Reklama

Pracuję jako nauczycielka w podstawówce. Życie? Stabilne. Zbyt stabilne. Marek, mój mąż, jest księgowym – człowiek konkretów, liczb i zimnej kalkulacji. Ja jestem… inna. Emocjonalna, czasem wybuchowa, pamiętliwa. I chyba coraz bardziej sama, mimo że niby wszystko mam: dom, rodzinę, dach nad głową.

Zbliżało się Wszystkich Świętych i Zaduszki. W kościele rozdawali kartki na wypominki. Usiadłam w ławce, miałam tylko dopisać nazwiska i wrzucić do skrzynki. Ale ręka mi zadrżała. Napisałam: „Zbigniew K. – mój tata”. I się zawiesiłam. W oczach stanęły mi łzy. Bo w głowie – jedna myśl: nie zdążyłam. Nie zdążyłam się z nim pogodzić.

Nie rozmawialiśmy trzy lata. Zmarł nagle. Zostawił mnie z bólem, żalem i tym nieznośnym pytaniem, czy mi wybaczył. Marek nie rozumie. Dla niego wypominki to tylko zwyczaj. Pięćdziesiąt złotych do koperty i po sprawie. Ale ja chcę inaczej. Chcę więcej. Dla ojca. Dla siebie. Bo może to ostatnia szansa, żeby coś domknąć, cokolwiek poczuć.

Mąż żałował kasy

– Pięćdziesiąt złotych wystarczy – rzucił Marek, bez odrywania wzroku od laptopa. – Wszyscy tak dają.

– Wszyscy? – powtórzyłam, opierając się o framugę. – A co mnie obchodzą wszyscy?

Spojrzał na mnie z tym swoim zmęczonym wzrokiem, który miał być znakiem: „Znowu zaczynasz”. Ale tym razem to nie było „znowu”. To było pierwszy raz, od kiedy zmarł tata, że w ogóle pozwoliłam sobie coś poczuć.

– Kasia, nie róbmy z tego dramatu. To tylko wypominki. Symboliczna kwota, wpisujemy nazwiska i tyle.

– Tylko wypominki? – uniosłam głos. – Dla mnie to nie jest tylko. Dla mnie to jest... ważne.

– Dlatego, że nie zdążyłaś się z nim pogodzić?

Nie wiem, skąd wiedział. Może kiedyś mu wspominałam. Może wyczytał to z moich milczeń. Ale jego słowa ugodziły mnie jak policzek.

– Przestań – szepnęłam. – Nie masz pojęcia, co czuję.

– A co? Myślisz, że jak dasz 300 zł, to ci odpuści? Z grobu ci wyśle wiadomość: „Dzięki, córciu, wszystko wybaczone”?

Uderzył w punkt. I w moją winę, i w moją nadzieję. A przecież nie chciałam od niego ironii. Chciałam, żeby zrozumiał, że to nie o pieniądze chodzi. Że może to jedyna rzecz, jaką jeszcze mogę dla taty zrobić. Jedyna forma przeprosin, na jaką mnie stać.

– Dla ciebie to tylko banknot – powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy. – A dla mnie to modlitwa, która może coś znaczy.

Marek milczał. A ja już wiedziałam, że tej rozmowy nie wygrałam. Ale i tak nie zamierzałam ustąpić.

Miałam wyrzuty sumienia

– Mamo... a czy on... czy on mnie jeszcze kochał? – zapytałam, nie patrząc jej w oczy. Patrzyłam na czubek własnego buta, na zaschniętą plamę błota, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie.

Mama westchnęła. Długo. Cicho. Jakby ten oddech miał ją przygotować do złych wieści.

– Zapytał o ciebie w szpitalu. Dwa razy. Ale... był uparty. Dumny jak osioł. Nie zadzwonił, nie chciał, żebyś widziała go w takim stanie.

– Więc co? Umarł w ciszy? Ze złością do mnie?

Nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego wstała i zaczęła poprawiać koc na fotelu. Zawsze tak robiła, kiedy nie umiała czegoś powiedzieć wprost.

– On cię kochał, Kasiu. Tylko... nie umiał tego pokazać. A ty też nie umiałaś mu odpuścić. Jesteście tacy sami.

Zacisnęłam pięści. Bolała mnie ta rozmowa. Bo niby wiedziałam, że mama ma rację. Ale co z tego? Co mi po tym teraz?

– Nie chodzi o pokutę, córeczko. Nie musisz za niego płacić, żeby ci przebaczył – powiedziała łagodnie. – On by i tak ci wybaczył. Nawet jak nic nie dasz.

Pokręciłam głową.

– Nie rozumiesz. Ja nie robię tego dla niego. Robię to dla siebie. Bo jak nie zrobię nic... to mi już tylko zostanie ten wstyd.

I chyba po raz pierwszy mama nie miała na to żadnej odpowiedzi. Tylko podeszła do mnie i objęła mnie jak wtedy, gdy byłam mała i ktoś mi ukradł zeszyt z wypracowaniem. Wtedy też płakałam, choć nie o zeszyt chodziło.

To wiele dla mnie znaczyło

Noc. Dzieci spały, Marek też. A ja siedziałam przy kuchennym stole z pustą kopertą przed sobą. Obok leżała kartka z nazwiskami – mama, dziadkowie, ciocia Hela… i tata. Patrzyłam na jego imię. Zbigniew. Tak po prostu. Bez „tato”, bez emocji. A przecież przez całe życie chciałam, żeby był dla mnie kimś więcej niż tylko imieniem na liście. Wyciągnęłam portfel. Trzysta złotych. To było dużo. Ale nie potrafiłam dać mniej. Przypomniałam sobie naszą ostatnią rozmowę. Pamiętałam jego głos – twardy, zimny:

– Wiesz co, Kasia? Czas dorosnąć. Nie wszystko kręci się wokół twoich żalów.

– A ty czasem mógłbyś przeprosić, a nie tylko udawać, że wszystko jest okej – rzuciłam, zanim się rozłączyłam.

A potem – cisza. Długa, duszna cisza. Tylko wiadomość od mamy: „Tata w szpitalu. Rak. Nie mówi nikomu.”

Nie pojechałam. Nie wiedziałam, co miałabym mu powiedzieć. A teraz... teraz już nic nie mogłam powiedzieć. Tylko napisałam jego imię. I włożyłam do koperty pieniądze. Może ktoś tam, w innym świecie, przeczytałby to nazwisko i pomyślał o nim dobrze. Choćby raz. Schowałam kopertę do torebki. Wtedy Marek pojawił się w drzwiach, przecierając oczy.

– Znowu to robisz? – zapytał cicho. – Naprawdę uważasz, że to coś zmieni?

Podniosłam wzrok. Nie płakałam. Już nie.

– Nie wiem, Marek. Ale dla mnie to wszystko, co mi zostało.

Patrzył jeszcze chwilę, ale nic nie powiedział. I w tej ciszy znów poczułam się sama.

Zrobiłam to

Kościół był prawie pusty. Zaduszki dopiero za kilka dni, ale ja nie chciałam czekać. Włożyłam kopertę do skrzynki przy zakrystii i usiadłam w ławce. Było chłodno. Świece paliły się ospale. W myślach mówiłam do niego, jakbym znów miała dziesięć lat i czekała, aż wróci z pracy i powie, że jest ze mnie dumny.

Nie przyszłam po przebaczenie – szepnęłam. – Przyszłam, żebyś wiedział, że cię pamiętam. I że mnie boli.

Zacisnęłam powieki. Przez ułamek sekundy naprawdę uwierzyłam, że on to słyszy. Że może siedzi gdzieś obok i kiwa głową. Po mszy nie wychodziłam od razu. Zostałam, dopóki nie zgasły świece. Wtedy podeszła do mnie pani Basia, sąsiadka rodziców.

– Kasieńko… Wiesz, że twój tata zawsze mówił, że jesteś jego oczkiem w głowie?

Zamrugałam.

– Żartuje pani…

– Ani trochę. Nie umiał tego mówić. Był trudny. Ale o tobie mówił często. Nawet jak się nie odzywaliście, pytał, czy ci się dobrze wiedzie. Tylko wiesz… faceci czasem nie potrafią inaczej.

To mnie złamało. Stałam w tym kościele i trzymałam się poręczy ławki jak tonący tratwy. I pierwszy raz od jego śmierci pomyślałam, że może to wszystko naprawdę miało jakiś sens.

Czułam żal do męża

– Chyba trochę przesadziłem – zaczął Marek niepewnie, gdy wróciłam do domu. Siedział przy stole, wciąż w tej samej koszuli, z kubkiem herbaty, którego nawet nie ruszył.

– Trochę? – rzuciłam, zdejmując płaszcz. – Ty wszystko sprowadzasz do liczb. Nawet żal.

– Nie rozumiem tego. Ale widzę, że cię to boli. I to bardzo. – Jego głos był cichszy niż zwykle.

Stanęłam naprzeciwko niego, oparta o blat kuchenny. Patrzyliśmy na siebie długo. W końcu powiedział:

– Powiedz mi, co mogę zrobić, żeby... jakoś ci pomóc.

Westchnęłam. Ile razy już o to pytał. Ile razy próbował „pomóc” bez zrozumienia.

– Marek, ja nie potrzebuję, żebyś coś robił. Nie jestem projektem do naprawy. Potrzebuję, żebyś... był i mnie nie krytykował.

– Jestem przy tobie – odpowiedział od razu. – Ale... po swojemu.

– Właśnie. Po swojemu. Wszystko robisz po swojemu. Nawet, kiedy próbujesz być blisko, to jesteś obok. Nie ze mną. Tylko obok.

Pokręcił głową.

– Może naprawdę jesteśmy z innych światów, Kasia.

– Może – powiedziałam. – Ale kiedy ktoś, kogo kochasz, powinieneś go wspierać, a nie pytać, czy to ma sens. Po prostu być. A ciebie przy mnie nie było. Ani razu.

Usiadłam na kanapie. Cicho. On został w kuchni, w swoim milczeniu. I choć byliśmy w jednym domu – znów byłam sama.

Katarzyna, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama