Reklama

Śmierć Andrzeja zaskoczyła mnie w sposób, w jaki człowieka może zaskoczyć coś, co wydawało się niemożliwe – bo przecież jego nie miało prawa to spotkać. Zawsze zdrowy, silny, niepokonany. Mój mąż – szanowany lekarz, człowiek z żelaza. A jednak pogrzeb odbył się w deszczu, który dziwnie pasował do nastroju. Nawet nie płakałam. Nie dlatego, że nie było mi smutno. Po prostu nie umiałam. Coś we mnie się zacięło.

Zostałam sama

Wracając z cmentarza, szłam przez nasze miasto jak obca. W domu wszystko wydawało się jakby inne. Jego ulubiony fotel z wgniecionym podłokietnikiem, jego szlafrok w łazience – wszystko wołało o jego obecność, a jednocześnie nie mówiło nic.

Byliśmy razem ponad trzydzieści lat. Na zewnątrz wyglądało to jak przykładne małżeństwo. Towarzyszyłam mu na bankietach, dbałam o jego garnitury, robiłam herbatę, kiedy wracał późno z pracy. Nie mieliśmy dzieci. Andrzej nigdy nie mówił, dlaczego, a ja nie pytałam – może bałam się odpowiedzi. W pewnym momencie przestaliśmy mówić w ogóle.

Po pogrzebie usiadłam w jego fotelu. Gabinet – jego świętość – stał otwarty, jakby chciał mnie zaprosić. Nigdy wcześniej tam nie wchodziłam. Zawsze mówił: „To moje miejsce pracy, nic ciekawego”. A teraz nie było go już, żeby mnie zatrzymać. Weszłam.

Nie mogłam uwierzyć

W powietrzu unosił się zapach papierosów i starego drewna. Na biurku – pootwierane segregatory, papiery, które wyglądały jakby ktoś je właśnie przeglądał. I ta cisza. Głęboka, jak w katedrze. Usiadłam. Otworzyłam pierwszą teczkę. A potem kolejną.

Otwierałam kolejne szuflady, jakby szukała czegoś konkretnego, chociaż sama nie wiedziałam czego. Papiery medyczne, wyniki badań, stare recepty. Andrzej miał zwyczaj wszystko dokumentować, nawet najdrobniejsze notatki podpisywał datą. Porządek był tu niemal wojskowy, aż do momentu, gdy trafiłam na teczkę bez opisu. Zwykła, granatowa, z gumką. Otworzyłam ją.

Na samej górze leżała kopia aktu urodzenia. Chłopiec, urodzony dwadzieścia pięć lat temu. Jako ojciec był wpisany mój mąż, a jako matka – nasza dawna sąsiadka. Przeczytałam to kilka razy.

Mój mąż był ojcem jakiegoś chłopca, o którym nigdy nie wspomniał. Dalej było zdjęcie – chłopiec na oko kilkuletni, w świątecznym sweterku, siedzi przy choince. Uśmiecha się szeroko. I wygląda dokładnie jak Andrzej, tylko w wersji miniaturowej. Te same oczy. Ten sam układ ust. Ta sama broda.

Ukrywał to latami

Oparłam się o oparcie krzesła i przymknęłam oczy. Gdzieś w środku pojawiła się złość. Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam przeszukiwać szuflady jeszcze szybciej. W końcu natknęłam się na czarną kopertę z napisem: „Testament”.

Otworzyłam ją bez chwili zawahania. Przeczytałam raz, potem drugi. Andrzej zapisał wszystko chłopcu z aktu urodzenia, Tomkowi. Dom, konta, papiery wartościowe. Każdy szczegół wypisany z matematyczną precyzją. Moje imię nie padło ani razu. Jakby mnie nigdy nie było. Zamknęłam oczy i wyszeptałam do pustego pokoju:

– Czy to jakiś błąd? Przecież to ja byłam jego żoną

Następnego dnia pojechałam do notariusza. Próbowałam zachować spokój, ale ręce same mi się zaciskały, gdy usiadłam naprzeciwko niego.

– Testament jest ważny? – spytałam, podsuwając mu dokument.

– Pani Elżbieto, testament jest jasny – odparł chłodno. – Nie mam podstaw, by go zakwestionować.

– Ale jak to? Przecież ja wszystko z nim dzieliłam przez tyle lat. Jakim prawem…

– Proszę zrozumieć. Pan Andrzej miał pełne prawo rozdysponować swoim majątkiem wedle własnej woli. Dokument jest sporządzony zgodnie z prawem, podpisany, poświadczony notarialnie.

Wyszłam z kancelarii bez słowa. Na ulicy świat dalej biegł swoim rytmem. Tylko dla mnie wszystko nagle straciło sens.

Nie miałam niczego

Któregoś ranka, bez śniadania, bez makijażu, wsiadłam w tramwaj i pojechałam na drugą stronę miasta. Znałam ten adres – jeszcze z czasów, gdy byliśmy młodzi, a ja nie rozumiałam, że sąsiedztwo może oznaczać coś więcej niż tylko wspólne powitania na klatce schodowej.

Ulica wyglądała tak samo, blok wciąż ten sam. Stanęłam przed drzwiami naszej dawnej sąsiadki i zapukałam. Raz. Drugi. W końcu otworzyła.

Spojrzała na mnie z zaskoczeniem, ale bez udawanej niepewności. Wiedziała pewnie, że ten moment kiedyś nadejdzie. Starsza niż zapamiętałam, ale wciąż z tą samą pewnością siebie, która zawsze mnie drażniła.

– Kim ty jesteś, żeby zabierać mi życie? – powiedziałam od progu, zanim zdążyłam pomyśleć.

Zaprosiła mnie do środka. Usiadłyśmy naprzeciw siebie.

– Nie zabrałam ci niczego. On sam przyszedł i sam został.

– Całe życie karmił mnie pustymi słowami. A ty… wiedziałaś o mnie. Wiedziałaś, a i tak…

– Znasz Andrzeja. Nie dało się go zatrzymać, jeśli nie chciał. Przychodził do mnie, bo chciał tu być. Nie prosiłam, nie planowałam tego.

Byłam wściekła

Zacisnęłam dłonie na kolanach. Wbiłam wzrok w zasłony, żeby nie patrzeć na nią.

– Ile to trwało?

– Prawie od początku – odparła bez cienia skruchy. – Najpierw był tylko… obecny. Pomagał, przynosił zakupy. A potem sam powiedział, że nie może żyć na pół gwizdka. Że potrzebuje prawdy.

– A ja? Kim byłam? Przypadkiem? Alibi? Zapasową marynarką, którą trzymał w szafie?

Sąsiadka milczała.

– On nie potrafił zrezygnować. I nie miał odwagi ci powiedzieć.

Wstałam i wyszłam bez słowa. Na klatce schodowej w powietrzu unosił się zapach gotowanej kapusty. To był ten sam blok, w którym mieszkaliśmy lata temu. Mijając drzwi na parterze, miałam wrażenie, że Andrzej za chwilę się wyłoni zza framugi i zapyta, czemu się tak spieszę. Ale on już nigdy nigdzie się nie pojawi.

Wróciłam do domu i długo siedziałam w płaszczu, z torebką na kolanach. Nie chciało mi się nic. Ani pić, ani myśleć, ani ruszać. Czułam się jak gość we własnym mieszkaniu. Jakby wszystko, co mnie otacza, należało do kogoś innego, a ja jedynie przypadkiem trafiłam do nie swojej historii.

Nie wiedziałam, co dalej

Czy ja w ogóle byłam mu potrzebna? Czy kiedykolwiek mnie kochał, czy tylko grał rolę męża? Wszystko, co uważałam za nasze wspólne, nagle stało się podejrzane. Nawet te milczenia przy kolacji. Może milczał, bo miał już dość udawania? Nie znalazłam odpowiedzi. Tylko więcej pytań, które paliły mnie od środka.

Zastanawiałam się, czy powinnam walczyć o spadek, pójść do sądu, dochodzić swojego. Ale nie miałam siły. Testament był jasny. Nie zostawił mi nawet słowa. Żadnego „przepraszam”, żadnego „dziękuję”. Jakby mnie nigdy nie było. Byłam tylko elementem dekoracji jego życia, ozdobą do funkcji, którą pełnił. Żoną lekarza. A może – tylko jego cichym alibi.

Przestałam chodzić na jego grób. Nie miałam o czym z nim rozmawiać. Wszystko, co miałam mu do powiedzenia, spaliło się we mnie w chwili, gdy otworzyłam tę nieszczęsną teczkę.

Elżbieta, 60 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama