Reklama

Nie mam w zwyczaju wracać tam, gdzie mnie już nie chcą. A jednak tego ranka wsiadłem do auta z cichym postanowieniem, że zobaczę sad. Tylko tyle. Nie dom, nie podwórko, nie ganek, gdzie kiedyś z Adamem graliśmy w kapsle, aż matka nas przeganiała ścierką. Tylko sad. Jesienny, opustoszały.

Nie wiem, co mnie podkusiło. Może ten zapach liści na chodnikach w mieście, może radio, w którym ktoś beztrosko mówił, że czas na śliwki, a może po prostu tęsknota. Taka bezładna, ukryta pod codziennością jak kamień w bucie. Ilekroć próbujesz iść dalej, on cię uwiera.

Od ponad dwudziestu lat nie rozmawiałem z Adamem, moim bratem. A może już tylko byłym bratem? Ostatnia rozmowa była bardziej wybuchem niż konwersacją.

– Nie zamierzam kisić się w tym rozpadającym się skansenie! – krzyczał Adam, czerwony na twarzy. – Sprzedajmy to i zapomnijmy. Niech ktoś inny martwi się o dach i myszy w spiżarni!

– To nasz dom! – wykrzyczałem mu w twarz.

– Nasz? A kto tu ostatnio przyjeżdżał? Ty? Czy ja? – parsknął. – Udajesz sentymentalnego, a po rodzicach nie został ci nawet ich numer w telefonie!

Gdy trzasnął drzwiami, zostałem z ciszą, która osiadała we mnie jak kurz przez kolejne lata. Wtedy postanowiłem, że nie wrócę. Nie będę się narzucał ani domowi, ani wspomnieniom, które bolały bardziej, niż powinny.

A jednak skręcałem w znajomy żwirowy podjazd. Trzaskały gałęzie pod oponami, a ja dostrzegłem drzewa – nasze drzewa – uginające się pod ciężarem śliwek. Nikt ich nie zebrał. Tyle że nie przyjechałem po owoce. Przyjechałem sprawdzić, czy coś z tamtego świata jeszcze tu zostało.

Wspomnienia wróciły

Zatrzymałem samochód tuż przy polnej drodze prowadzącej do sadu. Nie było sensu jechać dalej, błoto i tak wciągnęłoby koła. Wysiadłem, przeciągnąłem się i spojrzałem przed siebie. Liście śliw przeświecały jesiennym słońcem, jeszcze trzymały się gałęzi, choć niektóre już sypały się pod nogi jak przypomnienie, że wszystko kiedyś opada.

Wziąłem z bagażnika starą drabinę i koszyk. Znałem ten teren lepiej niż własne mieszkanie w mieście. Każde drzewo miało swoją historię. Pod tym ojciec zawsze zawieszał hamak. A przy tamtym, co teraz przechylał się ku płotowi, stała kiedyś ławka, na której matka siadała z herbatą, gdy miała dość wszystkiego.

Ruszyłem między drzewa i wtedy go zobaczyłem. Stał pochylony przy jednym z większych drzew, z koszem w ręce. Drabina oparta o pień, prawie taka sama jak moja. Zamarłem. On też mnie dostrzegł. Wyprostował się i przez krótką chwilę patrzyliśmy na siebie jak obcy ludzie na zatłoczonym peronie.

– Ty? – rzucił krótko.

– Ja – odpowiedziałem, równie sucho.

I to by było na tyle. Nie zapytał, co tu robię, ja nie zapytałem, czemu wrócił. Rozstąpiliśmy się jak dwa kamienie w rzece – każdy swoim torem. On został po jednej stronie drzewa, ja ustawiłem drabinę po drugiej. Weszliśmy niemal jednocześnie i zaczęliśmy zrywać owoce bez słowa. Cisza wisiała między nami jak mgła.

To był moment

„Co on tu robi?” – przebiegło mi przez głowę. Patrzyłem na jego plecy i miałem ochotę zapytać, czemu nie odezwał się pierwszy. Ale słowa nie przychodziły. Zrzuciłem kilka śliwek, które upadły tuż przy jego koszu. Nie zareagował. Może nie usłyszał, a może uznał, że to przypadek, albo nie chciał nic mówić, tak, jak ja. Wspinaliśmy się po tej samej drabinie, tylko że na dwóch różnych stronach.

Zbliżyłem się do drugiego drzewa, nieco bardziej oddalonego, i właśnie miałem sięgnąć po gałąź, gdy usłyszałem trzask. Odwróciłem się w porę, by zobaczyć, jak drabina Adama osuwa się pod nim. Zdążył jeszcze złapać się gałęzi. Odruchowo rzuciłem kosz na ziemię i ruszyłem biegiem. Złapałem go pod ramieniem tuż przed tym, jak jego plecy zetknęłyby się z ziemią.

Nie powiedział nic. Ja też milczałem. Stał oparty o mnie przez moment, ciężko oddychając, potem wyprostował się i spojrzał na resztki swojej drabiny. Leżała na boku, jedna noga całkiem wyłamana. Podszedłem bez słowa do swojej, chwyciłem ją za boki i przestawiłem pod jego drzewo. Stanąłem z boku i spojrzałem na niego. Oczy miał szeroko otwarte, jakby nie rozumiał, co właśnie zrobiłem. Ale nic nie powiedział. Ja też nie oczekiwałem podziękowania.

Coś się zmieniło

Wróciłem do sadu kolejnego dnia z poczuciem, że powinienem odpuścić. Przecież zebrałem już wystarczająco. Wystarczyłoby jedno popołudnie, żeby spakować owoce do skrzynek i odwiedzić skup. A jednak nie chodziło o śliwki. Wiedziałem to w chwili, gdy wsiadałem do auta.

Kiedy dotarłem na miejsce, on już tam był. Stał z pustym koszykiem i przyglądał się drzewom, jakby zastanawiał się, od którego zacząć. Spojrzał w moją stronę i przez chwilę trwał bez ruchu, jakby coś rozważał. Potem podszedł powoli, stając kilka kroków ode mnie.

– Zostało jeszcze trochę. Pomóc ci zebrać? – zapytał.

Zaskoczyło mnie, że to właśnie on pierwszy przerwał ciszę. Skinąłem tylko głową, nie patrząc na niego. To wystarczyło. Stanęliśmy pod jednym z ostatnich drzew. Pracowaliśmy obok siebie, bez zbędnych słów. Po chwili on pierwszy rzucił coś w stronę chmur:

– W tym roku później dojrzewają. Te w cieniu jeszcze twarde.

– Zawsze tak było – mruknąłem. – Matka mówiła, że to przez to, że rosną najbliżej lasu.

Otworzyliśmy się

Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony – on, że odpowiedziałem, czy ja, że to zrobiłem. Ale potem już poszło. Mówiliśmy o pogodzie, o tym, że gąsienice znów żrą liście, że jabłka w tym roku obrodziły jak szalone. W pewnym momencie zaśmiał się pod nosem, gdy jakaś śliwka odbiła się od mojego czoła.

– Nadal masz refleks jak stodoła – mruknął, zerkając z ukosa.

– A ty nadal masz łapy jak grabie – odparłem cicho.

Uśmiechnął się, ale nie skomentował. I może dobrze. Bo coś w tej niezdarnej wymianie słów przywróciło kawałek tamtego świata. Tego, w którym byliśmy dwoma chłopakami wspinającymi się na drzewa dla samych liści, a nie po to, żeby coś zebrać.

Śliwki kończyły się powoli. Kosze napełniały się szybciej, bo teraz pracowaliśmy razem. Czasami rozmawialiśmy, choć głównie o tym, co było tu i teraz. Nikt nie ważył się wrócić do tego, co naprawdę między nami leżało.

Ojciec byłby dumny

Pod jednym z drzew Adam zatrzymał się nagle. Otarł czoło rękawem koszuli, popatrzył na gałęzie ponad głową, a potem powiedział cicho:

– Ojciec by się cieszył, że jeszcze tu przychodzimy.

Powiedział to spokojnie, bez nacisku, ale ja i tak poczułem, jak wraca ten ciężar, którego próbowałem się pozbyć przez wszystkie te lata.

– Może – powiedziałem po chwili. – Ale nie dożył, żeby to zobaczyć.

Zapanowała cisza. Ja znów zacząłem zrywać owoce, nie patrząc w jego stronę. Czułem, że chce coś powiedzieć – może wytłumaczyć, może przeprosić, ale nie potrafił. A ja nie potrafiłem go do tego zmusić.

Zebrałem kolejne garście i wrzucałem do kosza wolniej niż zwykle. Z każdą śliwką w głowie miałem coraz więcej obrazów: ojciec stojący przy płocie, matka wołająca nas na obiad, wspólne grabienie liści. I ten dzień, kiedy wszystko się rozpadło. Kiedy nie potrafiliśmy usiąść do stołu, bo każdy chciał czegoś innego, a nikt nie umiał odpuścić.

Żałowałem tamtych lat

Skończyliśmy zbierać przed zmrokiem. Usiadłem pod drzewem, nie z zamiarem odpoczynku, tylko żeby po prostu nie wstawać. Adam usiadł obok. Blisko, ale nie za blisko. Przez chwilę żaden się nie odezwał. Było słychać tylko szeleszczenie liści i jakieś odległe szczekanie psa.

– Myślałem, że jak sprzedamy ten dom, to wszystko się skończy – powiedział cicho.

– A ja myślałem, że jak zostanie, to coś ocaleje – odpowiedziałem bez złości.

Patrzył przed siebie, ja też. Nic więcej nie powiedzieliśmy. Nie padło „przepraszam”, nie padło „wybaczam”, ale nikt nie wstał, nikt nie poszedł. I w tym milczeniu było więcej niż w naszych ostatnich słowach.

Paweł, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama