„Nie miałam pieniędzy, więc na święta zrobiłam prezenty od serca. Dla rodziny liczyły się tylko koperty i luksusy”
„Czułam, że moje dłonie zaczynają robić się lodowate, choć w pokoju było ciepło. Nagle ogarnęła mnie myśl, że chyba przeceniłam wartość moich prezentów. Może nie było sensu się tak starać. Ale wtedy szybko się otrząsnęłam i wzięłam głęboki oddech. To dopiero początek wieczoru”.

- Redakcja
W grudniu mój kalendarz wyglądał jak rozpiska jakiejś szalonej artystki. Co wieczór: konfitury, pierniczki, kartki, suszone pomarańcze. Nawlekałam koraliki na nitkę, kleiłam kokardki z papieru, malowałam ręcznie renifery na kartoniku. I wszystko to w kuchni tak małej, że czasem musiałam stawiać słoiki na pralce, bo na blacie nie było już miejsca.
Nie miałam pieniędzy – to jasne. Dorywcza praca w księgarni, kilka korekt tekstów na zlecenie, czasem pomoc sąsiadce przy opiece nad dzieckiem. Ale nie narzekałam. Nie w grudniu. Grudzień był jedynym miesiącem w roku, w którym mogłam pokazać ludziom, jak dużo mogę od siebie dać. Że mimo że nie chodzę z drogą torebką i w markowych ciuchach, to mam coś w zanadrzu dla każdego. Słoiczek malin z wanilią, kartkę z wypisanym „Kocham Cię, Mamo” ozdobną czcionką, piernikowego ludzika z czekoladowym uśmiechem.
Czułam się dumna. Naprawdę dumna. Wyobrażałam sobie ten moment: siadam z rodziną przy stole, wręczam im te drobiazgi, patrzę na ich twarze. Zdziwienie, wzruszenie, pytania:
– Zosiu, jak to zrobiłaś?
– Aż się uśmiechałam do siebie, kiedy to sobie wyobrażałam. Jak mała dziewczynka, która szykuje niespodziankę i już nie może się doczekać, aż ktoś ją odkryje. To były moje święta, taki miałam plan. Prezenty od serca. Inne niż wszystko, co da się kupić.
Nikt tego nie docenił
Przyjechałam kilka minut po osiemnastej. W domu było już pełno ludzi. W przedpokoju piętrzyły się buty, płaszcze wisiały na poręczy schodów, a z kuchni dobiegał zapach barszczu i grzybów. Przez chwilę po prostu stałam, trzymając w rękach torbę z prezentami. W środku były słoiki z konfiturami, pakunki owinięte szarym papierem i przewiązane czerwonym sznurkiem, małe pudełeczka z pierniczkami, a między nimi ręcznie robione kartki z życzeniami. Starałam się, żeby wszystko było idealnie.
W salonie choinka mrugała kolorowymi światełkami, ktoś mówił głośno o nowym telefonie, ktoś inny narzekał, że korek na obwodnicy ciągnął się ponad godzinę. Moja kuzynka już pozowała do zdjęcia z prezentem, który ledwo zmieścił się do siatki znanego butiku. Gdy weszłam, niektórzy zerkali w moją stronę, ale nikt nie przerwał rozmowy. Podeszłam bliżej i zaczęłam rozdawać upominki.
– To dla ciebie – powiedziałam do kuzynki, podając jej słoiczek z konfiturą malinową i kartkę. – Sama robiłam.
– O, jakie ładne. – Odpowiedziała uprzejmie, biorąc pakunek. – Naprawdę sama robiłaś?
Kiwnęłam głową. Uśmiechnęłam się, ale ona już się odwróciła do kuzyna, który właśnie wyciągnął z pudełka zegarek. Zerkali na niego wszyscy, komentowali pasek, tarczę, pytali o cenę. Ja odsunęłam się kawałek i patrzyłam, jak kolejne torebki lądują na stole, jak szeleszczą papiery, jak ktoś krzyczy, że zgubił paragon.
– To twoje? – zapytała ciocia, wskazując na kartkę z choinką wyciętą z kolorowego papieru.
– Tak, zrobiłam sama – odpowiedziałam, nadal z tym samym uśmiechem, choć już trochę mniej pewnym.
– Ach, no ładne, ładne... – odparła i zaraz zwróciła się do kuzyna. – Pokaż jeszcze ten pasek, bo chyba mój syn miał podobny, tylko w brązie.
Stanęłam pod ścianą, zerkając na stół. Był jeszcze jeden słoik. Nikt po niego nie sięgnął. Czułam, że moje dłonie zaczynają robić się lodowate, choć w pokoju było ciepło. Nagle ogarnęła mnie myśl, że chyba przeceniłam wartość tych wszystkich drobiazgów. Może nie było sensu się tak starać. Ale wtedy szybko się otrząsnęłam i wzięłam głęboki oddech. To dopiero początek wieczoru.
Czułam się wyobcowana
Usiadłam na końcu stołu, obok wazonu z gałązką ostrokrzewu, który miał robić za dekorację. Wszyscy zajęli się kolacją, rozmowy zaczęły płynąć swobodnie, jedni żartowali, inni robili zdjęcia talerzom, chwaląc się, że barszcz „jak z restauracji”. Próbowałam włączyć się w rozmowę, ale nikt nie czekał na moje odpowiedzi. Zawsze było już jakieś „zaraz, zaraz, bo muszę tylko…”, jakieś przerwane zdania, które zwisały w powietrzu i znikały, zanim zdążyłam je dopowiedzieć.
Mój wzrok co chwilę wracał do tego słoika. Stał tuż obok półmiska z rybą, samotny. Różowy, z równym, starannie naklejonym podpisem. Nikt go nie dotknął, nie przesunął, nie zapytał, co w nim jest. Stał tam jak coś przypadkowego, jak dekoracja, którą ktoś postawił, bo nie wiedział, gdzie indziej ją wcisnąć.
– Kto to zostawił? – usłyszałam nagle głos kuzyna, który sięgał po sałatkę i potrącił przy tym mój prezent.
– To ode mnie… – powiedziałam cicho, odruchowo prostując słoik.
– Aaa… to zaniosę do kuchni – odparła jego żona i zgarnęła mój upominek jak słoik po ogórkach, który komuś zawadzał na stole.
Patrzyłam, jak mój prezent trafia do kuchni, gdzie pewnie stanie obok pojemnika z mąką lub przyprawami. Nikt nie zapytał, co tam jest, ile wieczorów nad tym siedziałam, czy to trudno zrobić. Rozmawiali już o czymś innym – o sklepie, który podobno jutro ma wyprzedaż, o kurtce, która „musi być prawdziwą okazją”, o samochodzie, którym ktoś przyjechał.
Siedziałam prosto, ręce trzymałam na kolanach, żeby nie było widać, że mi drżą. Przez chwilę miałam wrażenie, że znikam. Patrzyłam, jak pojawiają się kolejne prezenty – błyszczące, markowe, w modnych kolorach. Vouchery, koperty z gotówką, biżuteria. A moje? Moje rozpłynęły się w uprzejmych uśmiechach, w pustych „o, jakie ładne”, które brzmiały jak zwykła kurtuazja.
Zamrugałam szybko, udając, że poprawiam włosy. Nikt nie zauważył. Mój głos, moje dłonie, moja praca – nikogo to nie obchodziło. Przez moment chciałam wstać, pójść do kuchni, zabrać ten słoik i schować go do torebki, ale nie zrobiłam nic. Siedziałam tam, wśród ludzi, którzy byli mi bliscy od lat, i czułam się tak obco, jak ktoś, kto trafił na przyjęcie przez pomyłkę.
Nikt mnie nie rozumiał
Nie wytrzymałam. Po kolacji, kiedy wszyscy zaczęli siadać z kompotem i kawałkami makowca, wymknęłam się do kuchni. Zostawiłam ich śmiechy za sobą, ich rozmowy o zagranicznych wakacjach, o tym, co kto kupił na promocji, o perfumach, które „pachną jak Paryż, serio”.
W kuchni pachniało jeszcze barszczem. Na blacie leżał mój słoik. Odsunięty na bok, jak coś, co zapomniano schować do lodówki. Stałam chwilę, patrząc na niego, aż usłyszałam za plecami szelest. To była Anka – moja starsza siostra. Miała w rękach pusty kieliszek i ten sam uśmiech, co zawsze, kiedy chciała udawać, że nic się nie dzieje.
– Szukasz czegoś? – zapytała spokojnie, odkładając kieliszek do zlewu.
– Nie – odpowiedziałam, po czym odwróciłam się do niej, trzymając słoik w dłoniach.
– Chciałam tylko zapytać... czy to naprawdę nic nie znaczy?
– Co masz na myśli? – zmarszczyła brwi.
– Te prezenty. To wszystko, co przygotowałam. Czy naprawdę są tak mało warte, że można je po prostu odstawić gdzieś na bok?
Anka westchnęła i oparła się o blat.
– Zosia, przecież nikt nie oczekuje od ciebie prezentów. Każdy daje, co może. Liczy się obecność, nie to, co przyniesiesz.
– Ale ja chciałam, żeby to coś znaczyło. Włożyłam w to wszystko... siebie – powiedziałam i poczułam, jak głos zaczyna mi drżeć. – Te konfitury, pierniczki, kartki... każda zrobiona ręcznie, każda przemyślana. A dla was to nic. Byle odstawić do kuchni, jak stary słoik po dżemie.
– Może po prostu za bardzo się starasz – powiedziała spokojnie. – To tylko prezenty. Ludzie mają swoje życie, swoje problemy. Czasem nie mają głowy do takich rzeczy.
– Więc lepiej kupić coś w drogerii i dać w błyszczącej torbie? To wtedy się liczy?
– Zosia... – pokręciła głową. – Wiem, że masz ciężej niż my, ale... może właśnie dlatego nie powinnaś się tak przejmować. Nikt nie chciał cię zranić.
– Ale i tak to zrobiliście – odpowiedziałam cicho.
Nie odpowiedziała. Stałyśmy chwilę w milczeniu. Ona gładziła ręką blat, ja trzymałam słoik i czułam, że nie ma już sensu o nic pytać. Nie zrozumieją. Może nigdy nie zrozumieją. Wyszłam z kuchni, zanim zdążyła dodać coś jeszcze.
Poczułam pustkę
Nie mogłam zasnąć. Leżałam na rozkładanej kanapie w pokoju gościnnym, słysząc przez ścianę przyciszone głosy i śmiech. Po północy wstałam cicho, ubrałam się w kurtkę, wsunęłam buty i wymknęłam się z domu. Śnieg pod stopami skrzypiał jak w dzieciństwie. Nikt mnie nie zauważył, nikt nie zapytał, dokąd idę. Szłam powoli przez osiedle, na którym się wychowałam, mijając domy z rozświetlonymi oknami. W niektórych jeszcze paliły się lampki, ktoś włączył kolędę, ktoś inny przesuwał zasłonę. Szłam bez celu.
W kieszeni kurtki był jeszcze jeden z prezentów – ten, którego nie zdążyłam wręczyć. Drobny słoiczek z dżemem z czarnej porzeczki, zawinięty w papier, z czerwoną wstążką. Wyjęłam go i przez chwilę patrzyłam na niego w świetle latarni. Ile wieczorów spędziłam, mieszając to wszystko w garnku, żeby miało idealną konsystencję. Ile razy próbowałam, czy nie za kwaśne. I teraz? Teraz trzymałam go jak coś wstydliwego, czego nie wypada pokazywać.
Stanęłam przy śmietniku za blokiem, spojrzałam na metalową klapę. Otworzyłam ją i bez namysłu wrzuciłam tam słoik. Usłyszałam cichy stukot szkła o dno pojemnika. Zamiast ulgi poczułam pustkę. To był tylko prezent, a jednak bolało. Stałam jeszcze chwilę, z rękami w kieszeni, zanim ruszyłam z powrotem. Światła w oknach zaczęły gasnąć. Śnieg padał cicho. Czułam, że nie chcę wracać, ale nie miałam dokąd pójść. Zaciągnęłam czapkę na uszy i zaczęłam iść wolno, noga za nogą, jakbym próbowała odwlec ten moment, kiedy znów będę musiała udawać, że nic się nie stało.
W końcu ktoś mnie dostrzegł
Wracając, zatrzymałam się pod blokiem. W oknie na parterze paliło się światło. Widywałam je często, kiedy wracałam późno – pani Stefania prawie nigdy nie spała przed północą. Starsza kobieta z siwymi włosami zawsze siedziała przy stole, robiąc na drutach albo pijąc herbatę. Teraz też tam była. Zobaczyła mnie, odchyliła firankę i zapukała w szybę, pokazując gestem, żebym podeszła bliżej. Podniosłam rękę w niepewnym pozdrowieniu, a ona otworzyła okno.
– Zosiu, dziecko, czemu ty tak w nocy chodzisz po śniegu? – zapytała cicho. – Wejdź na chwilę, mam gorącą herbatę. Tylko na minutkę.
Nie miałam ochoty się tłumaczyć, ale jej głos brzmiał tak łagodnie, że zanim zdążyłam pomyśleć, weszłam do środka. W mieszkaniu pachniało rumiankiem i starymi książkami. Pani Stefania postawiła przede mną kubek i usiadła naprzeciwko.
– Święta u rodziny? – spytała.
Przytaknęłam. Przez chwilę milczałam, aż nagle wszystko się ze mnie wylało. Opowiedziałam jej o prezentach, o słoiku zostawionym na stole, o rozmowie z siostrą, o spacerze, o śmietniku. Mówiłam szybko, bez kolejności, jak ktoś, kto próbuje powstrzymać lawinę, ale jest już za późno. Kiedy skończyłam, byłam tak zmęczona, że nie potrafiłam nawet podnieść wzroku. Pani Stefania odsunęła kubek i oparła dłonie na stole.
– Zosiu – zaczęła powoli – ludzie dzisiaj wolą rzeczy, które można pokazać. Torbę z modnym logo, błyszczące pudełko, coś, co wygląda dobrze na zdjęciu. Taki świat. Ale to nie znaczy, że twoje prezenty są mniej warte. Takie prezenty ktoś musi umieć przyjąć. A do tego potrzeba serca, nie portfela.
– Tylko że nikt tego nie dostrzega– powiedziałam. – Jakby to było nieważne.
– Bo oni nie patrzą tam, gdzie trzeba. Ale smak twoich konfitur zostanie z nimi dłużej niż ta torebka, którą ktoś dziś dostał. Kiedyś może odkręcą słoik i przypomną sobie, że ktoś dał im coś, co zrobił własnymi rękami.
Ukłucie w gardle trochę złagodniało. Pani Stefania wstała, podeszła do kredensu i wyjęła metalową puszkę.
– Mam coś dla ciebie – powiedziała, stawiając ją przede mną.
– Pierniki według mojego starego przepisu. Pieczenie ich już mnie męczy, ale zawsze odkładam kilka dla kogoś, komu mogą sprawić radość.
Otworzyłam pudełko. W środku leżały nieregularne, ręcznie wycinane pierniki, pachnące cynamonem. Uśmiechnęłam się po raz pierwszy tego wieczoru.
– Dziękuję – szepnęłam.
– Zostaw sobie tyle, ile potrzebujesz, a resztę zanieś do domu. Może ktoś spróbuje i pomyśli o tobie inaczej. A może nie. Najważniejsze, żebyś ty wiedziała, że to, co robisz, ma wartość.
Odprowadziła mnie spojrzeniem do drzwi. Kiedy wychodziłam, śnieg padał jeszcze delikatniej, jakby cały świat trochę złagodniał.
Zosia, 33 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W te święta odpuściłam polowanie na promocje i prezenty. Nie spodziewałam się, że największy luksus tkwi gdzie indziej”
- „Zaprosiłam synową na święta, ale ona mną wzgardziła. Myślałam, że się mści, ale prawda była inna”
- „Wszyscy byli zaproszeni na święta do siostry. Ja dostałam tylko sms-a z przepisem na sałatkę”

