„Nie mogłam znieść tego, co mój mąż wyprawiał po zmroku. Próbowałam się przyzwyczaić, ale było tylko coraz gorzej”
„Patrzyłam na niego i czułam, jak coś się we mnie zbiera. To już nie było tylko zmęczenie. To było uczucie, że on mnie kompletnie nie słyszy. Nie rozumie, że coś się dzieje. Którejś nocy, po czwartej pobudce, po prostu się popłakałam”.

- Redakcja
Z Arturem poznaliśmy się na uczelni, w kolejce po kawę. Złapał mój kubek, gdy ten prawie wypadł mi z rąk, i rzucił z uśmiechem:
– Na psychologię trzeba mieć silne nerwy, ale jeszcze silniejsze ręce.
Zaiskrzyło. On – inżynier, ja – psycholożka. Dobraliśmy się zaskakująco dobrze. Mieszkaliśmy w spokojnej dzielnicy Warszawy, mieliśmy kota o imieniu Freud, wieczory przy herbacie, serialach i rozmowach. Nasze życie było ciche, spokojne i przewidywalne – zupełnie jak on. Taki właśnie był Artur: zrównoważony, konkretny, małomówny.
Zawsze miałam wrażliwy sen. Najmniejszy hałas potrafił mnie obudzić. Wiedział o tym, i przez pierwsze lata naszego małżeństwa wszystko było w porządku – spał cicho, prawie bezgłośnie. Ale po trzech latach coś się zmieniło. Najpierw pojedyncze noce. Przewracam się na bok, a obok mnie rozlega się ryk, jakby ktoś próbował odpalić traktor. To nie był dźwięk człowieka. Ale to był Artur. Myślałam, że to przejściowe – może zmęczenie, może przeziębienie. Ale dźwięk wracał. I z każdą kolejną nocą stawał się głośniejszy.
Nie sądziłam, że można znienawidzić własne łóżko. Że można zasypiać z lękiem albo z irytacją. I że chrapanie – tak z pozoru błahe – może zniszczyć coś, co miało przetrwać całe życie.
Zrzucał winę na mnie
Pierwszy raz obudziłam się nagle. Była trzecia trzydzieści siedem. Słyszałam coś między warczeniem a zgrzytaniem. Otworzyłam oczy. To nie był sen. Odwróciłam się. Artur leżał na plecach i… chrapał.
– Artur – szepnęłam, szturchając go lekko w ramię.
– Mhmmm… – wymamrotał i przekręcił się na bok.
Zapanowała cisza. Uśmiechnęłam się w ciemności – może tylko źle spał. Ale następnej nocy było to samo. A potem kolejnej. Coraz głośniejsze, coraz dłuższe. Najpierw się z tego śmialiśmy.
– Ty chyba robisz próby silnika w nocy – żartowałam przy śniadaniu.
– Może przygotowuję się do wyścigu – odpowiedział z uśmiechem. – Każdy facet czasem chrapie.
Ale po miesiącu mi nie było już do śmiechu. Zatyczki niewiele dawały. Budziłam się po kilka razy każdej nocy. Przewracałam go na bok, kopałam delikatnie nogą, szeptałam mu do ucha.
– Artur, musisz coś z tym zrobić – powiedziałam któregoś ranka, nieprzytomna z niewyspania.
– To tylko chrapanie – wzruszył ramionami. – Przesadzasz. Może to przez twoje nerwy, nie śpisz i zwalasz na mnie.
– Nie. Nie rozumiesz. Nie śpię przez ciebie! Budzę się i potem do rana leżę z otwartymi oczami. Cały dzień jestem nie do życia.
– To może idź do lekarza? Albo weź melisę – rzucił.
Patrzyłam na niego i czułam, jak rośnie we mnie coś nowego. To już nie było tylko zmęczenie. To było uczucie, że on mnie kompletnie nie słyszy. Nie rozumie, że coś się dzieje.
Nic z tym nie robił
Którejś nocy, po czwartej pobudce, po prostu się popłakałam. Siedziałam na brzegu łóżka, trzymając głowę w dłoniach, a za mną Artur chrapał jak zapchany odkurzacz. Następnej nocy go nagrałam. Tylko 47 sekund. Brzmiało to jak skrzyżowanie ciężarówki z zepsutą skrzynią biegów z biegu z odkurzaczem pożerającym kołdrę. Wieczorem włączyłam mu nagranie.
– Posłuchaj. To ty. Tak brzmisz co noc.
Słuchał chwilę, potem się skrzywił.
– Daj spokój. Przecież nie chrapię cały czas. Poza tym nie brzmi to aż tak tragicznie.
– Nie brzmi?! To brzmi jakbyś miał przemysłowy wiatrak w gardle! Każdej nocy nie mogę spać. Ja się wykańczam!
– No to noś zatyczki. Albo… Śpij w drugim pokoju – rzucił, nie patrząc na mnie.
Zatkało mnie. Spojrzałam na niego, jakby powiedział mi, żebym się wyprowadziła. Moje łóżko, mój dom, moje małżeństwo – i nagle miałam pójść spać gdzieś indziej, byle jego sen był nietknięty.
– Naprawdę ci to obojętne? – zapytałam cicho.
– Po prostu przesadzasz.
Jeszcze tej samej nocy poszłam na kanapę. Owinięta kocem, z zatyczkami w uszach, wpatrywałam się w ciemność salonu. „To już nie jest małżeństwo” – pomyślałam. – „On traktuje mnie jak marudną współlokatorkę. Jak kogoś, kto mu przeszkadza”. Nie wiedziałam, czy bardziej jestem smutna, czy wściekła.
Próbowałam chyba wszystkiego
Zaczęłam walczyć. Kupowałam kolejne rodzaje zatyczek – silikonowe, piankowe, żelowe. Nic nie działało. Artur chrapał tak głośno, że czułam to w klatce piersiowej. Próbowałam aplikacji z białym szumem, medytacji przed snem, olejków, ćwiczeń oddechowych. Zapisałam się nawet na terapię snu. Tam dowiedziałam się, że... nie mam bezsenności. Mam chrapiącego męża.
Zaczęłam chodzić jak zombie. Przysypiałam w metrze, w pracy potrafiłam wpatrywać się w ekran przez dziesięć minut, nie czytając niczego. Pojawiły się bóle głowy, rozdrażnienie, płaczliwość. Miałam ochotę wrzeszczeć na każdego, kto mówił do mnie głośniej niż szeptem.
Pewnego dnia, na kawie z Anką, wybuchnęłam.
– Ty naprawdę tak cierpisz przez to chrapanie? – zapytała niepewnie.
– Anka, ja nie śpię. Nie jestem sobą. To nie chodzi o samo chrapanie. Chodzi o to, że on mnie nie słucha. Nie obchodzi go to, że się wykańczam.
– Może przesadzasz? Może to chwilowe?
– Nie. Nie przesadzam. Kiedy człowiek nie śpi, przestaje myśleć jasno. Wszystko się rozmywa. Czuję się jak cień. I najgorsze, że jestem w tym zupełnie sama.
Anka milczała, patrzyła na mnie współczująco. Ale ja już nie potrzebowałam współczucia. Potrzebowałam... decyzji. I to radykalnej.
Wieczorem spojrzałam na Artura, który siedział z laptopem na kolanach, słuchawkami w uszach, zupełnie odcięty od świata. „Naprawdę nie daję już rady” – pomyślałam. – „Może ten związek kończy się w ciszy, której tak bardzo mi brakuje”.
Myślał, że to żart
Szykowałam się do tej rozmowy od tygodni. Powtarzałam w głowie każde zdanie, ton głosu, nawet pauzy. Ale kiedy usiedliśmy przy stole, moje ułożone słowa rozsypały się jak puzzle.
– Musimy o czymś pogadać – zaczęłam.
Artur spojrzał znad telefonu.
– O czym?
– O nas. O tym, że nie śpię już od miesięcy. Że jestem wyczerpana. Że chrapiesz każdej nocy, a ja żyję na granicy załamania.
Wzruszył ramionami.
– Przecież mówiłem ci: śpij w drugim pokoju, jak ci źle.
– Artur, to nie jest rozwiązanie. To nie jest małżeństwo. To jest ucieczka.
Milczał. A potem powiedział coś, czego nigdy mu nie zapomnę.
– To się rozwiedź, jak ci tak źle.
Serce mi zamarło.
– Naprawdę? Po tylu latach? Po wszystkim, co przeszliśmy? Tak ci wszystko jedno?
– Asia, robisz dramat z chrapania. Serio? To chyba ty potrzebujesz terapii.
Czy on żartował z takiego tematu? Wstałam od stołu. Moje ręce się trzęsły. W tamtej chwili przestało mi być przykro. Przestało mi być żal tego związku, tych lat.
– Wiesz co? Właśnie się zdecydowałam.
Tydzień później złożyłam pozew o rozwód. Na rozprawie Artur był niemal obojętny. Nie próbował mnie zatrzymać, nie przeprosił. Stał z założonymi rękami i patrzył, jak to się kończy. Jakbyśmy rozmawiali o podziale rachunku w restauracji, nie życia. Wyszłam z sali sądowej bez łez. Z ulgą.
Tego mi brakowało
Moje nowe mieszkanie było małe. Kawalerka na trzecim piętrze bez windy, z widokiem na osiedlowe drzewa i wielki bilbord z reklamą biura nieruchomości. Ale to było moje miejsce. Moje i tylko moje. Pierwszą noc spędziłam bez zatyczek. Leżałam w łóżku, wsłuchując się w ciszę, jakby to był najpiękniejszy koncert świata. Żadnego buczenia, warczenia, nagłych warkotów, które wbijały się w moje sny jak noże. Tylko nic. Pustka. Spokój. Zasnęłam jak dziecko.
Rano obudziłam się wypoczęta, bez bólu głowy, bez ściśniętego gardła. Przez chwilę leżałam i patrzyłam w sufit. Czy tak wygląda szczęście? Tyle czasu czekałam na taki poranek?
Kilka tygodni później spotkałam Artura przypadkiem w galerii handlowej. Szliśmy naprzeciwko siebie i przez moment udawał, że się nie widzimy. Ale to on pierwszy się zatrzymał.
– Cześć, Asia. Jak się śpi teraz? – zapytał z tym swoim półuśmiechem.
Spojrzałam mu prosto w oczy. Obok stała chyba jego nowa partnerka – młoda, szczupła, z telefonem w ręku. Patrzyła na mnie obojętnie.
– Tak dobrze jak nigdy wcześniej – odpowiedziałam.
Odwróciłam się i odeszłam, nie oglądając się za siebie. Nie było już po co. Nie było złości. Nie było żalu. Tylko cisza. I to poczucie, że wreszcie wracam do siebie.
To nie chrapanie było najgorsze
Minęło kilka miesięcy. Wciąż uczę się spać bez napięcia, bez tego czekania na dźwięk, który przerwie noc. Czasem jeszcze budzę się zbyt wcześnie, jakby moje ciało nie wierzyło, że hałas już nie wróci. Ale wracam do snu. Już bez strachu.
Czasem pytają mnie: „Rozwód? Przez chrapanie? Serio?”. Uśmiecham się wtedy lekko. Dziś wiem, że nie chodziło tylko o hałas. Chodziło o bycie słyszaną. O to, że nie mogłam już dłużej być niewidzialna w swoim własnym domu.
Miłość to nie są tylko pocałunki i wspólne śniadania. To też gotowość do wysłuchania, do zaopiekowania się, gdy druga osoba ledwo stoi na nogach. Artur nie potrafił – albo nie chciał – zrozumieć, że to, co dla niego było „tylko chrapaniem”, dla mnie stawało się powolnym rozpadem wszystkiego.
Nie żałuję. Rozwód był trudny, ale konieczny. Uratował mnie przed całkowitym zatraceniem siebie. Teraz zasypiam sama. Ale nie czuję się samotna. Czuję się spokojna. Cisza ma dla mnie nowy wymiar. To nie jest pustka. To wolność.
Ilekroć przypominam sobie tamte bezsenne noce, dziękuję sobie, że w końcu powiedziałam dość. Chciałam zasypiać przy kimś, kto mnie kocha. A budziłam się obok kogoś, kto mnie nie słyszał. Teraz śpię sama i wreszcie jestem szczęśliwa.
Joanna, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Robiłam jesienne porządki w szafie i znalazłam coś dziwnego w kieszeni męża. Już wiedziałam, że muszę się rozwieść”
- „Choć nasze małżeństwo nie miało przyszłości, wciąż tęsknię za mężem. Nie umiem znieść ciszy, którą po sobie zostawił”
- „Mój mąż miał pomagać sąsiadce w jesiennych porządkach na działce. Zamarłam, gdy zobaczyłam go tam w samym szlafroku”

