„Nie potrafiłam przestać kochać mojej pierwszej miłości. Kuba szarpał mnie za serce przez 30 lat”
„Moi znajomi mówili, że mam obsesję. Może mieli rację. Bo z nikim innym nie potrafiłam być naprawdę. Każdy nowy mężczyzna był tylko marną kopią. Porównywałam ich do Kuby, ich głosy, zapachy, dotyk. Wszyscy przegrywali”.

- Redakcja
Niektórzy ludzie zostają w sercu na zawsze, niezależnie od tego, jak bardzo próbujemy o nich zapomnieć. Kuba był moją pierwszą miłością. Miał wtedy siedemnaście lat, pachniał perfumami ojca i roztargnieniem. Ja byłam naiwna, nieopierzona i zakochana do granic. Myślałam, że to będzie historia jak z filmów – poznajemy się, całujemy, kłócimy, wracamy do siebie i zostajemy razem do końca życia. Ale życie napisało inny scenariusz. I choć wiele razy próbowałam wyrzucić go z pamięci – wracał. Jak drzazga w sercu. Bolesny, natarczywy, nie do wyrwania.
Miał być na chwilę
Miał przyjechać tylko na wakacje. Kuzyn mojej koleżanki, z Krakowa. Wysoki, opalony, z niechlujnie rozwichrzonymi włosami i uśmiechem, który sprawiał, że zapominałam, jak się oddycha. Nosił podkoszulki z dziurą na ramieniu i jeździł na starym rowerze dziadka, a mimo to wszystkie dziewczyny z osiedla się w nim kochały. Ale to mnie zaprosił na spacer. Mnie pierwszą.
– Idziemy nad staw? – zapytał jakby od niechcenia, a ja kiwałam głową z taką zawziętością, że prawie ją zgubiłam.
Chodziliśmy tak całe lato. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Czasem tylko szliśmy w ciszy, trzymając się za ręce. Pierwszy raz poczułam wtedy, że świat może się zatrzymać, jeśli tylko bardzo się tego pragnie. Całował mnie nieśmiało, delikatnie, jakby mnie nie chciał spłoszyć. A ja każdego wieczoru zasypiałam z twarzą w poduszce, przesiąkniętą jego zapachem.
Wiedziałam, że wyjedzie. Mówił o tym od początku. Ale gdzieś w środku, jak każda zakochana szesnastolatka, wierzyłam, że coś się zmieni. Że może jednak zostanie. Że może się zakochał tak jak ja.
– Będziemy pisać do siebie – obiecał na peronie, ściskając moją dłoń tak mocno, że ból zapamiętałam lepiej niż pocałunek.
Pisał. Przez dwa miesiące. Potem coraz rzadziej. Aż w końcu przestał zupełnie. A ja wciąż wracałam nad ten staw, jak idiotka, wypatrując jego sylwetki. Niby wiedziałam, że go nie będzie. Ale serce uparcie wierzyło w bajki.
Nie każdy koniec to pożegnanie
Minęły trzy lata. Zdałam maturę, zaczęłam studia, miałam nawet chłopaka – nudnego, poprawnego, takiego, którego lubiły mamy. A jednak wystarczyło jedno spojrzenie Kuby, by cały mój misternie budowany świat runął jak domek z kart. Spotkaliśmy się przypadkiem. Przechodziłam przez Rynek, spiesząc się na zajęcia. On siedział przy fontannie z kawą w ręku. Uśmiechnął się. Dokładnie tak samo jak wtedy, gdy po raz pierwszy mnie pocałował.
– Jagoda? – zapytał, jakby nie był pewien.
Serce zaczęło mi walić jak szalone. Nienawidziłam tego, że tak reaguję. Miał być przeszłością. Wymarzoną, wspominaną, ale zamkniętą. A jednak w jednej chwili wszystko wróciło – zapach lip, ciepło jego dłoni, to uczucie, że świat kurczy się do dwóch osób. Usiedliśmy w kawiarni. Opowiadał o studiach w Holandii, o fotografii, którą się pasjonował, o dziewczynach, których nie kochał. Patrzyłam na jego usta, a w głowie miałam tylko jedno pytanie: dlaczego przestałeś pisać?
– Wiesz, życie mnie porwało. Przestałem wierzyć, że jeszcze kiedyś cię zobaczę – powiedział, jakby to miało wszystko tłumaczyć.
A ja, jak idiotka, nie zapytałam więcej. Nie wykrzyczałam mu żalu, nie powiedziałam, jak bardzo mnie zniszczyć. Uśmiechałam się tylko, udając, że też już dawno przestałam o nim myśleć. Gdy wychodziliśmy z kawiarni, złapał mnie za rękę. Przez moment nic nie mówił. Potem tylko:
– Może teraz się nie pogubimy?
Skinęłam głową. Znów.
Zawsze gdzieś obok
Nie byliśmy razem. Nie do końca. Ale też nigdy nie potrafiliśmy być osobno. Widywaliśmy się nieregularnie – czasem co tydzień, czasem przez trzy miesiące ciszy. On wpadał do Polski na chwilę, a ja rzucałam wszystko, byle tylko go zobaczyć. Potem znikał, zostawiając za sobą zapach perfum, niedopite wino i mój roztrzęsiony oddech.
– Nie chcę ci mieszać w życiu – mówił. – Sam nie wiem, czego chcę.
A ja wiedziałam. Chciałam jego. Nawet jeśli tylko na chwilę. Nawet jeśli po wszystkim zostawała tylko cisza i zimna poduszka. Moi znajomi mówili, że mam obsesję. Może mieli rację. Bo z nikim innym nie potrafiłam być naprawdę. Każdy nowy mężczyzna był tylko marną kopią. Porównywałam ich do Kuby, ich głosy, zapachy, dotyk. Wszyscy przegrywali.
Z czasem nauczyłam się z tym żyć. Miałam swoje życie, pracę, psa, mieszkanie na kredyt. Śmiałam się, chodziłam na randki, czasem nawet z kimś spałam. Ale serce wciąż reagowało na wiadomość od niego szybciej niż głowa zdążyła powiedzieć: „znowu”.
– Musimy przestać się spotykać – powiedział raz, po tym, jak zasnęliśmy razem na kanapie u mnie. – To cię krzywdzi.
– Trochę za późno na troskę, nie sądzisz?
Milczał. Wyszedł rano, zanim się obudziłam. Ale wrócił. Jak zawsze. Po tygodniu, po miesiącu, po pół roku. Dzwonił. Pisał. Stał pod moimi drzwiami z pizzą i przeprosinami. A ja, głupia, otwierałam. Bo serce uczy się powoli. A moje nie chciało zapomnieć.
Powroty, których nie da się zapomnieć
Minęło dziesięć lat. Miałam wtedy trzydzieści pięć i świadomość, że czas ucieka. Moi znajomi zakładali rodziny, rodziły się dzieci, budowano domy z ogródkami. Ja wciąż stałam w miejscu, czekając na kogoś, kto nigdy nie obiecywał, że zostanie. Pewnego dnia zobaczyłam go na Facebooku z inną kobietą. Byli w Paryżu, całowali się pod wieżą Eiffla. Uśmiechnięci, zakochani. Poczułam, jakby coś rozsadzało mi klatkę piersiową. A przecież od miesięcy się nie odzywał. Od miesięcy udawałam, że jestem wolna.
Chciałam wtedy do niego napisać. Krzyczeć, że to świństwo. Że nie wolno tak ludzi porzucać. Ale nie zrobiłam nic. Zamknęłam komputer i poszłam na spacer. Dwa dni później zadzwonił.
– To nie to, co myślisz. Ona była tylko chwilą.
Zadzwoniłam.
– Przestań mi robić wodę z mózgu – powiedziałam z taką złością, że aż sama się siebie przestraszyłam. – Albo się pojawiasz, albo znikasz na zawsze.
Cisza. I znowu zniknął. Na dwa lata. Dwa długie lata, w których próbowałam budować życie od nowa. Z kimś innym. Z kimś dobrym, czułym, obecnym. Aż któregoś dnia znów zapukał do moich drzwi. W ręku miał stare zdjęcie nas dwojga. Miał siwe włosy przy skroniach i inny uśmiech. Mniej pewny. Bardziej zmęczony.
– Jagoda... ja się pogubiłem.
Popatrzyłam na niego długo. Nie wpuściłam go od razu. Ale serce, to głupie, znów zaczęło szybciej bić.
Rany, które się nie goją
Tym razem było inaczej. Kuba został. Zamieszkał ze mną, pomagał przy codziennych sprawach, chodził ze mną na zakupy, gotował, nawet uczył się moich przyjaciół. Po raz pierwszy miałam złudzenie, że możemy stworzyć coś prawdziwego. Jakby te wszystkie lata były tylko przygotowaniem do tego momentu.
– Nigdy nie przestałem cię kochać – mówił wieczorami, a ja wierzyłam. Bo przecież nie dałoby się wracać tyle razy, gdyby nie chodziło o coś ważnego. Prawda?
Ale życie nie lubi historii bez skazy. Po kilku miesiącach zaczęłam widzieć rysy. Znów znikał na całe wieczory, nie odbierał telefonów, wracał rozkojarzony. Pytałam. Kłamał. A ja z każdym kolejnym dniem czułam, że grunt pod nogami znowu się osuwa.
– To tylko praca, Jagoda. Mam trudny okres – rzucał zdawkowo, uciekając wzrokiem.
Ale znałam go zbyt dobrze. Wiedziałam, kiedy kłamie. A mimo to znów nie miałam siły walczyć. W końcu nie wytrzymałam. Podczas jednej z kłótni wykrzyczałam wszystko – że mnie niszczy, że nie można tak żyć w wiecznym zawieszeniu, że nie jestem zapasową opcją.
– To dlaczego zawsze mnie wpuszczasz? – rzucił.
Zamarłam. Bo miał rację. Zawsze go wpuszczałam. Z nadzieją, że tym razem będzie inaczej. Ale „tym razem” nigdy nie było naprawdę inne. Spakował się bez słowa. Wyszedł. Tak po prostu. Jakbyśmy nie przeżyli razem trzech dekad emocjonalnego chaosu. Patrzyłam, jak znika za drzwiami. I wiedziałam, że znów będzie bolało. Bo niektóre rany nigdy się nie goją. Tylko uczymy się z nimi żyć.
Czy da się odkochać?
Czas robi swoje. Blizny bledną, wspomnienia tracą ostrość, zapach znika z poduszki. Ale serce... serce pamięta. Nawet po latach. Nawet kiedy rozum krzyczy, że to koniec. Że to był błąd. Że on nie wróci – a jeśli nawet, to nie przyniesie niczego dobrego. Mijały miesiące. Żyłam. Pracowałam. Spotykałam się z ludźmi, chodziłam do kina, nawet flirtowałam. Śmiałam się. Bywały dni, gdy naprawdę czułam się wolna. Lżejsza. Jakby nie nosiła w sobie wspomnień, które ciągną się za mną jak cień.
Ale potem usłyszałam w radiu naszą piosenkę. Tę, którą śpiewał mi, gdy mieliśmy po siedemnaście lat i całowaliśmy się na pomoście. I znów byłam tam. Z nim. Znowu siedziałam na jego rowerze, czułam jego ramiona i to głupie, niepowtarzalne poczucie, że wszystko się dopiero zaczyna.
Czy da się odkochać? Może. Ale nie jego. Nie pierwszą miłość. Nie tego jedynego, którego serce wybrało bez pytania, bez kalkulacji, bez gwarancji. Nie wiem, gdzie teraz jest. Może znowu się zakochał. Może żyje spokojnie, bez tych wszystkich burz, które zawsze przynosiła nasza relacja. A może czasem, wieczorami, też słucha tej piosenki i myśli o mnie.
Nie szukam go. Nie czekam. Ale czasem siadam przy oknie z herbatą i pozwalam sobie na wspomnienie. Takie, które boli i koi jednocześnie. Bo miłość, nawet jeśli niespełniona, zostaje. Cicha. Uparta. Wieczna.
Jagoda, 47 lat
Czytaj także:
- „Rodzice uparli się, że na siłę znajdą mi męża. Według nich najlepszą partią dla mnie jest właściciel kombajnu”
- „Mam uczulenie na własną synową. Przy każdym spotkaniu zaciskam zęby, by nie powiedzieć jej, co o niej myślę”
- „Złapałam męża za rękę, gdy zdradzał mnie z moją przyjaciółką. Spalił buraka, bo nie takiego finału się spodziewał ”

