„Nie sądziłam, że z mojego wnuka taki truteń. Zamiast zakasać rękawy i zabrać się do roboty, czeka na gwiazdkę z nieba”
„Wiedziałam, że Jacuś to przypadek beznadziejny. Ale wiedziałam też, że wszystko w życiu jest po coś. Skoro los zesłał na moją córkę kłopoty, to najwyraźniej był w tym jakiś cel. Ten pasożyt – mój wnuk – niebawem się o tym przekona!”

- Listy do redakcji
Mówią, że na to, jakimi jesteśmy ludźmi, ogromny wpływ ma to, jak zostaliśmy wychowani. Ale czy aby na pewno? Ilekroć patrzyłam na dzieci moich znajomych, to dostrzegałam, że ta zasada nie zawsze się sprawdza. Czasem w tej samej rodzinie zdarzały się kompletnie różne osobowości, z odmienną kulturą osobistą, zaradnością czy spojrzeniem na świat. Czy to oznaczało, że ich rodzice gdzieś popełnili błąd? Nie sądzę.
Wiedziałam czego chcę
Nigdy nie zamierzałam być „umęczoną matką Polką”, mieć gromady dzieci i całymi dniami zajmować się domem i rozwrzeszczaną gromadką. Owszem, nie planowałam jakiejś spektakularnej kariery zawodowej, nie uśmiechało mi się też życie „starej panny”, czy jak to się teraz ładniej nazywa, singielki. Uważałam, że przesada w żadną stronę nie jest dobra i w życiu najważniejsza jest równowaga.
Trzeźwo patrzyłam na świat, od małego byłam nad wyraz konkretna. Stawiałam na doskonalenie tych umiejętności, które uważałam za przydatne, jasno komunikowałam swoje potrzeby i oczekiwania. Moi rodzice szanowali moje wybory i powtarzali, że jestem osobą, która nie da sobie w kaszę dmuchać. I rzeczywiście, w relacjach międzyludzkich jasno stawiałam granice, nie dawałam sobą manipulować czy się wykorzystywać.
Niektóre „przyjaciółki” mawiały, że z takim charakterkiem nie znajdę swojej drugiej połówki, bo faceci nie lubią takich pyskatych bab, jak ja. Ja jednak odpowiadałam im niezmiennie, że nie muszę szukać drugiej połówki, bo mamusia mnie całą urodziła, a poza tym to nie jestem zupą pomidorową, żeby mnie wszyscy lubili. I w myśl powiedzenia „każda potwora znajdzie swojego amatora” i ja spotkałam w końcu mężczyznę, który chciał ze mną być i z którym ja też chciałam być.
Nie wszystko poszło zgodnie z planem
Doczekaliśmy się dwójki dzieci: syna i córki. Macierzyństwo nie sprowadziło mnie do roli kury domowej, nie ograniczyło w żaden sposób mojego życia zawodowego. Owszem, wykorzystałam urlopy macierzyńskie w pełni, ale potem normalnie wróciłam do pracy. Wraz z mężem byliśmy doskonale zorganizowani, potrafiliśmy dzielić między siebie obowiązki i wspólnie opiekować się naszym potomstwem.
Wydawało nam się, że obydwoje wychowywaliśmy tak samo. Im bardziej jednak wchodzili w dorosłość, tym bardziej dostrzegaliśmy różnice w ich postrzeganiu świata. Martwiłam się.
– Wiesz, Jureczku, martwię się o tę naszą Natalkę.
– Z jakiego powodu, kochanie? – dociekał mój mąż.
– Musi mieć w sobie jakiś feler…
– Co też ty opowiadasz, powołaliśmy do życia idealne dzieci! – wykrzyknął Rafał, puszczając do mnie oczko.
– Może i tak, ale gdzieś popełniliśmy błąd. Natalka przyciąga do siebie nieudaczników życiowych. Działa na nich jak magnes. Łukasz już dawno znalazł kobietę, z którą chce się zestarzeć, a tymczasem Natalka wciąż szuka, a każdy jej wybór, to – delikatnie mówiąc – niewypał.
– Widocznie porządnych facetów jest obecnie deficyt.
– Ale dlaczego ona trafia na samych nieporządnych?
– Na pewno jest to tylko twój punkt widzenia. Pozwól jej dokonywać wyborów. Wchodzi w dorosłe życie i musi się tego nauczyć.
Niedaleko pada jabłko od jabłoni
No i się nie nauczyła. Każdy mężczyzna, z którym próbowała budować trwałą relację, porzucał ją w biegu. Szczytem jednak okazał się Krzysztof, który sprawił, że Natalka spodziewała się dziecka, a on po poznaniu tego faktu radośnie się od niej odciął. Natalka chciała olać sprawę, ale nie pozwoliliśmy jej na to. Alimenty dziecku się należały, toteż je wywalczyliśmy sądowo. Niech sobie pasożyt nie myśli, zobowiązania trzeba płacić!
Łukasz cieszył się pełną rodziną, co prawda dość długo starali się z żoną o dziecko, ale w końcu udało im się i na świecie pojawiła się Karolinka. Rodzice oczywiście ją rozpieszczali, jak to zwykle bywa w przypadku tak wyczekiwanego dziecka, na szczęście jednak dziewczynka miała złoty charakter i nie wykorzystywała nadmiernej troski swoich opiekunów. Tymczasem Jacuś, syn Natalki, jawił się jako istne przeciwieństwo naszej wnuczki.
Córka harowała od rana do nocy, by spełniać zachcianki swojego ukochanego synka. Alimenty nie były zbyt wysokie, a Jacuś miał ciągłe wymagania, które rosły wraz z nim. Nie szanował zabawek i ubrań, później książek, nie doceniał ciężkiej pracy swojej matki. Uważał, że wszystko mu się należy, w czym skutecznie utwierdzała go nasza córka, najwyraźniej obwiniająca się o to, że nie zapewniła synusiowi pełnej rodziny.
Próbowaliśmy interweniować, ale Jacuś był oporny na nasze działania. Zresztą, co tak naprawdę mogliśmy zrobić? Naszemu wnukowi brakowało dyscypliny, a tego nie byliśmy w stanie mu zapewnić. Tyle dobrego, że nie pakował się w złe towarzystwo. Generalnie w ogóle nie miał zbyt wielu znajomych, bo całymi dniami przesiadywał na kanapie i grał w gry. Uczniem był przeciętnym, a po skończeniu szkoły średniej ani myślał o dalszej nauce.
Nieszczęścia chodzą parami
W ten oto sposób córka doczekała się dorosłego darmozjada na utrzymaniu. Jacuś nie tylko nie szukał pracy, ale nawet nie był zainteresowany założeniem rodziny. Zresztą, która kobieta przy zdrowych zmysłach chciałaby się związać z takim leniem i obibokiem? Materiał na męża był z niego żaden: nic nie umiał, nie miał wykształcenia i nawet w domu nie potrafił nic pomóc. Miał dwie lewe ręce do wszystkiego.
Nadszedł moment, w którym życie powiedziało „sprawdzam”. Najpierw Natalka straciła pracę. Ot, redukcja etatów, a jej przed zwolnieniem nic nie chroniło. Bo przecież kto by się przejmował tym, czy będzie miała za co żyć. Ledwie zdążyła się zarejestrować w pośredniaku, gdy złamała nogę. Uraz był poważny, wymagała skomplikowanej operacji, czekała ją długotrwała rekonwalescencja, a potem kosztowna rehabilitacja.
Kiedy przyszłam do Natalki w szpitalu, z miejsca się wkurzyłam. Na szafce obok łóżka nie było nawet nędznej butelki wody.
– Rozumiem, że synuś cię jeszcze nie odwiedził? – bardziej stwierdziłam fakt, niż zapytałam. – Przynieść matce owoce i coś do picia, to już za trudne...
– Mamo, przecież wiesz, że Jacuś nie ma pieniędzy – nieśmiało zaoponowała moja córka.
– Na kanapie się nie mnożą – skomentowałam cierpko.
– Mamo, jesteś niesprawiedliwa...
– Niesprawiedliwa? Wychowałaś darmozjada i obiboka!
– Nie mów tak o moim synu...
– A jak mam mówić? Wrzód na tyłku będzie lepiej?
– Mamo...
– Przestań. Przyniosłam ci coś do jedzenia, parę czasopism, książkę. Jak czegoś jeszcze potrzebujesz, to mów.
– Ładowarki do telefonu nie mam, głupio mi tak wciąż prosić innych...
– Dobrze, podrzucę ci następnym razem. Tylko daj mi klucze do mieszkania, to przy okazji wezmę rachunki do zapłacenia.
– Dziękuję, mamo...
Gwiazdki z nieba nie będzie
Gdy weszłam do mieszkania córki, Jacuś kwitł na kanapie. W kuchni piętrzyły się brudne naczynia, w lodówce hulał wiatr. Wokół kosza na śmieci walały się puste opakowania po pizzy i jedzeniu na wynos. Swoją drogą Natalka nie powinna w domu trzymać gotówki – ten truteń wyda wszystko, co znajdzie. Postanowiłam temu zapobiec: odszukałam oszczędności córki i czym prędzej schowałam do swojej torebki. Przechowam je do czasu, aż wróci do zdrowia.
Następnie wkroczyłam do salonu, w którym egzystował mój wnuk.
– O, babcia, dobrze, że jesteś! – powitał mnie, nie odrywając wzroku od telefonu. – Zjadłbym coś, a w lodówce tylko światło.
– Za chwilę i światła w niej nie będzie, jak nie zapłacisz rachunków – rzuciłam cierpko.
– Jakich rachunków? – zdziwił się. – Przecież to matka ogarnia takie rzeczy.
– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale matka jest w szpitalu.
– No i? – zapytał, nadal nie przerywając gry.
Nie wytrzymałam. Podeszłam i wyrwałam mu telefon z rąk.
– No i czas zakasać rękawy i wziąć się do roboty, zamiast czekać na gwiazdkę z nieba – powiedziałam całkiem spokojnie. – Na początek pójdziesz pozmywać naczynia.
– Babcia, no co ty, przecież ja nie umiem! – próbował protestować.
– To się nauczysz. Masz dwie całkiem sprawne ręce, poradzisz sobie.
– Ale ja jestem głodny...
– Na jedzenie trzeba sobie zapracować. A póki co, ogarniesz dom. Matka nie może wrócić ze szpitala do takiego syfu. Poza tym będzie wymagała twojej pomocy.
Miałam plan. Wiedziałam, że Jacuś to przypadek beznadziejny. Ale wiedziałam też, że wszystko w życiu jest po coś. Skoro los zesłał na moją córkę kłopoty, to najwyraźniej był w tym jakiś cel. Ten pasożyt – mój wnuk – niebawem się o tym przekona!
Joanna, 63 lata
Czytaj także:
- „Synowa miała mi pomóc robić wielkanocne mazurki, a zamiast tego malowała pazurki. Zero pożytku z tej dziewczyny”
- „Córka nosi kuse spódniczki i maluje się jak wielkanocna pisanka. Modlę się, żeby się opamiętała”
- „Sąsiadka podbiera pomidory z mojej grządki. Starej babie się wydaje, że ma jakieś prawa do mojej pięknej działki”