Reklama

Od kilku tygodni spałam niespokojnie. Z każdym dniem zbliżał się wrzesień, a ja wciąż nie miałam kupionej wyprawki dla syna. Kiedyś myślałam, że takie rzeczy załatwia się od ręki – idziesz do sklepu, bierzesz koszyk i w pół godziny masz wszystko. Teraz każdy grosz oglądam po trzy razy, zanim go wydam. W lumpeksie potrafię znaleźć kurtkę za dziesięć złotych czy plecak w dobrym stanie, ale zeszytów, ołówków, farbek i butów na WF tam nie dostanę. Siedzę wieczorami z kalkulatorem, próbując policzyć, jak się w to wszystko zmieścić. Zwykle wychodzi, że… się nie zmieszczę.

Moja lista wstydu

Siedziałam przy kuchennym stole z kartką i długopisem. Na stole leżała lista z zeszłego roku – taka sama, tylko wtedy jeszcze udało mi się odhaczyć wszystkie punkty. Teraz co drugie słowo wydawało się luksusem.

– Plecak – mruknęłam pod nosem. – Zeszłoroczny ma rozerwany zamek i dziurę w dnie… Naprawić się nie da.

Wpisałam go na listę i zaraz obok wstawiłam pytajnik. Potem zeszyty – minimum dziesięć, do tego bloki rysunkowe, farby, kredki, strój na WF, kapcie… Z każdym kolejnym punktem w gardle rosła mi gula.

– Mamo, a mogę mieć taki plecak z SuperMario? – spytał nagle Kacper, zaglądając mi przez ramię.

Uśmiechnęłam się blado.

– Zobaczymy, kochanie.

Wiedziałam, „że zobaczymy” w moich ustach znaczy „raczej nie”, ale nie miałam odwagi powiedzieć mu tego wprost. Kacper odszedł do swojego pokoju, a ja wróciłam do liczenia. Wyjęłam kalkulator z szuflady. Suma po trzech minutach wpatrywania się w cyfry zaczęła mnie dusić. To była równowartość prawie połowy mojego miesięcznego budżetu na jedzenie.

W głowie pojawiła się absurdalna myśl: może uda się kupić coś używanego? Przecież są grupy na Facebooku, ludzie sprzedają niepotrzebne rzeczy za grosze. Ale zeszyt w kratkę z powyrywanymi kartkami czy pędzle z zaschniętą farbą to nie to, co chciałam dać dziecku pierwszego dnia szkoły.

Zamknęłam oczy. Widziałam siebie na korytarzu szkolnym, jak Kacper stoi obok dzieci z nowymi, kolorowymi plecakami, a ja trzymam w ręku jego stary, wypłowiały, z łatami. Piekło mnie wstydem aż po kark. Wzięłam długopis i na samej górze listy dopisałam wielkimi literami: Skąd wziąć pieniądze? – bo to było najtrudniejsze pytanie tego lata.

To niby tylko szkoła

Kacper znalazł mnie wieczorem przy kuchennym stole, kiedy siedziałam nad tą samą listą, już trochę pogiętą od ciągłego przekładania. Miał w ręku swoją ulubioną maskotkę – małego pluszowego lisa, którego dostał ode mnie na piąte urodziny.

– Mamo, czemu tak patrzysz w te kartki, jakby cię ktoś skrzyczał? – zapytał, siadając naprzeciwko mnie.

– Tak sobie… robię listę rzeczy do szkoły – odpowiedziałam, starając się, żeby mój głos brzmiał lekko. – Wiesz, musimy kupić trochę rzeczy, żebyś miał wszystko na nowy rok.

Kacper wzruszył ramionami.

– Ale przecież zeszyty mogę mieć z zeszłego roku. Jeszcze mam taki z połową kartek. I kredki też, te krótsze, ale jeszcze działają.

– Kochanie, nie o to chodzi… – zaczęłam, ale przerwał mi bez cienia żalu w głosie.

– To tylko szkoła, mamo. Ważne, że mam ciebie i że będzie kanapka z szynką na przerwie.

Ugryzło mnie to zdanie. Ośmioletnie dziecko pociesza własną matkę, bo widzi, że ta się martwi o zeszyty i kredki. Pomyślałam, że powinnam się cieszyć z takiego syna, a jednocześnie miałam wrażenie, jakby ktoś wyciągnął ze mnie resztkę sił.

– Wiem, Kacperku. Ale ja bym chciała, żebyś miał wszystko tak, jak inne dzieci.

– Może one mają wszystko, ale nie wszystkie mają taką fajną mamę – powiedział, a potem odgryzł kawałek jabłka, jakby to było coś całkiem oczywistego.

Uśmiechnęłam się, choć oczy miałam mokre. Patrzyłam, jak odchodzi do swojego pokoju, a w głowie wciąż miałam jego słowa. „To tylko szkoła” – powtarzałam sobie w myślach. Ale dla mnie to było dużo więcej. To był mój obowiązek.

Niespodziewany telefon

Następnego dnia, kiedy byłam w pracy, zadzwonił telefon. Numer nieznany. Odebrałam, spodziewając się, że to może jakiś telemarketer, ale w słuchawce odezwał się ciepły, kobiecy głos.

– Dzień dobry, tu Dorota z Rady Rodziców. Czy mogę z panią chwilę porozmawiać?

Od razu poczułam, że coś jest nie tak. Rada Rodziców zwykle dzwoniła, kiedy trzeba było wpłacić na kwiaty dla nauczycieli albo na wycieczkę. Teraz nawet nie zaczęliśmy roku szkolnego, a już telefon?

– Oczywiście – odpowiedziałam, ściskając w dłoni starą reklamówkę, w której trzymałam kanapkę.

– Chciałam poinformować, że w tym roku szkoła dostała wsparcie z programu pomocy dla rodzin o niższych dochodach. Będziemy przygotowywać wyprawki dla dzieci, które zgłosi wychowawca.

Zamarłam.

– Rozumiem… a skąd pani wie, że…? – zaczęłam, ale Dorota od razu weszła mi w słowo.

– Proszę się nie martwić. To nauczyciele najlepiej wiedzą, komu taka pomoc się przyda. Wychowawczyni Kacpra zasugerowała, że moglibyśmy panią uwzględnić.

Poczułam, jak policzki mi płoną. Gdzieś z tyłu głowy pojawił się bunt – że przecież dam sobie radę, że nie potrzebuję litości. Ale zaraz potem przypomniałam sobie listę z plecakiem, zeszytami i tym wielkim pytajnikiem.

– Dobrze… dziękuję – wyszeptałam.

– Wyprawki będą rozdawane w pierwszym tygodniu września. Plecak, zeszyty, przybory, nawet strój na WF. Proszę przyjść z Kacprem, resztę załatwimy.

Kiedy odłożyłam telefon, poczułam dziwną mieszankę ulgi i wstydu. Chciałam wierzyć, że to tylko chwilowa pomoc. Ale w środku wiedziałam, że gdyby nie ten telefon, Kacper wszedłby do klasy z pustymi rękami.

Gdzie szukać ratunku?

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, a w głowie miałam tylko to jedno słowo: pomoc. Jeszcze parę lat temu sama dorzucałam się do klasowej kasy, kupowałam farby dla dzieci, które zapomniały, czasem nawet płaciłam za czyjś obiad w stołówce. Teraz to ja byłam w roli tej, której trzeba podać rękę.

– Mamo, czemu nie śpisz? – Kacper zajrzał do sypialni w piżamie w dinozaury.

– Myślę o tym, jak ci wszystko przygotować na szkołę – odpowiedziałam, przesuwając się, by zrobić mu miejsce.

Położył się obok i przykrył po sam nos.

– Może pójdziesz do babci? Ona zawsze mówi, że jej lodówka jest pełna, a i tak nic nie je.

Uśmiechnęłam się, ale w środku coś mnie ścisnęło. Wizyta u mamy oznaczałaby kolejną rozmowę o tym, jak źle wybrałam w życiu i że „za moich czasów to się odkładało, a nie wydawało”. Nie miałam siły na wykłady. Następnego dnia, po pracy, poszłam do sklepu papierniczego. Nie po to, żeby kupować – chciałam zobaczyć, czy mają jakieś promocje. Starałam się liczyć ceny w głowie, ale po kilku minutach zgubiłam rachubę. Plecak – najtańszy, 89 zł. Zeszyty po 2,50 zł sztuka. Farby plakatowe – 14,90. Niby drobiazgi, a kwota rosła jak na drożdżach.

Wychodząc, zauważyłam na drzwiach karteczkę: Przyjmujemy bony z MOPS. Zatrzymałam się. Nigdy nie korzystałam z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Wydawało mi się, że to ostateczność. Ale czy ja przypadkiem już nie byłam w tej sytuacji? Wracałam do domu z bijącym sercem. Wiedziałam, że jeśli chcę, żeby Kacper zaczął rok szkolny bez poczucia, że jest gorszy, muszę odłożyć dumę na bok.

Cena mojej dumy

Rano, zanim zdążyłam się rozmyślić, poszłam do MOPS-u. Mały budynek z odrapaną elewacją, w środku zapach starych teczek i papierów. Usiadłam w poczekalni między kobietą z wózkiem a starszym panem w spranej kurtce. Wszyscy patrzyli w podłogę. Kiedy wywołano moje nazwisko, weszłam do niewielkiego pokoju. Za biurkiem siedziała urzędniczka w okularach, może niewiele starsza ode mnie.

– W czym mogę pomóc? – zapytała rzeczowo.

– Chodzi o… wyprawkę szkolną dla syna. Słyszałam, że można dostać bony albo dofinansowanie – powiedziałam cicho, jakbym zdradzała jakiś sekret.

Kobieta skinęła głową, podała mi formularz i zaczęła tłumaczyć, co mam wpisać. Pytała o dochody, rachunki, wydatki. Czułam się naga, jakby ktoś zaglądał mi do lodówki i liczył każdy plaster sera.

Rozumiem, że to trudne – powiedziała w pewnym momencie, widząc, że unikam jej wzroku. – Ale proszę pamiętać, że te pieniądze są po to, żeby dzieci miały równy start. Nie dla pani, tylko dla syna.

To zdanie zostało mi w głowie. Nie dla mnie. Dla Kacpra. Podpisałam wniosek i wyszłam. Powietrze na zewnątrz było jakby lżejsze, choć serce wciąż miałam ciężkie. Wiedziałam, że w papierach już figuruje mój wstyd – potwierdzenie, że nie daję rady sama. Ale obok tego była też iskra nadziei, że w tym roku Kacper nie będzie musiał udawać, że nie widzi nowych butów kolegów czy pachnących farb u koleżanki z ławki.

Wracałam do domu, a w kieszeni ściskałam karteczkę z datą odbioru bonów. Cena mojej dumy była niska w porównaniu z tym, co mogłam dzięki niej zyskać.

Nie wszystko da się kupić

Pierwszego września Kacper wstał wcześniej niż zwykle. W nowym plecaku, z zeszytami pachnącymi jeszcze drukarnią i kredkami w idealnym rządku, wyglądał tak dumny, jakby właśnie odbierał medal.

– Mamo, patrz, mam tu nawet temperówkę w kształcie piłki nożnej! – zawołał, pokazując mi wnętrze piórnika.

Uśmiechnęłam się, czując, jak w oczach zbierają mi sie łzy. W tamtej chwili wiedziałam, że cała droga przez listy, kalkulatory, wstyd w MOPS-ie i rozmowy z Radą Rodziców była tego warta. Na szkolnym korytarzu Kacper przywitał się z kolegami, a ja, stojąc w tłumie innych rodziców, zauważyłam, że wygląda tak samo jak reszta dzieci. Ani lepiej, ani gorzej – po prostu tak, jak powinno być.

Po uroczystości wracaliśmy powoli do domu. Słońce świeciło, a liście na drzewach zaczynały się już złocić.

– Mamo – powiedział nagle – fajnie, że mam taki plecak. Ale wiesz co? Nawet jakbym miał stary, i tak by było dobrze.

Zatrzymałam się i spojrzałam na niego. Mówił szczerze. I wtedy dotarło do mnie, że najbardziej bałam się nie jego braku rzeczy, tylko mojego poczucia porażki. Że to ja chciałam „nadrobić” wszystko nowym piórnikiem i kolorowymi farbami, a on potrzebował przede wszystkim mojego spokoju i uśmiechu.

Nie wszystko da się kupić – tej lekcji nie było na żadnej liście szkolnej, a jednak oboje dostaliśmy ją w pakiecie. Może nawet ważniejszą niż cała reszta.

Ewa, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama