Reklama

Nie jestem jedną z tych kobiet, które zostawiają wszystko i uciekają w nieznane z walizką w dłoni. Moje życie jest skomplikowane i pełne niuansów, których nie da się łatwo wytłumaczyć. Mam męża, który już dawno przestał być moim partnerem, a stał się kimś obcym pod jednym dachem. Mimo to wciąż z nim jestem. Nie dla siebie. Dla naszej córki. Wiem, że gdybym odeszła, sąd przyznałby mu prawo do widzeń, może nawet opieki naprzemiennej. A ja nie pozwolę, by była z nim sama. Jeszcze nie teraz.

Cisza przy kolacji

Usiedliśmy przy stole jak co dzień, ja, on i nasza sześcioletnia Zosia. Na talerzach parowały ziemniaki i mielone, a w powietrzu unosiła się gęsta cisza. Mąż przeglądał coś w telefonie, nie zważając na nas. Zosia bawiła się widelcem, nie mając odwagi przerwać milczenia.

– Tato, a pani w przedszkolu mówiła, że mamy narysować całą rodzinę – powiedziała nagle, patrząc na niego z nadzieją.

Nie podniósł wzroku. Skinął głową.

– No to narysuj – mruknął bez zaangażowania.

Zacisnęłam usta. Kiedyś był innym człowiekiem. Zanim przyszedł stres, kredyty, pretensje. A może po prostu dobrze udawał? Nie wiem. Teraz, po tylu latach, nie rozpoznaję go już wcale. Rozmowy ograniczały się do spraw organizacyjnych – kto odbiera Zosię, co trzeba kupić, kiedy przyjdzie hydraulik. Żadnego „jak się masz”, żadnego ciepła.

Wieczorem, gdy położyłam córkę spać, usiadłam w salonie i słyszałam tylko jego kroki w kuchni. Każdy stuk filiżanki, każdy ruch łyżeczki drażnił mnie bardziej niż krzyk. Żyliśmy obok siebie, a ja nie mogłam zrobić kroku naprzód. Wiedziałam, że gdybyśmy się rozwiedli, musiałabym pozwolić mu zabierać Zosię. A on nie miał cierpliwości. Czasem wrzeszczał. Nie rozumiał jej. Bałam się zostawić ją z nim samą, nawet na weekend.

Więc tkwiłam. W tym chłodnym domu, w tej codziennej obojętności. I tylko wieczorami, gdy spała, pozwalałam sobie na cichy płacz. Ale nie mogłam odejść. Jeszcze nie.

Ciągła gra pozorów

Na zewnątrz wyglądaliśmy jak zwyczajna rodzina. Uśmiechałam się, gdy Zosia biegła na plac zabaw, a mąż – jak dobrze wychowany ojciec – kiwał głową do innych tatusiów. Ale między nami trwała cicha wojna. Wojna spojrzeń, niedopowiedzeń i braku dotyku.

– Ty możesz ją jutro zawieźć? Mam ważne spotkanie – zapytałam pewnego wieczoru.

– Ja też mam – odpowiedział bez spojrzenia znad laptopa.

– To może ustalimy, kto ma jakie dni, żeby nie było zamieszania?

– Może po prostu przestaniesz się czepiać.

Tego typu rozmowy kończyły się zawsze w ten sam sposób – poczuciem winy, które spadało na mnie, choć nie robiłam nic złego. Starałam się, naprawdę. Gotowałam, ogarniałam dom, zajmowałam się Zosią, byle tylko nie dać mu pretekstu. Wiedziałam, że czeka na potknięcie. Cokolwiek, co mógłby wykorzystać w sądzie, jeśli kiedykolwiek bym się zdecydowała na rozwód.

Ale nie decydowałam się. Każda historia o ojcu, który nie oddał dziecka po weekendzie, żyła we mnie jak przestroga. Gdybyśmy dzielili opiekę, nie mogłabym być przy niej, gdy płacze w nocy albo gdy ktoś ją skrzywdzi w przedszkolu. A on? On by jej nawet nie zauważył. Więc wciąż grałam. Uśmiechałam się do ludzi, śmiałam się z koleżankami w pracy, jakbym miała szczęśliwe życie. Wieczorami zdejmowałam tę maskę. I patrzyłam w lustro, widząc kobietę, która nie ma siły odejść, choć ma wszystkie powody.

Oczy mojej córki

Zosia coraz częściej patrzyła na mnie tymi dużymi, czujnymi oczami. Niby jeszcze dziecko, a już coś przeczuwała. Wiedziała, że coś jest nie tak, choć nie miała słów, by to opisać. Czasem przychodziła do mnie w nocy, mówiąc, że miała zły sen. Kładła się obok, przytulała i szeptała:

Mamusiu, nie chcę, żebyś była smutna.

Udawałam, że nie rozumiem.

– Kochanie, wszystko jest w porządku – odpowiadałam, głaszcząc ją po głowie.

Ale ona wiedziała. Czuła napięcie między mną a ojcem, nawet jeśli nie krzyczeliśmy. Bo to była ta cicha forma przemocy – ciągłe ignorowanie, chłód, który przenikał przez ściany. Zosia czasem próbowała nas pojednać.

– Mamo, może zagramy wszyscy razem w grę?

– Może jutro, skarbie – mówiłam wymijająco, wiedząc, że jutro nic się nie zmieni.

Patrzyła wtedy raz na mnie, raz na niego, jakby szukała potwierdzenia, że wciąż jesteśmy rodziną. I wtedy rozdzierało mi serce. Wiedziałam, że prędzej czy później ona zrozumie. Że w końcu zapyta, czemu nie jesteśmy dla siebie mili. I nie będę miała dobrej odpowiedzi. Pewnego dnia zapytała cicho:

– Mamo, czy ty i tata się lubicie?

Zakrztusiłam się herbatą.

– Oczywiście, że się lubimy... – skłamałam.

Nie patrzyła na mnie. Chyba już mi nie wierzyła. Bałam się, że złamię jej dzieciństwo. Że przez moje decyzje będzie dorastała w poczuciu winy, w niepewności. Ale jeszcze bardziej bałam się, że kiedy mnie zabraknie na chwilę, ojciec nie zauważy jej łez.

Ucieczka bez odwrotu

Było lato, gorące i duszne. Zosia bawiła się w ogrodzie, a ja siedziałam na tarasie z książką, której nie czytałam. Myśli krążyły jak osy – natarczywe, męczące. Miałam wtedy chwilę słabości. Pomyślałam, że mogłabym po prostu spakować walizkę, wziąć córkę i wyjechać. Do siostry, do innego miasta. Zacząć wszystko od nowa.

Wieczorem powiedziałam mężowi, że potrzebuję przestrzeni. Że myślę o separacji.

– Świetnie – odpowiedział zimno. – W końcu będzie spokój.

– Chcę zabrać Zosię. Na jakiś czas.

– Chyba cię pogięło – parsknął. – Nie zabierzesz mi dziecka.

Zamroziło mnie. Nie dlatego, że byłam zaskoczona. Tylko dlatego, że miał rację – nie miałam podstaw, by zabronić mu kontaktów. A on by nie odpuścił. Gdyby miał ją sam na weekend, kupowałby jej wszystko, by ją przekupić, albo zostawiłby z mamą, by mieć wolne. Nie znał jej. Nie wiedział, że boi się spać w obcym łóżku, że musi mieć ulubioną przytulankę, inaczej płacze pół nocy.

Zamknęłam się w łazience i długo płakałam, siedząc na zimnych kaflach. Rozpaczliwie szukałam wyjścia z sytuacji, w której każde rozwiązanie raniło kogoś, kogo kochałam najbardziej. Chciałam uciec, ale wiedziałam, że nie mogę. Nie bez konsekwencji. Wróciłam do salonu i powiedziałam tylko:

– Zapomnij. Nie powiedziałam tego.

Nie zapytał dlaczego. Nie obchodziło go to. Ale ja wiedziałam, że z tej klatki nie ma łatwej drogi ucieczki.

Matka w potrzasku

Minęło kilka tygodni od naszej rozmowy o „separacji”, która tak naprawdę nigdy się nie wydarzyła. Od tamtej pory między nami było jeszcze ciszej. Nie kłóciliśmy się, nie rozmawialiśmy. Funkcjonowaliśmy jak współlokatorzy w hostelu – każdy robił swoje, unikał wzroku drugiego. Tylko Zosia nadal próbowała sklejać ten rozpadający się dom swoimi dziecięcymi gestami.

Pewnego ranka, gdy szykowałam jej śniadanie, zapytała:

– A jak mama i tata się pokochają znowu, to będziemy zawsze razem?

Uśmiechnęłam się blado, choć w środku ścisnęło mnie coś okrutnie.

– My już zawsze będziemy razem, skarbie – odpowiedziałam, robiąc dobrą minę do złej gry.

Ale ja nie wierzyłam w to, co mówię. Byłam jak szczur w pułapce, który nie może się ruszyć, bo każdy ruch grozi stratą. Wiedziałam, że jeśli teraz wystąpię o rozwód, ryzykuję, że sąd przyzna mu prawo do opieki naprzemiennej. A ja znałam jego podejście. „Dziecko samo sobie poradzi”, „przesadzasz z tymi emocjami”, „nie bądź taka wrażliwa” – powtarzał, gdy mówiłam, że Zosia potrzebuje stabilności.

Nie ufałam mu. A jednak musiałam dzielić z nim odpowiedzialność za jej życie. To mnie przerażało najbardziej – że pewnego dnia ktoś zdecyduje, iż wystarczy być biologicznym ojcem, by być dobrym opiekunem. Więc tkwiłam. Dla niej. Bo jeśli ja nie będę przy niej codziennie, kto ją obroni? Kto pocieszy, gdy będzie smutna? Kto zauważy, że coś jest nie tak? Byłam matką. I to oznaczało poświęcenie.

Coś za coś

Czasami siedzę wieczorami przy łóżku Zosi i patrzę, jak spokojnie śpi. Oddycha równo, przytula swoją znoszoną przytulankę, a jej czoło jest wolne od zmartwień. Wtedy wiem, że to, co robię, ma sens. Że każda łza, którą wylewam w samotności, każdy grymas, który chowam za uśmiechem – wszystko to ma jeden cel: jej bezpieczeństwo.

Mogłabym odejść. Złożyć pozew, walczyć w sądzie, tłumaczyć obcym ludziom, dlaczego nie chcę dzielić się opieką z człowiekiem, który nie widzi w niej osoby, tylko obowiązek. Ale sądy nie zawsze patrzą sercem. A ja nie mogę zaryzykować, że na weekendy będzie wracała do mnie wystraszona, zagubiona, z poczuciem, że musi być dzielna, bo „u taty nie wolno płakać”.

Czekam. Na lepszy moment. A może na to, aż Zosia będzie starsza, bardziej świadoma, zdolna powiedzieć, czego chce. Może wtedy usłyszą ją ci, którzy teraz słyszą tylko paragrafy. Czy to tchórzostwo? Być może. Ale matka nie zawsze może być bohaterką. Czasem musi być tarczą. Czasem jej odwaga to milczenie. Czasem wybiera cierpienie, by chronić to, co naprawdę się liczy.

Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam. Ale wiem, że jeśli kiedykolwiek odejdę, zrobię to tak, by ona nie poczuła się rozdarta. Bo nie chcę, żeby musiała wybierać między nami. Chcę tylko, żeby wiedziała, że jej mama zrobiła wszystko, co mogła.

Weronika, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama