„Nie wierzyłam w miłość w internecie, aż wpadłam po uszy. Za kochanka jak z marzeń musiałam jednak słono zapłacić”
„Zaprosił mnie do niewielkiej restauracji. Przyszedł przed czasem, z bukietem frezji – moich ulubionych, choć nigdy mu tego nie mówiłam. Miał na sobie szary płaszcz, szalik w kolorze czerwonego wina i ten sam uśmiech, który znałam już ze zdjęć”.

- Redakcja
Gdyby ktoś mnie zapytał rok temu, czy wierzę w miłość z aplikacji randkowej, pewnie wzruszyłabym ramionami i wróciła do dopracowywania jakiegoś detalu w nowym logo dla klienta. Tak wyglądało moje życie – praca, cisza, czasem wino i serial z kotem na kolanach. Lubię ludzi, ale na ekranie monitora – ładnie uporządkowanych, w formie briefów, próśb i poprawek. W realu? Za dużo zmiennych, zbyt wiele rozczarowań.
Skończyłam z randkowaniem jakieś dwa lata temu. Ostatnia relacja, która miała potencjał, zakończyła się jego nagłym powrotem do byłej, która zawsze będzie ważna, bo mają psa. Ja nie miałam nawet szansy stać się kimś więcej niż przystankiem. Od tamtej pory nie szukałam.
Aż któregoś wieczoru, trochę z nudy, trochę z samotności, zainstalowałam apkę. Bez oczekiwań. Przeglądałam profile z ironią, traktując to jak mini grę logiczną – znajdź błąd w opisie albo zdjęciu. I wtedy trafiłam na Mariusza.
Uśmiechnięty, ciemne włosy, elegancki, ale nie sztywny. Opis krótki: „Lubię czerwone wino, włoskie kino i dobrą rozmowę. Prawnik, podróżnik, sceptyk”. W oczy rzuciły mi się jego zdjęcia – jedno w Rzymie, drugie w garniturze, trzecie z kieliszkiem, patrzący prosto w obiektyw. Było coś w tym spojrzeniu.
Napisał pierwszy. Pierwsza wiadomość była o czymś kompletnie absurdalnym – czy wiem, że emoji z awokado ma więcej użyć w Wielkiej Brytanii niż w Polsce. Zaśmiałam się, odpisałam. Rozmawialiśmy godzinami, a każde jego słowo brzmiało jak cytat z filmu, który sama chciałabym reżyserować. Dowcipny, uważny, błyskotliwy. Byłam zaskoczona, jak szybko zaczęłam czekać na jego wiadomości. A przecież ja nie wierzę w bajki.
Zauroczył mnie
Zaprosił mnie do niewielkiej restauracji na Powiślu. Eleganckie miejsce, ale bez zadęcia. Przyszedł przed czasem. Przyszedł z bukietem frezji – moich ulubionych, choć nigdy mu tego nie mówiłam. Miał na sobie szary płaszcz, szalik w kolorze czerwonego wina i ten sam uśmiech, który znałam już ze zdjęć.
– Dziękuję, są przepiękne – odpowiedziałam i spojrzałam mu prosto w oczy.
Kelner zaprowadził nas do stolika w rogu. Zamówiliśmy prosecco i coś lekkiego. Gdy tylko usiedliśmy, rozmowa potoczyła się sama. Śmialiśmy się z tych samych absurdów, komentowaliśmy zachowania innych gości z subtelną ironią, dzieliliśmy się historiami z pracy.
– To musi być męczące, ciągle żyć w drodze – powiedziałam.
– Z jednej strony tak, ale z drugiej jest coś ekscytującego w tym życiu na walizkach. Zresztą bycie prawnikiem ma swoje dziwactwa. Dobrze, że lubię kawę z automatu i hotelowe śniadania – uśmiechnął się lekko, a ja znów się zaśmiałam.
Był czarujący. Nie nachalny, nie przesadny. Po prostu obecny. Zauważał rzeczy, które dla wielu mężczyzn są przezroczyste – że zsunął mi się rękaw płaszcza, że lekko zadrżałam, gdy otworzyły się drzwi i wpadł chłód. Dbał o drobiazgi.
Wpadłam po uszy
W pewnym momencie, gdy kelner przyniósł deser, spojrzałam na niego i poczułam, jak coś we mnie topnieje. Siedziałam tam, ubrana w sukienkę, którą kupiłam specjalnie na tę okazję, z włosami starannie ułożonymi, i pomyślałam: może w końcu mam szczęście.
Wychodziliśmy z restauracji długo po tym, jak zgasły światła nad większością stolików. Na zewnątrz było zimno, ale nie chciałam się żegnać.
– Odprowadzę cię – powiedział po prostu.
– Mieszkam kawałek stąd – odpowiedziałam.
– To dobrze. Będziemy mieć więcej czasu – uśmiechnął się i ruszył obok mnie.
Zaczęliśmy się spotykać regularnie. Kiedy tylko nie był w delegacji, znajdował dla mnie czas. Czasem tylko na kolację, czasem na długi spacer. Opowiadał o swojej pracy, o tym, jak trudno znaleźć ludzi, którym można ufać. Ja opowiadałam o klientach, którzy chcą logotyp z jednorożcem i napisem Comic Sans.
Zosia zawsze była moim głosem rozsądku. Spotkałyśmy się na kawie po jednej z randek, gdy ja wciąż miałam uśmiech na twarzy jak dziecko po wizycie w wesołym miasteczku.
– A tak w ogóle to sprawdzałaś go w sieci? – zapytała nagle, bez ceregieli.
– Nie, po co? – odpowiedziałam odruchowo.
– Ja tylko mówię… Warto czasem wiedzieć, z kim się zadajesz.
Ostrzegała mnie
Wzruszyłam ramionami. Zosia była ostrożna, ja wolałam wierzyć, że nie każdy mężczyzna to oszust. Poza tym, co miałabym znaleźć? Mariusz był prawnikiem, pracował przy projektach międzynarodowych, miał prawo do prywatności. Tak tłumaczył brak mediów społecznościowych.
A jednak coś mnie uwierało. Jak zgrzyt w perfekcyjnej melodii. Jego telefon czasem milczał przez całe dni, a potem pojawiał się z czułością, jakby nic się nie stało. Raz powiedział, że był w Genewie, ale wcześniej wspominał o Londynie. Małe rzeczy, które można było zignorować.
Pewnego wieczoru wpisałam jego nazwisko w wyszukiwarkę prawniczą. Nic. Kompletnie nic. Zero wyników. Ani zdjęcia, ani notki zawodowej. Żadnych tropów. Poczułam dreszcz niepokoju, choć jeszcze wtedy mówiłam sobie, że to tylko przypadek. Może używa drugiego nazwiska. Może nie chce być śledzony.
Nie spałam pół nocy. Coś mnie gryzło, choć nie miałam żadnych dowodów. Tylko przeczucie, że coś się nie klei. Rano, przy kawie, wzięłam głęboki oddech i sprawdziłam jeszcze raz. Przewijałam wyniki bez większej nadziei, aż trafiłam na forum, gdzie kobiety opisywały „mężczyznę idealnego, który znika”. W kilku historiach powtarzały się te same detale: imię, zawód, praca w Brukseli, podróże służbowe, brak Instagrama.
Oszukał mnie
W jednej z wypowiedzi był jego opis, tylko zdjęcie inne. Kliknęłam. Serce zaczęło mi bić szybciej. Napisałam do autorki posta. „Też mówił, że pracuje w Brukseli?” – zapytałam pod wpisem. „Tak, i że nie ma Instagrama, bo tak jest mu łatwiej żyć” – odpisała użytkowniczka.
Rozmowa potoczyła się szybko. Kolejne kobiety dołączały do wątku. Wszystkie znały „Mariusza”. Czasem miał inne imię, ale zawsze tę samą historię, tę samą uważność w rozmowach, ten sam urok.
Poczułam się, jakby ziemia odsunęła mi się spod nóg. To, co brałam za wyjątkowe, było zbyt dobrze wyćwiczone, zbyt idealne. Zrozumiałam, że nie jestem jedyna. Że ktoś mnie oszukał. I że ten ktoś robi to od dawna.
Wstyd. Gniew. Rozczarowanie. Wszystko naraz. Czułam się głupio, naiwnie, jakbym przez miesiące budowała dom z papieru, myśląc, że to zamek z marmuru.
Minął tydzień. Starałam się funkcjonować normalnie – praca, kawa, spacery, ale wciąż w głowie miałam setki pytań, które nigdzie nie pasowały. Co z tego było prawdą? Czy cokolwiek?
Małgorzata, 33 lata
Czytaj także:
- „Na Dzień Matki dostałam krem przeciwzmarszczkowy. Dla dzieci jestem tylko służącą z obniżonym poziomem kolagenu”
- „Byłam lojalną żoną, ale do czasu. Gdy mąż znów narozrabiał, skutecznie pocieszał mnie szwagier”
- „Mąż wolał wyrywać chwasty i sadzić kwiatki, niż spędzać czas ze mną. Zaczęłam myśleć o rozwodzie”

