„Nie miałam z kim podzielić się opłatkiem. Postanowiłam zanieść pierogi sąsiadowi, ale nie wiedziałam, w co się pakuję”
„– Co ja wyprawiam… – szeptałam do siebie, stojąc pod jego drzwiami z opłatkiem w ręce. Czułam się jak dziwaczka. Przecież się nie znamy. Nigdy nawet nie zamieniliśmy słowa. On tylko czasem kiwał głową, ale nawet nie wiem, czy to było powitanie”.

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam się bać świąt. Może wtedy, gdy po raz pierwszy zjadłam barszcz w ciszy, słysząc tylko dźwięk łyżki stukającej o talerz. Albo wtedy, gdy zorientowałam się, że nie mam już z kim podzielić się opłatkiem, i choć sąsiad zza ściany stukał czasem w rury, to był to jedyny „głos” obok, który słyszałam tego wieczoru.
W moim bloku ludzie żyją obok siebie, a nie razem. Tacy, co spuszczają wzrok w windzie, ściskając siatkę z zakupami, żeby przypadkiem nie musieć powiedzieć „dzień dobry”. Ja też już rzadko komuś patrzę w oczy. Może się odzwyczaiłam od rozmowy.
Kiedyś inaczej wyglądały moje święta. Był mąż, była córka. Była choinka sięgająca sufitu i stół, przy którym nie dało się zmieścić wszystkich talerzy. Teraz jestem dawno po rozwodzie, córka wyjechała za granicę. Już nie rozkładam stołu – wystarcza ten kuchenny, kwadratowy, z dwoma krzesłami. Dla mnie i… pustego talerza. Zawsze stawiam ten dodatkowy, choć wiem, że nikt nie przyjdzie.
W tym roku też wszystko przygotowałam. Barszcz, ryba, kluski z makiem. Usiadłam, spojrzałam na opłatek… i nie dałam rady. Coś mnie ścisnęło. Zerknęłam na drzwi. Wtedy pomyślałam o sąsiedzie – Janie. Mieszka piętro niżej, zawsze ponury, milczący. Może też siedzi sam? Wstałam, spakowałam jedzenie do pojemnika. Z opłatkiem w dłoni stanęłam pod jego drzwiami. Dłoń mi się trzęsła, gdy naciskałam dzwonek.
Zapukałam do jego drzwi
– Co ja wyprawiam… – szeptałam do siebie, stojąc pod jego drzwiami z opłatkiem w ręce. Czułam się jak wariatka. Przecież się nie znamy. Nigdy nawet nie zamieniliśmy słowa. On tylko czasem kiwał głową, ale nie wiem, czy to było powitanie, czy zwykłe „daj mi spokój”.
Zanim nacisnęłam dzwonek, kilka razy cofałam rękę. Serce waliło mi jak młotem. „Jeszcze możesz wrócić do siebie, zjesz w ciszy, jak zawsze. I nikt się nie dowie, że miałaś ten głupi pomysł...” – podpowiadał głos w głowie. Jednak coś innego – może samotność, może nadzieja – popchnęło mnie do przodu.
Dzwonek zadźwięczał głośno i długo. Cisza. Już miałam się odwrócić, gdy usłyszałam kroki. Drzwi otworzyły się niechętnie, a w nich pojawił się Jan. Zmarszczone brwi, szara koszula w kratę, spojrzenie pełne zaskoczenia.
– Pani do mnie? – spytał podejrzliwie. – Po co?
– Przepraszam, że tak... bez zapowiedzi. Ja tylko… – uniosłam pojemnik i kopertę z opłatkiem– mam jedzenie i opłatek. Pomyślałam, że może… pan też nie lubi siedzieć sam w Wigilię.
Spojrzał na mnie długo, ciężko. Zrobił krok w tył, jakby nie mógł się zdecydować. Już chciałam rzucić „przepraszam” i uciec, gdy otworzył drzwi szerzej.
– No dobrze. Proszę wejść. Tylko... nie wiem, czy to dobry pomysł.
– Może i nie, ale jestem już tutaj – uśmiechnęłam się nerwowo.
Weszłam do środka. Mieszkanie pachniało kurzem i jakimś starym mydłem. Było czysto, ale zimne. Surowe, puste ściany, jeden koc na kanapie i cisza. Usiedliśmy przy stole. Dwa talerze i jedno nieśmiałe spojrzenie ponad obrusem.
Nie chciałam być sama
Na początku jedliśmy w ciszy. Janek nalewał barszcz, a ja ułożyłam na talerzach uszka, które zrobiłam dzień wcześniej. Czułam się jak intruz, choć przecież mnie wpuścił. Siedzieliśmy przy jego małym stole, przy którym – mam wrażenie – nikt od dawna nie siedział z nim razem.
– Dobre – mruknął w końcu, odkładając łyżkę.
– Dziękuję – odpowiedziałam cicho. – Zawsze gotuję za dużo. A potem... mam na trzy dni.
– Ja też tak robię. Tylko że zdarza się, że potem połowę wyrzucam.
Spojrzałam na niego. W oczach miał zmęczenie, którego nie da się ukryć, nawet jeśli ktoś udaje, że jest mu wszystko jedno.
– Myślałam, że tylko ja jestem samotna – powiedziałam cicho. – Ale może... nie tylko ja.
– Wszyscy są teraz samotni. Tylko niektórzy to ukrywają lepiej – odparł, sięgając po opłatek.
Zamilkliśmy. Wzięłam kawałek w dłoń i wyciągnęłam w jego stronę. Przez chwilę się wahał, potem przełamał ze mną opłatek. Życzyliśmy sobie spokojnych świąt.
– Niech pani powie, czemu to zrobiła? – zapytał, ale głos miał łagodniejszy.
– Nie chciałam cicho spędzić kolejnej wigilii, patrząc w ścianę. Wiedziałam, że pan mieszka sam. I... że ja już nie mogę tej ciszy znieść.
Nie odpowiedział. Pokiwał głową. Wstał, nalał nam po szklance kompotu.
– No to... na zdrowie, pani Weroniko.
– I na przyszłe święta. Może lepsze.
W duchu czułam, że zrobiłam dobrze. Nie chodziło tylko o mnie. On też tego potrzebował. Nawet jeśli jeszcze sam tego nie wie.
Miał powód, by nie lubić świąt
Po wieczerzy Janek wstał, jakby nie mógł usiedzieć dłużej. Podszedł do okna i patrzył przez nie przez dłuższą chwilę. Ja też milczałam. Nie chciałam go poganiać. Czułam, że coś w nim się kotłuje.
– Wie pani... Moja żona umarła pięć lat temu – powiedział w końcu. – W drugi dzień świąt. Słabe serce. Zasłabła przy stole. Myślałem, że to niestrawność. Zanim przyjechała karetka, już było po wszystkim.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie ma słów, które by to ukoiły. On jednak nie oczekiwał odpowiedzi. Chyba po prostu chciał wyrzucić to z siebie.
– Od tamtej pory nie obchodziłem świąt. Nie potrafię. Wiem, że są, bo słychać z mieszkań kolędy, zapachy dochodzą z klatek. A ja... zamykam się w domu i udaję, że to zwykły dzień.
– Nie dziwię się – szepnęłam. – Takie dni potrafią rozdzierać serce.
Usiadł z powrotem, powoli. Popatrzył na mnie, już mniej ostro.
– Nie wiem, po co pani przyszła, ale... może dobrze, że pani przyszła.
– Może nie po coś, tylko do kogoś – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić.
Uśmiechnął się lekko, pierwszy raz. W głowie porównywałam jego ból z moim. Ja straciłam rodzinę inaczej, powoli, przez dystans, chłód, nieporozumienia. On – nagle, boleśnie. W środku... oboje zostaliśmy sami. Może właśnie dlatego się zrozumieliśmy bez zbędnych słów.
Nawiązaliśmy ciche porozumienie
Zjedliśmy makowiec, który przyniosłam w pudełku, chociaż trochę się rozkruszył. Janek nie narzekał, zjadł dwa kawałki i nawet oblizał palce, jakby zapomniał, że przy nim siedzi ktoś obcy. Może już nie taki obcy?
– Dawno nie jadłem domowego ciasta – mruknął. – Kupuję zazwyczaj jakąś bułkę w piekarni i tyle.
– To następnym razem zrobię sernik – rzuciłam i natychmiast ugryzłam się w język. Następnym razem? A co, jeśli teraz chce, żebym wyszła i dała mu spokój?
Janek nie zareagował od razu. Wstał, zniknął w kuchni, po chwili przyniósł herbatę w dwóch różnych szklankach – jedna z resztką nadruku „Polska 2002”, druga całkiem gładka.
– To może... w przyszłym roku znów przyjdę do pana. Albo pan do mnie? – rzuciłam nieśmiało, patrząc, czy nie marszczy brwi.
Spojrzał spod okularów, uniósł jeden kącik ust.
– Niech pani nie planuje tak daleko do przodu... Ale... może – odpowiedział, jakby właśnie przyjął zaproszenie, ale nie chciał się do tego przyznać.
Przez chwilę nawet się zaśmialiśmy, zupełnie cicho, bez wymuszenia. Siedzieliśmy potem jeszcze chwilę w milczeniu, ale tym razem nie było ono ciężkie.
Wychodząc, spojrzałam na niego w drzwiach. Stał oparty o framugę, z rękami w kieszeniach. Nie mówił nic. Tylko kiwnął głową, tak jak wtedy w windzie. Teraz ten gest znaczył coś więcej. Wróciłam do siebie. Pierwszy raz od dawna nie czułam się ciężka od ciszy. Może po raz pierwszy od lat byłam... komuś potrzebna.
Ten gest mnie wzruszył
Kilka dni po świętach wracałam z zakupami. Śnieg już się roztopił, ulice były brudne, szare, zupełnie nieświąteczne. Dźwigałam dwie siatki, a rękawiczka zsunęła mi się z dłoni, gdy szukałam kluczy. Wtedy kątem oka zobaczyłam go – Janek wychodził ze swojego mieszkania. Miał na sobie tę samą szarą kurtkę, co zawsze. Na głowie wyciągniętą czapkę z pomponem. Gdy mnie zauważył, przystanął. Nie odwrócił wzroku, nie udawał, że mnie nie widzi.
– Dzień dobry pani Weroniko – powiedział, lekko się uśmiechając.
– Dzień dobry panie Janie – odpowiedziałam, czując, jak coś ciepłego rozpływa się we mnie od środka.
Pomachał mi. Tylko tyle. Taki zwykły gest, ale poczułam, jakby ktoś otworzył okno w dusznym pokoju. Odpowiedziałam tym samym. Szłam dalej z lekkim uśmiechem. Nikt by pewnie nie zauważył, że coś się wydarzyło. Z zewnątrz nic się nie zmieniło. Nadal byłam sama. Nadal mieszkałam w bloku pełnym zamkniętych drzwi.
We mnie jednak coś się zmieniło. Może się naprawiło. Czasem nie trzeba wielkich słów ani wzruszających gestów. Czasem wystarczy zjeść razem barszcz. Podzielić się opłatkiem. Powiedzieć „dzień dobry” z przekonaniem. A potem pomachać komuś, kto cię zauważył. Może w przyszłym roku też pójdę z opłatkiem. A może ktoś zapuka do mnie. Już wiem, że warto być gotową.
Weronika, 50 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Synowa nie zaprosiła mnie na Święta, bo ośmieliłam się skrytykować jej pierogi. Uniosłam się honorem i pożałowałam”
- „Przed świętami ujrzałam męża w objęciach innej. Zrozumiałam, że mój związek się sypie jak poświąteczna choinka w salonie”
- „Co roku w święta odstawiamy tę samą szopkę z rodziną mojego męża. Udajemy zgodę, a ledwo siedzimy przy jednym stole”

