„Nie miałam za co zapłacić rachunków. Pomogła mi sąsiadka, która zawsze patrzyła na mnie spode łba”
„Następnego dnia rano z trudem wstałam z łóżka. Nie dlatego, że byłam zmęczona – po prostu wstyd ciążył mi bardziej niż wszystkie zaległe rachunki razem wzięte. Nie umiałam sobie poradzić z myślą, że ktoś widział moją biedę”.

- Redakcja
Jeszcze kilka miesięcy temu żyłam jak większość – skromnie, ale jakoś dawałam radę. Pracowałam na pół etatu w lokalnym sklepie, dorabiałam sprzątaniem i nawet jeśli nie było luksusów, lodówka nie świeciła pustkami. Wszystko się zmieniło, gdy sklep został zamknięty, a ja straciłam główne źródło dochodu. Z dnia na dzień zaczęły piętrzyć się nieopłacone rachunki, a ja nie miałam pojęcia, jak związać koniec z końcem. Najgorsze jednak było to, że nie miałam do kogo się zwrócić. Albo raczej – tak mi się wtedy wydawało.
W portfelu widziałam dno
– Może coś się ruszy... – mówiłam do siebie, spoglądając na telefon, na którym po raz setny odświeżałam ogłoszenia o pracę.
Nie ruszyło się nic. Żadnych nowych ofert, żadnych cudów. Lodówka coraz bardziej przypominała wystawę minimalistycznej sztuki – smutna butelka ketchupu, samotny jogurt, którego data ważności dawno minęła i słoik musztardy. Dzień wcześniej zagotowałam resztkę ryżu z wodą i wmawiałam sobie, że to zupa.
Pieniądze skończyły się kilka tygodni temu. Naprawdę skończyły. Nie miałam już nawet tych „zaskórniaków na czarną godzinę”, bo ta godzina nie tylko przyszła, ale zdawała się rozgościć u mnie na dobre. Rachunki rosły w ciszy – koperty przysyłane co tydzień lądowały na stole w kuchni, gdzie leżały jak oskarżenia. Ogrzewania już nie włączałam, a czajnik elektryczny przestałam używać w obawie, że przeciąży licznik.
Wtedy jeszcze nie prosiłam nikogo o pomoc. Zresztą, kogo miałam prosić? Rodzice nie żyli, siostra mieszkała za granicą i miała swoje problemy. A sąsiedzi? Nikt nie pukał, nikt nie zaglądał. Z jednym wyjątkiem – tą z naprzeciwka. Ale ona zawsze patrzyła na mnie spode łba. Nigdy się nie uśmiechnęła, nawet gdy ją mijałam i mówiłam „dzień dobry”. W głowie nazwałam ją „Generałową” – sztywna, surowa, z wiecznie zaciśniętymi ustami. O niej na pewno nie myślałam jako o ratunku. Właśnie wtedy...
Wyrok w kopercie
W dniu, w którym przestała działać spłuczka w toalecie, po prostu usiadłam na brzegu wanny i zaczęłam się śmiać. Tak, śmiać. Histerycznie, cicho, bez łez. Jakby to była ostatnia scena w kiepskiej komedii o kobiecie, która już nawet nie ma siły się wściekać. Woda wciąż ciekła, a ja liczyłam w głowie, ile złotówek ucieka mi z konta z każdym kapnięciem. Choć... jakiego konta? Tam już tylko minus.
Potem otworzyłam skrzynkę na listy i znalazłam kopertę z czerwonym paskiem. Wzięłam ją do ręki i przez chwilę miałam nadzieję, że to jakaś pomyłka. Ale nie – w środku znajdowało się ostatnie ostrzeżenie przed odcięciem prądu. Ostateczny termin: czwartek. Czyli za dwa dni. Dwa dni, by zebrać prawie siedemset złotych. Dwa dni, by nie pogrążyć się już zupełnie.
Wróciłam do mieszkania, usiadłam na podłodze i patrzyłam przed siebie. Pamiętam, że przesuwałam palcami po podłodze, jakby mogła mi coś podpowiedzieć. Zaczęłam przeliczać – ile jeszcze mam monet w słoiku po ogórkach, ile można dostać za książki w antykwariacie, czy ktoś kupi używane buty w moim rozmiarze.
I wtedy pierwszy raz w życiu pomyślałam, że może... trzeba by się zwrócić do kogoś po pomoc. Choćby pożyczyć. Ale kto? Nie miałam odwagi pisać do znajomych. Wtedy właśnie, zupełnie znikąd, rozległo się pukanie do drzwi. Ciche, krótkie. Zawahałam się, ale podeszłam. Za progiem stała ona – „Generałowa”. Zimne oczy, zaciśnięte usta. I siatka w ręce.
Koniec mojej dumy
– Pani chyba coś się pomyliło – wymamrotałam, patrząc na nią zdezorientowana.
Stała wyprostowana jak zawsze, w tej swojej beżowej kurtce zapinanej pod samą szyję, z siatką wypchaną czymś ciężkim. I patrzyła na mnie tak, jak zawsze – niby spokojnie, ale z nieodgadnionym chłodem. Już miałam zamknąć drzwi, kiedy bez pytania podała mi torbę.
– Tu jest trochę jedzenia. Widziałam, że od tygodni światła u pani coraz mniej, a wieczorami przez okno widać, że siedzi pani w kurtce. Proszę nie myśleć, że się wtrącam, ale... jakby pani czegoś potrzebowała – powiedziała, patrząc gdzieś w bok.
Zamurowało mnie. Stałam z tą torbą w rękach, jakby ktoś wręczył mi granat z odciągniętą zawleczką. Nie wiedziałam, czy się rozpłakać, czy warknąć, że nie potrzebuję litości. Ale ona już się odwróciła.
– Dziękuję – rzuciłam za nią półgłosem, ledwo słyszalnie, bardziej z odruchu niż z wdzięczności. Ona się nie zatrzymała. Poszła do siebie, nie oglądając się ani razu.
Zamknęłam drzwi i postawiłam siatkę na stole. Chleb, masło, mleko, jajka, makaron. Nawet herbata. Nie byłam w stanie tego ogarnąć. Moja duma wrzeszczała, że powinnam to oddać. Ale rozum szeptał, że dziś nie mam nawet na bułkę. Siadłam znowu na podłodze i patrzyłam na jedzenie, które przyniosła kobieta, którą uważałam za obojętną i oschłą. I wtedy pierwszy raz od tygodni zrobiłam sobie herbatę.
Propozycja nie do odrzucenia
Następnego dnia rano z trudem wstałam z łóżka. Nie dlatego, że byłam zmęczona – po prostu wstyd ciążył mi bardziej niż wszystkie zaległe rachunki razem wzięte. Nie umiałam sobie poradzić z myślą, że ktoś widział moją biedę. Że patrzyła przez okno i wiedziała, co się dzieje. A ja nawet nie zauważyłam, kiedy.
Po południu znów usłyszałam pukanie. Tym razem nie czekałam – otworzyłam niemal natychmiast. Stała znowu. Ale bez torby. Miała w ręku słoik.
– Ogórki kiszone. Robię co roku. Niech pani spróbuje. I… mam pytanie. Szukam kogoś do pomocy – powiedziała rzeczowo, bez cienia ciepła w głosie. – Mam chore biodro, nie jestem w stanie sprzątać tak jak kiedyś. Może by się pani zdecydowała? Płatne oczywiście.
Znowu mnie zaskoczyła. Patrzyłam na nią, a ona stała w drzwiach, jakby to było najzwyklejsze zaproszenie świata. Żadnej litości, żadnej aluzji, że mi się „przyda”. Tylko konkrety.
– Ile godzin? – spytałam cicho, bo głos mi się łamał.
– Dwie, trzy tygodniowo. Zobaczymy, jak pójdzie.
Wzięłam ten słoik jak relikwię. Bo chyba bardziej niż pieniędzy potrzebowałam wtedy właśnie tego: żeby ktoś potraktował mnie jak człowieka, nie jak problem.
– Dziękuję… i za to wczoraj – dodałam, z trudem unosząc wzrok.
Spojrzała na mnie długo i tylko skinęła głową.
– W lodówce ma pani wczorajszą zupę. Żeby się nie zmarnowała.
Nie mam się czego wstydzić
Zupa była zwykła – kapuśniak, dobrze doprawiony, z kawałkiem ziemniaka i cienkim plasterkiem kiełbasy. Ale kiedy ją zjadłam, smakowała jak najlepsza uczta. Nie tylko dlatego, że byłam głodna. Po prostu ktoś zrobił ją z myślą o mnie. Długo siedziałam wtedy przy stole, patrząc na pusty talerz, zaskoczona tym, jak bardzo może sycić coś tak prostego.
Przez kolejne tygodnie pomagałam sąsiadce raz w tygodniu. Wycierałam kurze, myłam podłogę, czasem podlewałam kwiaty. Nie pytała o moje problemy, nie wchodziła z butami w moje życie. Ale po pracy zostawiała na stole herbatę i zawsze jakiś drobiazg – ciastko, kromkę chleba z masłem, plaster pomidora. Nigdy nie siadała ze mną, ale czasem stawała w drzwiach i mówiła:
Zaczęłam powoli wracać do życia. Nie cudownie i nie od razu. Ale z każdym dniem było lżej. A ona – ta, którą przez tyle lat uważałam za oschłą, zimną i nieprzystępną – stawała się dla mnie kimś w rodzaju cichego sojusznika. Pewnego dnia przyniosłam jej swoje ogórki – pierwszy raz zrobiłam sama, według przepisu, który zostawiła mi na kartce.
– Może za słone – powiedziałam, wręczając słoik.
Spojrzała na mnie spod swoich wiecznie zmarszczonych brwi, otworzyła, spróbowała i powiedziała tylko:
– Porządne. Tylko za mało czosnku.
I... uśmiechnęła się.
Moja lekcja pokory
Dziś rachunki już płacę na czas. Pracuję na pół etatu w małej firmie sprzątającej, dorabiam u dwóch starszych pań i czasem piekę ciasta na zamówienie. Nie żyję z rozmachem, ale nie muszę się już bać skrzynki na listy. Lodówka jest pełna, a spłuczka działa bez zarzutu. Tyle wystarcza, żeby znów poczuć się człowiekiem.
Sąsiadka? Nadal patrzy z rezerwą, nadal nie wdaje się w pogawędki na klatce schodowej. Ale kiedy przechodzę obok jej drzwi, zawsze zostawia je uchylone, jakby mówiła: „Jakby co, jestem”.
Nie zaprzyjaźniłyśmy się w klasycznym sensie. Nigdy nie plotkowałyśmy przy kawie, nie komentowałyśmy seriali, nie robiłyśmy sobie selfie. Ale jej obecność w moim życiu zmieniła więcej, niż potrafiłby zmienić niejeden krewny. Pomogła mi wtedy, gdy nie miałam nic – nie tylko z litości, ale z prostego, ludzkiego odruchu. Bez rozdmuchanych słów, bez oceniania, bez udawanej czułości.
Czasem sobie myślę, że najcenniejsze rzeczy dostajemy od tych, których najmniej podejrzewamy o dobro. Że niektóre lekcje pokory i wdzięczności przychodzą przez drzwi, których byśmy nie odważyli się zapukać. I że czasem, zupełnie nieoczekiwanie, to właśnie ktoś, kto patrzył na nas spode łba... widzi najwięcej.
Bożena, 46 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Co piątek odwiedzałam grób męża. To na cmentarzu poznałam mężczyznę, dzięki któremu sama nie marzę, by tam trafić”
- „Nie sprawdzałam finansów męża, bo całkowicie mu ufałam. Do dziś nie mogę uwierzyć, że mogłam być aż tak krótkowzroczna”
- „Uwierzyłem w zdradę, której nie było, zamiast zaufać żonie. Teraz zamiast świętować rocznicę, chodzę po prawnikach”

