Reklama

Czasem mam wrażenie, że moje życie to taki ciągły cyrk bez klaunów, gdzie wszyscy patrzą, a ja siedzę pośrodku, z tą samą parą starych butów, z których wystaje dziura. Nie mam pieniędzy na nowe, bo zawsze coś ważniejszego – rachunki, leki dla mamy, jedzenie, a ja? Ja zawsze na końcu tej listy. Nawet, jak Marek zaprosił mnie na randkę, ucieszyłam się tylko na chwilę. Bo co z tego, że on taki miły, że mówi „hej, spotkajmy się wieczorem, zjem z tobą kolację”? Co z tego, jak ja nie mam nawet w czym pójść? Patrzyłam wtedy na swoje buty, z tą dziurą jak przepaść między mną a resztą świata. I myślałam, że może lepiej, żeby mnie nie było. A jak Agnieszka zapytała, co założę na randkę, to tylko wzruszyłam ramionami. Nie miałam jej odwagi powiedzieć, że nie pójdę, bo zwyczajnie… nie mam w czym.

Wszystko było stare

Dzień przed randką. Stałam przed lustrem, patrząc na swoje odbicie, jakbym widziała obcą osobę. Przymierzałam ubrania – jedno po drugim – i każde wydawało mi się brzydkie, sprane, jakieś takie... stare. Sukienka, którą kiedyś uwielbiałam, teraz wisiała na mnie jak worek. Spodnie zmechacone, bluzka z plamką, której nie dało się już doprać. A na podłodze, obok łóżka, leżały moje jedyne buty – te same, w których chodziłam codziennie do pracy. Miały dziurę w podeszwie i wołały o pomstę do nieba. Patrzyłam na nie i czułam, jak narasta we mnie złość. W takich butach miałam iść na randkę? Nie, to było niemożliwe.

– Natalia, czemu nie poprosisz mnie o pieniądze na nowe buty? Zrezygnuję z czegoś... – usłyszałam głos mamy z kuchni.

Jej słowa dotarły do mnie jak strzała prosto w serce. Zacisnęłam pięści, czułam, jak mi gorąco. Przecież nie chciałam jej pieniędzy! Nie chciałam być nikomu ciężarem.

– Nie potrzebuję jałmużny! – wykrzyknęłam złością, aż głos mi zadrżał.

Mama umilkła, a ja poczułam, jak coś we mnie pęka. Przez chwilę stałam w ciszy, słyszałam tylko tykanie zegara. Nagle poczułam gulę w gardle, jakby wstyd, żal i bezsilność próbowały się wydostać na zewnątrz, a ja nie miałam już siły tego trzymać.

Usiadłam na łóżku, wpatrując się w te przeklęte buty. Wiedziałam, że nie mogę ich założyć. Ale wiedziałam też, że nie mam innych. A wtedy jakby cała moja sytuacja spadła na mnie z podwójną siłą – niska pensja, brak perspektyw, samotność, wstyd. Przypomniałam sobie wiadomość od Marka: „Jutro o 19:00. Nie mogę się doczekać”. Serce mi zabiło szybciej, a zaraz potem ogarnął mnie strach. Jak mam wyjść z domu, skoro nie mam nawet porządnych butów?

Nadszedł dzień randki

Siedziałam na łóżku, patrząc tępo na telefon, który leżał na szafce nocnej. Na ekranie migotała wiadomość od Marka: „Czekam na Ciebie o 19:00. Mam dla Ciebie niespodziankę”. Serce zabiło mi mocniej, ale zaraz potem ścisnęło się z bólu. Spojrzałam na zegar – wskazówki przesuwały się bezlitośnie, każda sekunda przypominała mi, że nie mam w co się ubrać, a tym bardziej – nie mam butów.

Podniosłam te stare trampki z dziurą, przyglądając się im z niedowierzaniem. Poczułam wstyd, taki ciężki, lepki, jakby oblepił mnie całą. Jak ja miałam iść na randkę w takich butach? Przecież Marek zobaczy, spojrzy na moje stopy, potem na mnie i pomyśli, że jestem biedaczką. Zacisnęłam powieki, żeby powstrzymać łzy.

Telefon zadzwonił – Agnieszka. Odebrałam niechętnie, nie chcąc słuchać jej entuzjazmu.

– Hej, kochana! Jesteś gotowa? Jakie buty założysz? – zapytała wesoło.

– Nie idę... – powiedziałam cicho, ledwie dosłyszalnie.

– Co?! Natalia, zwariowałaś? – krzyknęła. – Weź moje szpilki, nawet się nie zastanawiaj!

– Nie, Aga. Dzięki, ale... nie mogę. – Głos mi się załamał, a w gardle znowu czułam gulę.

– Daj spokój, przecież to nic wielkiego. Pożyczysz, oddasz. Nie rób z igły widły!

Ale ja wiedziałam, że to dla mnie nie była igła. To była przepaść. Zawstydzenie, poczucie niższości, paraliżujący lęk, że wyjdę, a świat zobaczy, jaka naprawdę jestem – biedna, beznadziejna, z dziurą w bucie i w sercu.

Napisałam Markowi: „Przepraszam, nie dam rady dziś się spotkać. Coś mi wypadło”. Odpisał po chwili: „Szkoda. Miałem dla Ciebie niespodziankę”.

Mama się martwiła

Wieczorem, kiedy światło w kuchni jeszcze się paliło, a zegar wciąż wybijał kolejne minuty, usłyszałam głos mamy. Cicho, jakby nie chciała, żebym słyszała, rozmawiała przez telefon. Podkradłam się do drzwi i przystanęłam, słuchając.

– Nie wiem już, co robić, Anka. Martwię się o nią. Natalia… ona zamyka się w sobie. Nic nie mówi, nie chce przyjąć żadnej pomocy. A ja… ja naprawdę się boję, że ona zmarnuje swoje życie przez ten głupi wstyd.

Czułam, jak serce ściska mi się w klatce piersiowej. Miałam ochotę wbiec do kuchni, krzyknąć, że wszystko rozumiem, że nie chcę nikogo obciążać, że to nie jej wina, tylko moja. Ale zamiast tego stałam w ciemności, słuchając cicho, jak mama opowiada o mnie jak o kimś, kto potrzebuje ratunku, jak o tonącym.

– Życie jej ucieka, Anka. Przecież ona jest młoda… a tak się zachowuje, jakby niczego od życia nie chciała – mówiła dalej mama. – Próbowałam z nią rozmawiać, ale ona...

Cisza, a potem westchnienie. Czułam, jak coś we mnie pęka, jak łzy napływają mi do oczu. Przesunęłam się cicho z powrotem do swojego pokoju, usiadłam na łóżku i patrzyłam na swoje dłonie. Drżały. Moje myśli kotłowały się jak szalone – może faktycznie… może to ja jestem problemem? Może naprawdę jestem ciężarem, kulą u nogi, którą trzeba ciągnąć?

Spojrzałam na wiadomość od Marka, wciąż wyświetloną na telefonie: „Szkoda. Miałem dla Ciebie niespodziankę”. Czułam wstyd, żal i bezsilność, które rozlewały się we mnie. Zasypiałam z tym uczuciem, że nic nie mam, nikogo nie mam i do niczego się nie nadaję.
Oto **Rozdział 4** (ok. 1600 znaków):

Przyjaciółka dała mi prezent

Następnego dnia po pracy wróciłam do domu zmęczona i przybita, jakbym nosiła na plecach cały świat. Weszłam do kuchni, a tam, na stole, stało pudełko. Nieduże, owinięte papierem, a obok niego kartka: „Dla Ciebie. Nie dyskutuj.” Obok siedziała Agnieszka, z nogą zarzuconą na nogę, popijając herbatę z kubka mamy, jakby była u siebie.

– Co to jest? – zapytałam, choć czułam, co odpowie.

Otwórz i przestań robić sceny – rzuciła, przewracając oczami.

Powoli rozdarłam papier. W środku leżały nowe buty – czarne, zgrabne, na lekkim obcasie. Idealne. Takie, które mogłabym założyć na randkę. A może nawet na dwie randki. Albo i na więcej.

– Aga, ja nie mogę… – zaczęłam, a w gardle coś mnie ścisnęło. – Ja ci tego nie oddam, nie mam z czego…

– Nie musisz oddawać – przerwała mi ostro. – Masz je wziąć, założyć i wreszcie przestać się chować w tym swoim kokonie. Myślisz, że co? Że jak nie masz kasy, to nie zasługujesz na normalne życie?

Zaniemówiłam. Coś mi się wyrwało, coś popłynęło z oczu. Usiadłam ciężko na krześle, a łzy same kapały mi na kolana.

– Przepraszam… – szepnęłam.

– Przepraszasz mnie za co? Za to, że jesteś moją przyjaciółką i czasem ci trzeba pomóc? Dziewczyno, ogarnij się.

Wtedy zrozumiałam, że to nie tylko o buty chodziło. To był pierwszy krok, może jedyny, jaki musiałam zrobić, żeby chociaż spróbować. Może jeszcze Marek kiedyś napisze. Może jeszcze się spotkamy. A jeśli nie… to przynajmniej spróbuję.

Przytuliłam Agę mocno, z całych sił. – Dzięki. Chyba pierwszy raz od dawna naprawdę poczułam, że ktoś mnie widzi.

Zrobiłam pierwszy krok

Wieczorem długo leżałam w łóżku, kręcąc się z boku na bok. W głowie tłukły się słowa Agnieszki, wciąż słyszałam jej głos: „Masz wziąć te buty i wreszcie przestać się chować.” Przewracałam się z boku na bok, a mój telefon leżał na stoliku obok – cichy, zimny, jakby przypominał o tym, że wczoraj odpuściłam. Wzięłam go do ręki i patrzyłam na wiadomość od Marka: „Szkoda. Miałem dla Ciebie niespodziankę.”

Nie wiem, co mnie podkusiło, ale palce same zaczęły stukać po ekranie. Napisałam:

– Przepraszam za wczoraj. Wiem, że to było głupie. Chciałabym się z Tobą spotkać, jeśli jeszcze chcesz.

Wysłałam wiadomość i od razu poczułam, jak serce wali mi jak oszalałe. Wstyd mieszał się z nadzieją, że może jeszcze nie jest za późno. Leżałam tak, gapiąc się w sufit, i modliłam się, żeby odpowiedział.

Po kilku minutach telefon zabrzęczał. Ręce mi drżały, gdy odblokowałam ekran. Wiadomość od Marka:

– Jasne. Może spacer w sobotę?

Łzy napłynęły mi do oczu. To takie głupie, a jednak czułam, jakby ktoś zdjął mi z serca kamień. Odpisałam: „Pasuje. Do zobaczenia.”

Patrzyłam na nowe buty na krześle. Wciąż pachniały sklepem, miały tę sztywność nowych rzeczy, które czekają na pierwszy krok. Wzięłam je do rąk i przycisnęłam do piersi. Wiem, że to tylko buty, ale dla mnie… to było coś więcej. Symbol, że może mogę zacząć od nowa. Może nie wszystko jest jeszcze stracone. Może dam radę. Może warto chociaż spróbować.

Natalia, 26 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama