawiedziony. Przestraszony.

Mogłam skłamać. Powiedzieć, że to pomyłka banku. Albo włamanie. Ale po raz pierwszy nie chciało mi się już kombinować.

– To ja – powiedziałam cicho. – Przepraszam.

Dziadek spojrzał na mnie, jakby nie poznawał.

Myślałem, że jesteśmy rodziną. Że można ci ufać – powiedział. – Nie chodzi o pieniądze. Chodzi o zaufanie.

Babcia tylko kiwnęła głową, jakby bała się, że każde słowo ją rozklei. Wyszłam stamtąd z ciężarem na plecach. I pierwszy raz poczułam, że może coś naprawdę straciłam. Nie pieniądze, tylko coś ważniejszego. Od tamtej pory rzadziej tam chodzę. Trochę ze wstydu, trochę dlatego, że nie wiem, jak patrzeć im w oczy. A może dlatego, że oni też już patrzą na mnie inaczej. Jak na dziewczynę, która pomyliła miłość z transakcją. I zaufanie z możliwością.

Czy czegoś się nauczyłam? Może. Ale czy przestanę liczyć na ich pieniądze? Nie wiem. Chyba jeszcze nie jestem gotowa dorosnąć.

Jagoda, 22 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama