Reklama

Zawsze marzyłam o dużej, zżytej rodzinie, w której dzieci wspierają się nawzajem i pamiętają, że mają siebie na dobre i złe. Tyle razy powtarzałam, że pieniądze to tylko rzecz – dzisiaj są, jutro może ich nie być. Ale jak widać, moje słowa trafiały w próżnię. Syn i córka, kiedyś tak bliscy, dziś potrafią rzucić w siebie najbardziej raniącymi słowami, jakby każde z nich było tylko obcym człowiekiem, gotowym do walki o każdy grosz. Najgorsze jest to, że wszystko zaczęło się, zanim jeszcze umarłam.

Kiedyś byli nierozłączni

Pamiętam ten dzień, gdy zabrałam ich pierwszy raz razem do kina. Ona miała wtedy osiem lat, on dziesięć. Siedzieli ściśnięci w jednym fotelu, bo Bali był wtedy straszakiem i córka bała się, że wyleci z ekranu. Śmiałam się przez łzy, bo widziałam, jak bardzo ją chronił. Przytulał ramieniem i powtarzał, że jest odważna i że przecież on jest obok.

Tak wyglądało ich dzieciństwo – jedno bez drugiego jakby nie istniało. Wspólne sekrety, kłótnie o pilota i kolacje przy stole, gdy potrafili godzinami się przekomarzać. Nieraz mówiłam mężowi:

– Patrz, jakie mamy szczęście. Tak się kochają. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że miłość między rodzeństwem też może zniknąć. Cicho, powoli, bez huku. Wystarczy trochę zawodu, źle odczytana intencja, jakaś uraza, o której nie da się już zapomnieć.

Kiedy umarł ich ojciec, wszystko zaczęło się rozsuwać. Córka milczała przez pogrzeb, a syn chodził spięty jak struna. Nie potrafili wtedy spojrzeć sobie w oczy. Już wtedy czułam, że coś się zmienia.

Potem przyszły rozmowy o majątku. Nie był wielki, ale wystarczający, żeby rozbudzić chciwość. I nagle każde z nich miało swoje wyliczenia, swoje „należy mi się”, swoje żale. Ja patrzyłam na to jak obca – jakbym to nie ja ich wychowała. Jakby te ciepłe wspomnienia były tylko moją prywatną bajką, która nigdy nie istniała naprawdę.

Wszystko rozbija się o spadek

– Mama, ale przecież tata obiecał mi ten kawałek działki przy lesie! – wykrzykiwał syn, a jego twarz była czerwona jak burak.

– A ja niby co?! Mam zostać z niczym? Też jestem jego dzieckiem! – warknęła córka, nawet na mnie nie patrząc.

Siedzieli naprzeciwko siebie przy kuchennym stole, który pamiętał jeszcze nasze wspólne święta, ich śmiech, ich dziecięce kłótnie o kawałek sernika. A teraz? Teraz w tym śmiechu nie było nic – tylko oskarżenia, żal i jakiś obrzydliwy głód wygranej. Nie wiedzieli, że ich słowa bolą mnie bardziej niż śmierć ich ojca.

– Może niech mama sprzeda dom, a pieniądze podzieli po równo – rzuciła córka, zerkając na mnie szybko, jakby testowała moją reakcję.

– A może ty byś tak się wyniosła z tego miasta, skoro i tak nigdy nie lubiłaś tej chałupy?! – odpalił syn.

Zamarłam. Dom, który zbudowaliśmy z mężem własnymi rękami, cegła po cegle. Który miał być naszym miejscem na zawsze. Nagle stał się tylko punktem na mapie, z którego można wyciągnąć jak najwięcej. Po kawałku. Spieniężyć, sprzedać, rozliczyć. Nie wiem, kiedy przestali widzieć mnie jako matkę. Stałam się dla nich przeszkodą. Żywym spadkiem, który nie chce zejść z drogi. Czułam to. Coraz bardziej.

Coraz głośniejsze krzyki

Zaczęli unikać wspólnych spotkań. Urodziny, święta, nawet imieniny – wszystko się rozsypywało. Najpierw mówili, że nie mają czasu, potem, że źle się czują, aż w końcu przestali się tłumaczyć. Wiedziałam, że robią to dla siebie, nie dla mnie. Żeby się nie spotkać. Żeby nie musieć patrzeć sobie w oczy. A jak już do tych spotkań dochodziło – wystarczyło jedno słowo, jeden temat, by wszystko pękło jak szkło.

– Zawsze się czepiałaś taty, nie udawaj teraz córki idealnej – rzucił syn w Wigilię, kiedy tylko próbowała przypomnieć, że tata nie chciał sprzedaży działki.

– Bo wiedziałam, jaki był, a ty tylko stoisz z boku i liczysz pieniądze – odpowiedziała chłodno, krzyżując ręce.

Widziałam, jak zamarł. A potem zaczął krzyczeć. I ona też. Wybuchli. Tak głośno, że sąsiedzi pewnie słyszeli przez ściany. A ja? Siedziałam w ciszy, z karpiem na talerzu i oczami pełnymi łez. Czekałam na opłatek, na słowo „przepraszam”, na jakąś próbę zgody. Ale tego nie było. Zostawili mnie samą przy stole. Syn wybiegł, trzaskając drzwiami. Córka została jeszcze pięć minut, po czym bez słowa włożyła płaszcz i wyszła.

Płakałam wtedy długo. Ale nie z powodu tej jednej kłótni. Tylko dlatego, że czułam, że to się już nie cofnie. Że weszli za daleko. Że rodzina pękła – i żadne klejenie już nie pomoże.

Mnie już nie widzą

Zaczęłam pisać testament, choć jeszcze całkiem nie czułam się na umieranie. Ale coś we mnie się złamało. Coś, co trzymało mnie na powierzchni – wiara, że jeszcze się pogodzą, że do siebie wrócą. Teraz chciałam już tylko zabezpieczyć to, co zostało. Nie dla nich. Dla siebie. Żeby odzyskać spokój, zanim przyjdzie czas odejścia.

Przez kilka dni chodziłam po domu z zeszytem w dłoni. W jednym pokoju zostawiłam albumy. W drugim stare notatki ojca. Każdy drobiazg pakowałam do pudełek i podpisywałam: „dla niej”, „dla niego”, „dla wnuków”. Pieniądze podzieliłam równo, z dokładnością do złotówki. Żeby nikt już nie mógł wyliczać. Żeby wszystko było czarno na białym.

Nie zostawiam im fortuny. Ale zostawiam siebie. Każde zdjęcie, każdy kubek, każdy kwiat na podwórku mówi coś o mnie i o tym, co kochaliśmy. Czy to ich obchodzi? Może nie. Ale ja nie chciałam, żeby moja śmierć była kolejnym powodem do kłótni. Chciałam, żeby przynajmniej wtedy – na chwilę – spojrzeli sobie w oczy i przypomnieli sobie, kim są.

W nocy śnił mi się mój mąż. Stał na progu domu i kiwał głową. Nie mówił nic. Ale ja wiedziałam, co to znaczy. „Zrobiłaś, co mogłaś” – mówiło jego milczenie. I chyba naprawdę więcej nie mogłam. Zostaje tylko czekać.

Za późno na przeprosiny

Pogorszyło mi się w ciągu jednej nocy. Rano nie mogłam wstać z łóżka. Zadzwoniłam po karetkę, choć serce mówiło mi, że to nie potrwa długo. Nie bałam się. Bałam się tylko jednej rzeczy – że umrę, a oni dalej będą się nienawidzić. W szpitalu leżałam sama. Żadne z dzieci nie przyszło od razu. Pewnie znów pokłócili się, kto ma przyjechać pierwszy, kto ma większe prawo być przy moim łóżku. Nie wiem. Lekarka powiedziała, że powinnam kogoś zawiadomić. Odpowiedziałam, że próbuję – całe życie próbuję.

Dopiero trzeciego dnia zjawiła się córka. Przyniosła sok, książkę, uśmiech, który znałam na pamięć.

– Mamo… przepraszam, że tak późno – wyszeptała, ściskając moją dłoń. – Nie wiem, co się z nami stało.

Nie miałam siły mówić. Pogładziłam ją po policzku. Tyle wystarczyło. Godzinę później wszedł syn. Spóźniony, spocony, z miną, która więcej mówiła niż tysiąc słów. Gdy zobaczył siostrę, zamarł w progu. Milczeli. Ja też. W końcu usiadł na krześle z drugiej strony łóżka. Trzymał moją drugą dłoń. Ich palce nie dotknęły się ani razu. Nie patrzyli na siebie.

– Mama zawsze była między nami – powiedział cicho.

– Już niedługo – odpowiedziała.

Miałam łzy w oczach. Może coś zrozumieją. Może nie. Ale ja już byłam zmęczona.

Może kiedyś zrozumieją

Wiedziałam, że to koniec. Czułam to w kościach, w płucach, które ledwo łapały oddech, w sercu, które nie miało już siły bić dla nich obu. Nie bałam się śmierci – bałam się tego, co po niej. Że nie zostawiłam po sobie nic trwałego. Że dzieci, które kiedyś trzymały się za ręce w drodze do szkoły, teraz pójdą każda w swoją stronę, a między nimi zostanie pustka.

Ale może właśnie śmierć to jedyna rzecz, której nie da się zagłuszyć. Może kiedy mnie zabraknie, nie będą już mieli po co walczyć. Może spojrzą na siebie i pierwszy raz od lat zobaczą nie przeciwnika, tylko brata, siostrę. Kogoś, kto też cierpi. Kto tęsknił. Kto nie umiał kochać po dorosłemu.

Nie wiem, czy jeszcze kiedyś przyjdą razem na mój grób. Ale wiem, że kiedy wejdą do tego domu – mojego domu – znajdą wszystko, co dla nich zostawiłam. Listę ich ulubionych potraw z dzieciństwa. Kartki z życzeniami, które przez lata chowałam w szufladzie. Zdjęcie z kina, to pierwsze, z ich przytulonymi głowami.

Może to wystarczy. Może coś w nich pęknie, ale tym razem – w dobrą stronę. Nie będę już tego wiedzieć. Ale chcę wierzyć, że tak się stanie. Że kiedy moje oczy się zamkną, ich się w końcu otworzą.

Helena, 71 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama