Reklama

Może to głupie, ale zawsze czułam, że muszę coś udowadniać. Że jako młodsza siostra muszę błyszczeć, żeby dorównać mojemu idealnemu bratu. Olek był oczkiem w głowie rodziców – najlepsze oceny w liceum, pierwsze miejsca na olimpiadach z matematyki, świetne studia, dobrze płatna praca w IT, mieszkanie na kredyt, ale własne.

Ja pracowałam w bibliotece miejskiej. Dorabiałam po godzinach, prowadząc warsztaty plastyczne dla dzieci w domu kultury. Wynajmowałam kawalerkę w bloku z wielkiej płyty. Jasne, marzyło mi się coś swojego. Mieszkanko było niewielkie, z mikroskopijną kuchnią i mini-łazienką, w której ciężko było się obrócić. Nie miałam ogromnych ambicji, ale dodatkowa sypialnia ułatwiałaby mi codzienne funkcjonowanie.

No i gdyby odpadłby comiesięczny czynsz. Zawsze to lepiej spłacać własną ratę kredytu niż przelewać co miesiąc pieniądze właścicielowi, prawda? W końcu ta pierwsza opcja pozwala powoli zbliżać się do własności, druga potrafi dać w kość. Człowiek czuje, że nie ma nic swojego. To dobre w czasach studenckich. Później już marzymy o zapuszczeniu korzeni. No, ale żaden bank nie dałby mi kredytu przy moich zarobkach. Dalej więc tkwiłam na wynajmie.

Lubiłam swoją pracę, ale kokosów brak

Jakoś radziłam sobie z codziennością. Praca w bibliotece może nie była świetnie płatna, ale w zamian naprawdę ciekawa. Tak, tak. Teraz biblioteki to nie tylko półki pełne zakurzonych, pożółkłych książek i starsze panie z osiedla przychodzące co tydzień po nową porcję romansów. Przynajmniej taki obraz biblioteki tkwi w pamięci moich rodziców i wielu znajomych. U nas miejsce tętniło życiem i zawsze było co robić.

Biblioteka, w której pracuję, zmieniła się w lokalne centrum kultury. Współpracujemy z urzędem gminy i miasta, miejscowymi szkołami, domem kultury. Organizujemy imprezy dla dzieciaków, spotkania dla seniorów, pikniki dla całych rodzin, wystawy, spotkania okolicznościowe. Zapraszamy znanych autorów, podróżników, a nawet gwiazdy telewizji na wykłady, prelekcje, pokazy. Nie jest nudno, zawsze coś się dzieje.

Tylko te zarobki…. No cóż, zarobki pozostały jednak stereotypowe. Moje koleżanki są mężatkami, i nie oszukujmy się, ale swoje pensje mają na przysłowiowe waciki. W ten sposób udaje się im utrzymać wyższy poziom życia. Ja jestem sama, dlatego muszę nieźle się nagimnastykować, żeby spinać comiesięczny budżet.

Ucieszyłam się, ale...

Kiedy mój brat zadzwonił do mnie z wiadomością, że się żeni, poczułam dwie rzeczy: radość… i także paraliżujący stres.

– Wiesz, że nie musisz martwić się prezentem – rzucił niby od niechcenia. – Sam fakt, że będziesz, jest dla mnie ważny – dodał wspaniałomyślnie, ale ja doskonale wiedziałam, że rodzina i znajomi staną na wysokości zadania.

Przecież nie przyjdę z pustą kopertą. Nie mogłam. Mama od razu wspomniała, że „przy takiej oprawie wypada dać coś konkretnego”, a ojciec dodał, że „rodzina będzie patrzeć”. No i przy okazji mojej wizyty w rodzinnym domu nie omieszkali mnie szczegółowo informować, ile kosztują poszczególne punkty wesela. DJ, fotograf, wynajęcie sali, barman i słodki stół, catering, noclegi dla gości... Kwoty, o których wspominali, przyprawiały mnie o zawrót głowy.

No ale cóż, Olek, jak przystało na dobrego programistę, zarabiał naprawdę przyzwoicie. Ba, bardziej niż przyzwoicie. Do tego jego narzeczona pochodziła z bogatej rodziny, a przyszli teściowie nie oszczędzali na realizacji marzeń ukochanej córeczki.

No właśnie… Rodzina patrzyła. I oceniała. Doskonale wiedziałam, ile młodzi płacą za tzw. talerzyk. A ponoć talerzyk musi się zwrócić. I wypadałoby jeszcze dorzuć coś od siebie na nową drogę życia. I to raczej nie przysłowiowe kilka groszy.

Lista wydatków rosła z dnia na dzień

Zaczęło się od sukienki. Pomyślałam: wezmę coś taniego, może z drugiej ręki. Odwiedziłam jeden ze znanych butików w naszym mieście, ale ceny za markowe suknie wieczorowe zdecydowanie były poza moim zasięgiem. W internecie nie było lepiej. Ponoć za jakość się płaci – tak przynajmniej powiedziała mi koleżanka z pracy. Doskonale to wiem. Jednak jej mąż pracował na zagranicznym kontrakcie, dlatego Dorota nigdy nie musiała martwić się o pieniądze.

Do tego mama niemal podniosła alarm, słysząc, że planuję kupić coś na internetowej aukcji albo w second handzie.

– Paulina, przecież to wesele Aleksandra – nie wiem, czemu ona tak bardzo lubiła nazywać syna pełnym imieniem. – Jak się niby pokażesz w sukience z lumpeksu? Przecież to będzie elegancka impreza, w dobrym hotelu. Nie możesz odstawać, bo ludzie cię obgadają. Jeszcze przy okazji rodzina panny młodej nas weźmie na języki – zakończyła z paniką w głosie, a ja pomyślałam, że ustąpię.

Potem były buty. Następnie fryzjer, paznokcie. No i oczywiście prezent. Ale teraz przecież nikt nie daje talerzy czy drobiazgów do domu. Liczy się koperta. Najlepiej gruba koperta.

Siedziałam wieczorami z kalkulatorem, skreślając i dopisując kolejne pozycje. Nawet przy najbardziej oszczędnym wariancie wychodziło mi jakieś 1500 zł. A ja miałam na koncie… niecałe 300 zł.

– Może daj pięć stówek – radziła przyjaciółka. – Przecież nie musisz się z tym obnosić. Kto tam będzie wiedział, ile dałaś. Przecież twój brat nie ogłosi tego przez mikrofon całej rodzinie.

– Ale co powie mama? Co powiedzą inni? Sama wiesz, że takie wiadomości jednak się rozchodzą. Olek na pewno powie rodzicom. Kaśka wygada się też swoim, rodzeństwu, może jakimś znajomym. Ani się obejrzę, a wszyscy będą plotkować, że Paulina to sknera, która skąpi na prezent weselny dla własnego brata.

To wszystko nie dawało mi spokoju. W mojej głowie zaczęła kiełkować myśl, która nie powinna się w ogóle pojawić. A jednak się pojawiła.

Przełamałam się i wzięłam pożyczkę

Znalazłam firmę oferującą „pożyczkę bez zbędnych formalności”. Dwa tysiące złotych – tyle wystarczyło na wszystko. Wypełniłam wniosek, a pieniądze były na koncie po godzinie.

Na ślub poszłam ubrana jak z katalogu – nowa sukienka, makijaż u kosmetyczki, modna fryzura. Do tego duży bukiet kwiatów i porządna koperta. Tysiąc złotych, żeby nie wypaść gorzej niż kuzynka Natalia, która ma pieniądze i na pewno nie włoży do ślubnej koperty jakiejś mizernej sumki. Przez chwilę czułam dumę. Mama uśmiechnęła się na mój widok.

– Paulinko, świetnie wyglądasz. Widzisz, dobrze ci doradziłam z tą porządną sukienką – dyskretnie szepnęła mi do ucha.

Brat się wzruszył, bratowa uścisnęła mnie z wdzięcznością. Potem wesele się skończyło, a ja zostałam sama z ratami do spłacenia. I to na szybko.

Suchy chleb, stres i odsetki

Pierwszy miesiąc jakoś przetrwałam. Zrezygnowałam z Netflixa, jeździłam do pracy rowerem, zmieniłam swoje nawyki żywieniowe. Ale potem akurat posypał mi się ząb i musiałam wpisać w swój codzienny budżet dentystę. Na terminową wpłatę raty nie było szans. Szybko naliczono mi duże odsetki za zwłokę.

– Pani Paulino, przypominamy o płatności – miły głos z infolinii nagle przestał być miły.

– Spłacę, tylko proszę o kilka dni – szeptałam, siedząc z telefonem w łazience, żeby nikt w pracy nie słyszał.

Przyjaciółka próbowała przemówić mi do rozsądku.

Po co to wszystko? Dla kogo?

– Dla rodziny. No wiesz, żeby nie wyszło, że jestem tą biedną siostrą – tłumaczyłam się bardziej przed sobą niż przed nią.

Przecież tego się bałam najbardziej. Żeby przypadkiem ktoś nie pomyślał, że jestem mniej warta niż Olek.

Prawda wyszła na jaw

Po trzech miesiącach nie dałam rady ukrywać swojej sytuacji. W pracy zaczęłam być rozkojarzona i podenerwowana, robiłam podstawowe błędy, szefowa zaczęła dopytywać się, co się ze mną dzieje. Znajomi proponowali wyjścia, a ja odmawiałam pod byle pretekstem.

Pewnego dnia zadzwoniła moja mama:

– Paulina, Natalia mówiła, że widziała, jak na targu grzebałaś w koszu z warzywami do wyrzucenia. Co się dzieje?

Nie wytrzymałam i powiedziałam jej wszystko. Cisza po drugiej stronie słuchawki trwała wieki.

– Boże, dziecko. Po co ty to zrobiłaś? Przecież mogłaś dać tyle, ile miałaś! Olek i tak by się ucieszył – powiedziała w końcu mama, z takim smutkiem w głosie, że aż ścisnęło mnie w gardle.
Ale ja już to wiedziałam. Tylko wcześniej nie chciałam w to uwierzyć.

Długo się nie przyznawałam

Minął prawie rok, zanim zdobyłam się na rozmowę z Olkiem. Spłaciłam wszystkie raty i już wiedziałam, że nigdy więcej nie popełnię tego błędu. Spotkaliśmy się na kawie.

– Czemu nic nie powiedziałaś? – zapytał, gdy wyznałam mu prawdę.

Wstydziłam się. Myślałam, że muszę się wykazać. Że to mój siostrzany obowiązek.

– Jesteś głupia, mała – uśmiechnął się smutno. – Przecież jesteś moją siostrą. Gdybyś dała mi rysunek namalowany specjalnie dla mnie, też bym się ucieszył.

Ścisnęło mnie w gardle. Przez głupią presję naraziłam się na długi, stres i samotność. A wystarczyło być po prostu szczerą wobec bliskich.

Spłaciłam pożyczkę, ale zostało mi kilka bolesnych wspomnień. Odebrałam też cenną lekcję. Gdy dziś ktoś pyta mnie, ile dać do koperty, mówię jedno:

Daj tyle, ile możesz. Z serca, nie z przymusu. Żadna suma nie jest warta spokoju, zdrowia i godności. Nawet, gdy chodzi o najbliższych.

Paulina, 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama