„Nie wierzyłam w przesądy i zaplanowałam ślub w listopadzie. Moje małżeństwo nie przetrwało nawet do wschodu słońca”
„– Aż za idealnie, prawda? – odpowiedziałam z lekkim śmiechem, choć gdzieś w środku poczułam ukłucie. Jakby coś mnie ostrzegało. Ale zignorowałam to. Nie czas na słabości. Przesądy nie odbiorą mi radości w ten najważniejszy dzień”.

- Redakcja
Nie wierzę w przesądy. A przynajmniej nie wierzyłam – aż do tego dnia. Gdy moja mama jęła lamentować nad „brakiem litery r w listopadzie”, uśmiechnęłam się tylko z pobłażaniem.
– Nie wierzę w literki. Wierzę w ludzi – odpowiedziałam, kończąc temat, bo nie zamierzałam dać się wciągnąć w te wiejskie mądrości, którymi od dziecka mnie karmiła.
A teraz... tamten dzień wraca do mnie jak koszmar. Jak sen, który powinien się skończyć, ale nie chce.
Poznaliśmy się z Michałem pięć lat temu. On pracował w dziale prawnym dużej korporacji, ja – jako projektantka wnętrz – przygotowywałam dla ich firmy nową przestrzeń biurową. Nasze pierwsze spotkanie było zawodowe, drugie już nie. Trzecie zakończyło się wspólnym winem i rozmową do rana. Był przystojny. Taki typ, który z pozoru wydaje się zbyt idealny, by był prawdziwy – zorganizowany, czarujący, uśmiechnięty. Tylko czasem coś mi w nim zgrzytało. Jakby był nieobecny. Jakby odgrywał rolę. Ale każdy ma czasem zły dzień. Praca, stres, ambicje – różnie bywa.
Ślub zaplanowaliśmy na listopad. Właśnie w tym miesiącu się poznaliśmy – to miało być nasze nowe otwarcie, symbol. Wszystko dopięliśmy na ostatni guzik. Suknia z koronkowym gorsetem, ceremonia w drewnianym kościele, a potem eleganckie przyjęcie z lampkami szampana i menu degustacyjnym. Goście byli zachwyceni.
Tego dnia naprawdę czułam się szczęśliwa. Tak po prostu. Bez żadnych „ale”. Nie miałam pojęcia, że ten dzień, który miał być początkiem, stanie się też końcem wszystkiego.
Ten dzień był idealny
– Nigdy nie widziałam cię tak szczęśliwej. Pasujecie do siebie idealnie – powiedziała Sandra, moja świadkowa, poprawiając mi tren sukni tuż przed wyjściem z domu.
– Aż za idealnie, prawda? – odpowiedziałam z lekkim śmiechem, choć gdzieś w środku poczułam ukłucie. Jakby coś mnie ostrzegało. Ale zignorowałam to. Tak jak się ignoruje lekkie drapanie w gardle, gdy przed tobą ważna prezentacja – nie czas na słabości.
Ceremonia była wzruszająca. Michał patrzył mi w oczy, gdy składał przysięgę, a jego dłoń lekko drżała, kiedy zakładał mi obrączkę.
– Na zawsze – wyszeptał tak cicho, że tylko ja to słyszałam. Zamiast podpisywać akt małżeństwa, moglibyśmy od razu zagrać w jakimś filmie. W tle cicho grały skrzypce, a słońce, ku zaskoczeniu wszystkich, przebiło się przez chmury.
Na przyjęciu Michał trzymał mnie za rękę, jakby bał się, że mu ucieknę.
– Jesteś moją najpiękniejszą decyzją – powiedział mi, kiedy zatańczyliśmy pierwszy taniec. Goście wpatrywali się w nas jak zaczarowani. Nawet moja matka uśmiechała się do mnie bez cienia sceptycyzmu.
To był ten moment, gdy naprawdę uwierzyłam, że wszystko będzie dobrze. Że to „razem na zawsze” to nie tylko słowa, ale coś prawdziwego. Wśród toastów, śmiechów, objęć i gratulacji czułam, że jestem na właściwym miejscu, z właściwym człowiekiem.
Wszystko we mnie zamarło
Było już po północy. Goście tańczyli coraz śmielej, DJ grał klasyki lat 90., a ja – zmęczona, ale szczęśliwa – postanowiłam na chwilę się odświeżyć i przebrać w drugą suknię. Lżejszą, wygodniejszą. Taką, w której mogłabym tańczyć do rana, bez dusznego gorsetu i falban.
Powrót na salę zaplanowałam okrężną drogą – przez ogród. Chciałam złapać trochę chłodnego powietrza i samotności, zanim znów utonę w objęciach weselnego zgiełku. Przez szybę widziałam lampiony zawieszone na gałęziach, tańczące w podmuchach wiatru. Było pięknie. Idealnie.
Aż to zobaczyłam. W bocznej części budynku, przy wyjściu prowadzącym do kuchni, stał Michał. Z Sandrą. Jej ręka spoczywała na jego ramieniu. Jego dłonie obejmowały ją w pasie. Pocałowali się. Nie w żaden przyjacielski sposób. Namiętnie. Zachłannie. Jakby nie mogli się sobą nasycić.
Zamarłam. Dosłownie. Nie byłam w stanie zrobić kroku, nie byłam w stanie oddychać. Patrzyłam, jak mój świeżo poślubiony mąż całuje moją świadkową, moją przyjaciółkę. Wiedziałam, że to nie był impuls. Nie było w tym wahania. Było... przyzwyczajenie. Jakby robili to nie po raz pierwszy.
– To nie dzieje się naprawdę. To sen. To… jakaś pomyłka – powtarzałam. Ale oni byli prawdziwi. Ich usta, ich ciała. Wszystko.
Odwróciłam się powoli. Weszłam na salę drugim wejściem. Uśmiechałam się automatycznie, ktoś podał mi kieliszek szampana. Michał pojawił się chwilę później, zapiął marynarkę, jakby dopiero co wyszedł na papierosa. Uśmiechał się do mnie. I spojrzał mi prosto w oczy. A ja... udawałam, że nic nie widziałam. Co miałam zrobić?
Nie było nocy poślubnej
Poszliśmy spać jak zwykle. Żadne z nas nie pragnęło bliskości. Rano obudziłam się pierwsza. Michał leżał obok, spokojny, jakby nic się nie wydarzyło. Przez chwilę patrzyłam na jego twarz i czekałam, aż może otworzy oczy i sam powie mi prawdę. Może przeprosi. Może powie, że to był błąd, że nie wie, co się z nim stało. Ale on tylko spokojnie oddychał. Jakby miał czyste sumienie.
– Michał... – powiedziałam cicho, ale stanowczo. – Powiedz mi, co się stało wczoraj. I proszę, nie kłam.
Otworzył oczy powoli. Zmarszczył czoło, jakby próbował sobie przypomnieć, co się stało. Albo jakby udawał, że nie rozumie pytania.
– Kalina, o czym ty mówisz...?
– Widziałam cię z Sandrą. Wczoraj. Przed kuchnią. Widziałam, jak się całujecie – powiedziałam, nie odrywając od niego wzroku. – Błagam. Nie udawaj.
Zamilkł. A potem spuścił wzrok i powiedział:
– Nie wiem... Wypiliśmy trochę. To był impuls. Naprawdę... To nic nie znaczyło.
– Impuls, serio? – powtórzyłam, czując, jak złość miesza się we mnie z bezradnością. – Michał, to nie wyglądało jak impuls. Tam była... intymność. To wyglądało jak coś, co trwa. Coś, co... już się wydarzało wcześniej.
– Nie, Kalina. Przysięgam. To był jeden moment. Przysięgam ci.
Zamilkłam. Gapiłam się w pościel, której wczoraj wieczorem dotykałam z radością, jakby była symbolem nowego życia. Teraz czułam się, jakbym leżała wśród rozbitych odłamków szkła.
– Nie pozwól, by jeden moment zniszczył coś pięknego – dodał, sięgając po moją dłoń.
– Ja mam nie pozwolić? Jeden moment? – szepnęłam. – Czy na pewno tylko jeden?
Patrzył na mnie, nie mówiąc nic więcej. A ja poczułam, że między nami coś wygasło. Cicho. Niewidocznie. Ale nieodwracalnie.
Ta zdrada była jeszcze gorsza
Spotkałyśmy się dwa dni później, w tej samej kawiarni, do której kiedyś chodziłyśmy po zajęciach. Zamówiła latte z mlekiem migdałowym, tak jak zawsze. Ja nic. Miałam ściśnięty żołądek i dłonie lodowate od gniewu. Chyba się domyśliła.
– Kalina... – zaczęła, siadając naprzeciwko. – Nie chciałam, żeby tak wyszło.
– Nie chciałaś? – spojrzałam jej prosto w oczy. – To w takim razie czego chciałaś, Sandra?
Zamilkła. Dłubała łyżeczką w piance jak dziewczynka przyłapana na kradzieży cukierka.
– Nie planowałam tego – powiedziała w końcu. – Michał... on nie jest tym, za kogo go uważasz. Od dawna coś się między wami wypalało. Mówił mi o tym. Był zagubiony.
– Zagubiony?! – przerwałam jej. – To był mój mąż. A ty byłaś moją przyjaciółką. Przysięgałaś, że zawsze będziesz po mojej stronie. Stałaś ze mną na ślubnym kobiercu kilka godzin przed tym, jak się do niego przykleiłaś!
– Kalina, posłuchaj mnie – wzięła głęboki wdech. – Nie jestem z siebie dumna. Ale Michał flirtował ze mną od miesięcy. Myślałam, że to takie niewinne, tylko dla zabawy... Ale potem... to zaczęło być coś więcej.
– Czyli wcześniej też coś było? – syknęłam. – Bo on twierdził, że to tylko „jeden moment”.
Zapadło milczenie. Wystarczyło. Wszystko powiedziało się samo.
– Może nie byłam idealną przyjaciółką – powiedziała cicho. – Ale Michał też nie jest taki, jak ci się wydaje. Zawsze nosił maskę. Przecież sama to czasem czułaś, nie?
Zawahałam się. To prawda. Były chwile, kiedy miałam wrażenie, że Michał jest ze mną, ale jakby nie do końca. Że jego uśmiech jest wyuczony, a słowa jak z dobrze wyreżyserowanego filmu.
– Może te wszystkie małe sygnały to nie były przypadki... tylko ostrzeżenia – wyszeptałam bardziej do siebie niż do niej.
Sandra nic już nie odpowiedziała. A ja wstałam, zostawiając ją z niedopitą kawą i wszystkimi naszymi niedopowiedzianymi zdradami.
Nie daruję mu tego
Wracając do rodzinnego domu, czułam się jak bohaterka filmu, która zapomniała tekstu i zeszła ze sceny przed finałem. Moja mama stała w progu, jakby wiedziała, że wrócę szybciej, niż planowałam.
– I co, Kalinka? – zapytała miękko, bez sarkazmu. – Wróciłaś... sama.
Pokiwałam głową, ledwo powstrzymując łzy. Mama zaparzyła mi herbatę malinową jak wtedy, gdy byłam chora jako dziecko. Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy, aż w końcu powiedziała:
– Zawsze mówiłam – słuchaj serca, ale i znaków. Listopad to miesiąc bez „r”, to nie czas na ślub.
– Może nie chodziło o znaki – odpowiedziałam, wpatrzona w parę unoszącą się z filiżanki. – Może po prostu nie chciałam widzieć prawdy.
Przecież coś we mnie krzyczało już dawno. Że Michał często znikał, że jego „kocham cię” bywało mechaniczne, że mówił, co trzeba – ale rzadko kiedy z przekonaniem.
Matka nie dopytywała. Tylko podała mi koc i usiadła obok, milcząco przekazując wszystko, co trzeba było powiedzieć.
Michał próbował się kontaktować. Najpierw pisał SMS-y: „Musimy porozmawiać”, „Proszę, odbierz”. Potem telefony, które ignorowałam. W końcu wiadomość głosowa:
– Kalina, nie chcę cię stracić. Nie tak to miało wyglądać...
Zamknęłam oczy. To prawda. Nie, nie tak to miało wyglądać. Ale to nie ja napisałam ten scenariusz. Nie ja zdradziłam w dniu ślubu.
Przez kilka dni chodziłam jak cień. Pojawiła się myśl o anulowaniu małżeństwa, ale potem przyszła złość – dlaczego to ja mam sprzątać po jego zdradzie? Nie wiedziałam jeszcze, co zrobię. Czy wrócę do Warszawy. Czy wyrzucę go z mieszkania. Ale jedno wiedziałam na pewno. Nie chcę być kimś, kto zapomina. Nie tym razem.
Może to był pechowy miesiąc
Siedziałam przy biurku w dawnym pokoju z czasów liceum. Kiedyś pełnym inspirujących plakatów, wizji kariery, miłosnych planów. Teraz wszystko wydawało się tak odległe, tak śmiesznie naiwne. Zegar tykał z regularnością, jakby kpił ze mnie: no i co dalej?
Przed sobą miałam obrączkę. Malutki, złoty krążek. Taki drobny, a tyle w sobie mieścił: nadzieję, wiarę, iluzję. Wzięłam ją do ręki, zacisnęłam dłoń... i po chwili schowałam do szuflady. Nie wyrzuciłam. Jeszcze nie. Ale już jej nie nosiłam. I nie zamierzałam.
Zamknęłam oczy. Przypomniałam sobie ten pierwszy taniec. Jego rękę na mojej talii. Szept: „Jesteś moją najpiękniejszą decyzją”. Jak łatwo kłamać, kiedy się uśmiecha.
Mama zapytała wczoraj, czy żałuję. Odpowiedziałam, że nie wiem. Ale dziś już wiem. Żałuję, że uwierzyłam, że można kogoś znać na wylot. Żałuję, że zagłuszałam swój niepokój tylko po to, by nie zburzyć idealnego obrazka. Ale nie żałuję, że teraz patrzę trzeźwo. Że choć gasłam w środku, to jednak stoję.
Michał więcej się nie odezwał. I dobrze. Nie było już nic, co chciałabym usłyszeć. Spojrzałam za okno. Listopad. Drzewa gołe, zimne niebo, wilgoć w powietrzu. Nie miesiąc na ślub. Ale może to nie klątwa listopada była problemem. Może prawdziwa klątwa to... ślepa miłość. Taka, która każe ignorować rzeczy oczywiste. Ta, która mówi: „on cię kocha, tylko ma gorszy czas”. Ta, przez którą nie słuchamy siebie. Dziś słucham. I wiem, że nie ma powrotu.
Kalina, 28 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nie znosiłam Halloween. Córka mnie przekonała, a dziś całą rodziną wycinamy dynie i mamy radochę”
- „We Wszystkich Świętych dowiedziałam się o zdradzie. Mąż nie miał pojęcia, że wiem, gdzie chodzi ze zniczami”
- „Zaszłam w ciążę z mężem, ale nie ze swoim. Uznałam, że wszystkim będzie lepiej, gdy tajemnicę zabiorę ze sobą do grobu”

