„Nie mogę się doczekać, gdy wreszcie zostanę babcią. Tymczasem moja córka woli traktować psa jak dziecko”
„– Haniu, ja naprawdę nie chcę się wtrącać, ale… ty wiesz, że masz już trzydzieści cztery lata, prawda? Ja po prostu się martwię. Wszystkie twoje koleżanki mają już dzieci. Nawet Paulina, która zawsze zarzekała się, że nie chce. A ty?”.

- Redakcja
Zawsze marzyłam, że kiedy moje dzieci dorosną, będę tą typową babcią – piekącą szarlotki, ubierającą choinkę razem z wnukami, odbierającą je z przedszkola, przytulającą po upadkach. Mam 62 lata, jestem zdrowa, energiczna, gotowa na ten etap życia. Tymczasem moja córka, jedynaczka, nie dość, że nie planuje dzieci, to całe swoje uczucia, troskę i czas przelewa na psa. I choć wiem, że dzisiaj ludzie coraz częściej decydują się na zwierzęta zamiast dzieci, to jednak dla mnie to po prostu niepojęte. Każde spotkanie z nią przypomina mi, jak bardzo nasze priorytety się rozminęły.
Wszystkie koleżanki już mają wnuki
– A moja Basia przywiozła w weekend Michałka! – trajkotała Irena, nakładając sobie jeszcze kawałek sernika. – Taki już duży, wszystko rozumie, gada jak najęty. A jaki kochany! Przed wyjściem powiedział: „Babciu, będziesz za mną tęsknić?” – i uściskał mnie z całych sił!
Reszta koleżanek przytakiwała z rozczuleniem. Teresa opowiadała, jak jej wnuczka rysuje dla niej laurki, a Jadzia z dumą pokazywała zdjęcie bliźniaków – uroczych chłopców w identycznych ogrodniczkach.
Siedziałam w milczeniu. Uśmiechałam się, kiwałam głową, ale wewnątrz coś mnie ściskało. W mojej torebce też leżało zdjęcie. Córki z jej psem – owczarkiem o imieniu Borys. W kapturze, z językiem na wierzchu, w jakimś świątecznym sweterku. I choć sama kiedyś miałam psa i wiem, jak bardzo można się przywiązać, nie rozumiem, jak można traktować go jak dziecko.
– A twoja Hania? – spytała w końcu Teresa. – Jeszcze nie myśli o dziecku?
– Na razie... opiekuje się psem – odpowiedziałam, próbując obrócić to w żart. – Podobno to taki „etap przygotowawczy”.
Wybuchły śmiechem. Ale mnie nie było do śmiechu. Po spotkaniu wróciłam do domu i popatrzyłam na szufladę, w której od lat leżały moje szydełka i wełna. Kiedyś miałam nadzieję, że zrobię z nich kocyki dla wnuków. Teraz służyły tylko do zbierania kurzu. Usiadłam w fotelu i włączyłam czajnik. Telefon był cicho. Córka nie dzwoniła. Pewnie właśnie gotowała Borysowi ryż z marchewką, tak jak lubi.
On nie jest tylko psem
– Haniu, możemy porozmawiać? – zapytałam, kiedy odwiedziła mnie w sobotę. Zanim zdjęła buty, pies już biegał po moim salonie jak szalony, obwąchując dywan, fotel i moją nową firankę.
– Oczywiście, że możemy. Ale najpierw muszę Borysowi nalać wody, bo się zmęczył – uśmiechnęła się i zniknęła w kuchni.
Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. W domu u niej pies ma swoją półkę w lodówce, specjalne ręczniki i miękkie posłanie, które zajmuje pół salonu. A teraz, zanim zdążyła mnie przywitać jak należy, krzątała się, żeby jemu było dobrze. Kiedy wróciła, usiadła na podłodze obok niego i zaczęła go głaskać.
– Haniu, ja naprawdę nie chcę się wtrącać, ale… ty wiesz, że masz już trzydzieści cztery lata, prawda?
– Serio, mamo? – spojrzała na mnie spod grzywki. – Znowu zaczynasz?
– Nie, ja tylko… Ja po prostu się martwię. Wszystkie twoje koleżanki mają już dzieci. Nawet Paulina, która zawsze zarzekała się, że nie chce. A ty?
Westchnęła głęboko.
– Mamo, ja wiem, że ty chcesz wnuki. Ale ja nie czuję tego, rozumiesz? Mam Borysa i jestem z nim szczęśliwa. On daje mi tyle miłości… – pogłaskała psa, który wtulił się w nią jak dziecko.
Zamilkłam. Nie chciałam jej ranić. Ale patrząc na nią tak rozczuloną, zrozumiałam, że w jej oczach ten pies naprawdę był kimś więcej. Jakby próbowała nim zasłonić jakąś pustkę. Tylko jaką?
Wybrała psa nie mnie
Wigilię spędziłam sama. Po raz pierwszy. Hania powiedziała, że nie może przyjechać, bo Borys źle znosi podróże, a ona nie chce go zostawiać samego nawet na kilka godzin.
– Ale przecież mogłaś przyjechać chociaż na chwilę! – powiedziałam do telefonu z trudem tłumiąc łzy. – Zawsze razem jadłyśmy barszcz i lepiłyśmy uszka…
– Mamo, nie mów, że nie zrozumiesz. On naprawdę się stresuje, już się drapał cały wczoraj. Nie chcę, żeby miał atak. No i... ugotuję mu dziś specjalny świąteczny obiad. Upiekłam ciasteczka z marchewką i łososiem – rzuciła z dumą, jakby właśnie przyrządzała danie dla ambasadora.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przygotowałam stół dla dwojga, jak co roku. Nawet dodatkowe nakrycie dla wędrowca. Stały też dwa talerzyki z pierogami i ciepły kompot. A obok pustego krzesła leżał prezent – sweter, który własnoręcznie zrobiłam dla Hani. Myślałam, że może jednak przyjedzie.
Ale nie przyjechała. Zamiast niej dostałam zdjęcie Borysa w czapce świętego Mikołaja z podpisem: „Wesołych świąt od naszej rodzinki!”. Rodzinki... Zamknęłam oczy i starałam się nie płakać. Wiedziałam, że nie mogę jej zmusić. Ale w głębi duszy czułam się odrzucona. I samotna jak nigdy wcześniej. Mój świat, w którym miałam być babcią, zaczynał wyglądać zupełnie inaczej.
Nieznany numer i rozczarowanie
Telefon zadzwonił w środku tygodnia, w czasie gdy podlewałam kwiaty. Na ekranie wyświetlił się nieznany numer. Serce mi przyspieszyło – przez ułamek sekundy pomyślałam, że to może jakaś wiadomość od Hani, może coś się zmieniło.
– Halo? – odezwałam się niepewnie.
– Dzień dobry, tu klinika weterynaryjna „Zdrowy Pupil”. Czy moglibyśmy potwierdzić sobotnią wizytę Borysa u pani Hanny?
Zamarłam na moment.
– Borysa? – powtórzyłam głupio.
– Tak, chodzi o pieska. Pani Hanna podała ten numer jako kontaktowy, gdyby nie odbierała.
– A... tak. Oczywiście. Dziękuję za telefon – powiedziałam automatycznie i się rozłączyłam.
Stałam w miejscu z konewką w ręku, wpatrując się w doniczkę z fikusem. Córka nie podała mojego numeru do lekarza, do dentysty, do żadnego z ludzkich spraw. Ale do weterynarza psa – owszem. Tego dnia długo nie mogłam dojść do siebie. Zastanawiałam się, czy naprawdę aż tak się oddaliłyśmy. Może zrobiłam coś nie tak, może powinnam wcześniej powiedzieć, że mnie boli to całe udawanie, że wszystko z Borysem jest normalne?
Wieczorem zadzwoniłam do niej.
– Cześć, Haniu. Dzwoniła dziś do mnie wasza klinika. Nie wiedziałam, że podałaś mój numer.
– A, tak. No bo ty zawsze odbierasz, mamo. I... pomyślałam, że gdyby coś się działo...
Zabrzmiało to prawie wzruszająco. Ale potem dodała z uśmiechem:
– Poza tym jesteś najlepszą psią babcią, jaką Borys mógłby sobie wymarzyć!
A ja uśmiechnęłam się tylko smutno.
Zazdrość, której się wstydziłam
To był jeden z tych dni, kiedy pogoda nie miała zamiaru się zdecydować – raz padało, raz świeciło słońce. Poszłam na spacer, żeby się przewietrzyć i przestać myśleć o tym, co powiedziała Hania. „Psia babcia”. Niby żart, ale siedziało mi to w głowie jak drzazga.
W parku zobaczyłam młodą kobietę z wózkiem. Szła powoli, z uśmiechem na twarzy, co chwilę pochylając się, by pogłaskać maleńką rączkę wystającą spod kocyka. Na ławce obok siedziała starsza pani – zapewne babcia – i w dłoniach trzymała termos z herbatą. Rozmawiały cicho, a ja poczułam dziwny ścisk w gardle.
Przeszłam obok, udając, że podziwiam drzewa. Ale w środku wszystko we mnie wrzało. Byłam zazdrosna. O coś tak prostego, jak możliwość patrzenia na swoje dziecko z jego dzieckiem. Na rozmowy o zupkach, pieluchach, przedszkolach. Ja miałam tylko zdjęcia psa w świątecznych przebraniach i opowieści o jego problemach z trawieniem.
Wstydziłam się tej zazdrości. Wiedziałam, że Hania nie jest mi nic winna. Że ma prawo żyć po swojemu, że czasy się zmieniły, że kobiety nie muszą rodzić dzieci, żeby być spełnione. Ale to nie sprawiało, że bolało mniej. Wieczorem otworzyłam stare pudło ze zdjęciami. Moje własne zdjęcie z Hanią, kiedy była niemowlęciem. Miała takie same oczy jak dziś. Tak samo śmiała się przez sen. Wtedy wydawało mi się oczywiste, że kiedyś i ona będzie tulić do siebie maleńką córeczkę czy synka. Ale dziś... Nie miałam już takiej pewności.
Czy się kiedyś doczekam?
Minęły trzy miesiące, odkąd ostatni raz wspomniałam Hani o wnukach. Postanowiłam przestać naciskać. Przestałam zadawać pytania, robić aluzje, przemycać historie koleżanek-babć. Mówiłam jej tylko, że się cieszę, gdy dzwoni. I że lubię, kiedy przyjeżdża. Nawet jeśli przyjeżdża z Borysem, a rozmowy schodzą na jego dietę i nowe zabawki.
Tydzień temu zaprosiła mnie do siebie na obiad. Po raz pierwszy od dawna.
– Chciałam ci coś pokazać – powiedziała po posiłku. – Ale najpierw musisz obiecać, że nie będziesz mnie wypytywać, nie będziesz naciskać i... nie zrobisz tej miny.
– Jakiej miny?
– No wiesz... tej „z nadzieją zmieszaną z zawodem”.
Zaśmiałam się, choć nieco nerwowo. Podała mi telefon, a na ekranie widniało zdjęcie – książeczka zdrowia... kota.
– Poznaj Lolę. Borys ma siostrę – powiedziała z dumą.
Wzięłam telefon i uśmiechnęłam się. Nie z nadzieją. Nie z zawodem. Po prostu z czułością. Tylko tyle mi pozostało. Tego wieczoru, gdy wróciłam do domu, włączyłam lampkę i znów otworzyłam pudło z włóczką. Wyjęłam jasnożółtą. Może zrobię kocyk. Dla kota, dla psa, dla kogokolwiek. Potrzebowałam coś robić z tą miłością, która nie miała gdzie się rozlać.
Czy się kiedyś doczekam? Nie wiem. Może nie. Ale nie chcę być kobietą, która całe życie czekała i przegapiła to, co było naprawdę.
Barbara, 62 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mam wysoką emeryturę, ale pusty dom. Przez całe życie zbierałam na starość, a teraz nie mam się nią z kim cieszyć”
- „Nie wierzyłam w przesądy i zaplanowałam ślub w listopadzie. Moje małżeństwo nie przetrwało nawet do wschodu słońca”
- „Odkryłam zdradę męża, ale nie płakałam. Zamiast awantury wybrałam zimną zemstę na kobiecie, która mi go ukradła”

