„Nie miałam pieniędzy na komunię córki, więc wzięłam pożyczkę. Ona była szczęśliwa, ja teraz płaczę po kątach”
„Jak matka może nie zapewnić dziecku takiej chwili? Jak nie czuć wstydu, kiedy sąsiadka Karolina opowiada o cateringu z owocami morza i sesji fotograficznej? I tak, siedząc po nocach, z kawą rozpuszczalną i strachem w żołądku, zaczęłam szukać ratunku. Trafiłam na chwilówki. I uwierzyłam, że jakoś to będzie”.

Czasem mam wrażenie, że całe moje życie to jedna wielka łatanina – dziurawe kieszenie, niespełnione obietnice, za krótkie rękawy marzeń. Nazywam się Aneta. Mam córkę Zosię i wieczne poczucie, że jestem trzy kroki za innymi matkami. Pracuję, gdzie się da – sprzątam u ludzi, dorabiam na kasie w osiedlowym sklepie, czasem złapię zlecenie przy pakowaniu paczek. Nie narzekam, tylko kiedy przychodzi co do czego, serce mi się ściska.
Zosia ma za chwilę Komunię. W klasie huczy o sukienkach z salonu, salach bankietowych i prezentach za kilka tysięcy. A ja? Mam do zapłaty rachunki, pustą lodówkę i byłego, który już trzeci miesiąc nie przesłał alimentów. Nie mam odłożonej ani złotówki. A przecież to jej wielki dzień. Mój też, trochę. Bo jak matka może nie zapewnić dziecku takiej chwili? Jak nie czuć wstydu, kiedy sąsiadka Karolina opowiada o cateringu z owocami morza i sesji fotograficznej? I tak, siedząc po nocach, z kawą rozpuszczalną i strachem w żołądku, zaczęłam szukać ratunku. Trafiłam na chwilówki. I uwierzyłam, że jakoś to będzie.
To było rozwiązanie
– Dzień dobry, pani Aneto, świetnie, że się pani odezwała. To naprawdę szybka sprawa – usłyszałam w słuchawce głos doradcy, który brzmiał, jakby właśnie wygrał na loterii.
– Ja tylko chciałam zapytać o warunki – odparłam niepewnie.
– Oczywiście! Chodzi o sześć tysięcy, tak? To żaden problem. Bez zaświadczeń, bez ZUS-ów, decyzja w piętnaście minut. Tylko dowód i konto bankowe.
– Ale... jak wysokie są raty?
– Spokojnie, dopasujemy do pani możliwości. Na początek płaci pani tylko minimalne oprocentowanie. To bardziej taka inwestycja w rodzinę, prawda?
Zamilkłam. „Inwestycja w rodzinę” – ładnie to brzmiało. Prawie jakby to była decyzja rozsądna. Jakby to była miłość, a nie desperacja.
Kliknęłam „akceptuję”. Konto błysnęło nowym stanem – 6000 zł. Poczułam ciepło w środku. Może nie jestem aż tak beznadziejna. Może naprawdę coś potrafię dać Zosi.
Tego samego dnia zarezerwowałam salę – skromną, ale z ciepłym obiadem. Zadzwoniłam do krawcowej po sukienkę – nie z butiku, ale biała, haftowana, jak z bajki. A kiedy Zosia zobaczyła ją, jej oczy się zaświeciły.
– Mamusiu, to dla mnie?
– Tylko dla ciebie, kochanie – szepnęłam, czując, jak dławi mnie radość zmieszana z czymś, co dopiero miało nadejść.
Poczułam się normalnie
Kościół był biały od dziecięcych sukienek i płóciennych koszul. Pachniało liliami i kadzidłem. Zosia wyglądała jak aniołek – jej włosy zaplecione w wianek, a oczy szerokie od wzruszenia. Patrzyłam na nią z ławki, dłonie ściskając na kolanach, żeby nie trzęsły się ze zmęczenia i stresu. Przez chwilę czułam się... normalna. Jak wszystkie inne matki. Jakbym nie musiała liczyć każdego grosza.
Po mszy poszliśmy do sali. Obrus był biały, jedzenie ciepłe, dzieci śmiały się przy stole. Zosia tuliła nową lalkę od cioci, a ja – jak w transie – nalewałam soku do kieliszków z Ikei.
– Anetko, no ładnie to wszystko zrobiłaś – powiedziała moja mama, stając obok. – Ale nie przesadź, kochanie. Pieniądze łatwo wydać, trudniej oddać.
Uśmiechnęłam się sztucznie.
– Mamo, spokojnie. Raz w życiu dziecko ma Komunię.
– A catering skąd masz? – zagadnęła kuzynka. – My mieliśmy z włoskiej knajpy, tak nietypowo.
Zacięłam się. Nie miałam siły na porównania. Nie tego dnia. Zosia przybiegła do mnie, uśmiechnięta od ucha do ucha.
– Mamusiu, to był najpiękniejszy dzień w moim życiu!
Przytuliłam ją mocno, tłumiąc w sobie pytanie, które wracało z uporem: czy naprawdę było warto?
Przyszło ponaglenie do zapłaty
Pierwszy list przyszedł kilka tygodni po Komunii. Zwykła koperta, logo firmy pożyczkowej w rogu. Serce mi zamarło, zanim jeszcze ją otworzyłam. Termin pierwszej raty. Kwota - większa, niż obiecywali w rozmowie. I dopisane drobnym drukiem: "w przypadku opóźnienia naliczane będą dodatkowe koszty."
Odłożyłam kopertę. Może jutro. Może za tydzień. W sklepie mniej godzin, sprzątanie u pani Marii odwołane – złamała nogę. Zostałam z portfelem pustym jak lodówka.
– Dzień dobry pani Aneto, kontaktuję się w sprawie opóźnionej płatności – odezwał się telefon. Głos już nie był miły. Był suchy i rzeczowy. – Jeśli nie ureguluje pani tej kwoty, sprawa może trafić do windykacji. Wie pani, co to oznacza?
– Mam trudną sytuację, mogę zapłacić za dwa tygodnie...
– Proszę tego nie traktować lekceważąco. To się może dla pani bardzo źle skończyć.
Wieczorem pojechałam do mamy. Usiadłyśmy w kuchni, a ja opowiedziałam wszystko. Milczała, dopóki nie skończyłam.
– Pożyczyłaś? Czyś ty oszalała?
– Dla Zosi zrobiłabym wszystko! – wrzasnęłam, a łzy stanęły mi w oczach. – Wszystko!
– Ale kto ci teraz pomoże?
Zamilkłam. Nie wiedziałam.
Córka czuła się gorsza
Był wtorek, kiedy Zosia wróciła ze szkoły w złym humorze. Rzuciła plecak w kąt i usiadła przy stole, dłubiąc w kanapce.
– Co się stało? – zapytałam ostrożnie.
– Nic.
– Zosiu...
– Wszystkie dzieci mają już zdjęcia z komunii. I albumy. A ja? Nic nie mam!
Zamurowało mnie. Pieniądze, które miały pójść na fotografa, poszły na spłatę części raty. Myślałam, że to przejdzie. Przecież była szczęśliwa w dniu komunii.
– Nie stać nas na wszystko, skarbie – powiedziałam, siadając obok.
– Ale Paulina powiedziała, że może mi pożyczyć swój album, żebym chociaż miała co pokazać! – wybuchła Zosia. – Powiedziała, że jej mama mówi, że niektórzy robią wszystko na pokaz, a potem nie mają jak zapłacić!
Poczułam, jak płoną mi policzki. Nawet dzieci już powtarzają, co słyszą od dorosłych. Już nawet Zosia wie, że coś jest nie tak. W nocy długo nie spałam. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc w ścianę. Czułam się, jakby każdy błąd, każdy grosz zaoszczędzony lub wydany, był jak cegła, którą sama zamurowałam sobie drogę. A Zosia? Spała spokojnie, wtulona w swoją nową lalkę. I tylko ja nie wiedziałam, czy jeszcze potrafię być dla niej tarczą.
Byłam załamana
Telefon od banku przyszedł w czwartek rano. Konto zablokowane. Komornik wszedł na środki. Nawet na te trzydzieści osiem złotych, które miałam odłożone na mleko i chleb.
Usiadłam na podłodze w kuchni. Płakałam w ciszy. Nie było już jak udawać silnej. Lodówka była pusta. Zlecenia – żadne. Zosia – głodna i zmieszana.
– Mamusiu, czemu nie robimy dziś obiadu?
– Czekam na wypłatę, kochanie – skłamałam, głaszcząc ją po głowie.
Zadzwoniłam do Patryka, ojca Zosi, z którym rzadko mam kontakt. Po trzech sygnałach – automatyczna sekretarka. Potem jeszcze raz. I jeszcze. Bez odpowiedzi. Jak zawsze.
Zebrałam się w sobie i pojechałam do mamy. Ledwo przekroczyłam próg, a łzy poleciały same.
– Konto zajęte. Nie mam nic. Nawet na autobus do pracy.
Spojrzała na mnie bez słowa. W jej oczach było coś między złością a żalem.
– Mogłaś przyjść do mnie wcześniej. Nie musiałaś tego robić sama.
– Ty byś mnie tylko oceniała! – wykrzyczałam. – Zawsze tylko „a mówiłam”, „trzeba było pomyśleć”!
– Bo mówiłam! I trzeba było!
– Ale ja nie chciałam, żeby Zosia czuła się gorsza. Nie chciałam, żeby widziała, że nie stać nas nawet na kawałek tortu.
Zamilkła. A ja siedziałam, trzęsąc się ze złości, wstydu i zmęczenia. Nie wiedziałam już, dla kogo robiłam to wszystko. Dla Zosi? Czy dla siebie?
Nie wiem, jak to spłacę
Kilka tygodni później przyszło kolejne pismo – do zapłaty ponad osiem tysięcy z odsetkami. Patrzyłam na tę kartkę, jakby była w obcym języku. Może nawet była. Bo ja już nie rozumiałam tej rzeczywistości. Ja tylko chciałam, żeby moje dziecko się uśmiechnęło. Przez jeden dzień.
Zosia zaczęła pytać, czemu nie jemy już kolacji razem. Czemu mama jest smutna i krzyczy bez powodu. Nie umiałam jej odpowiedzieć. A potem złapałam się na tym, że unikam jej wzroku. Mojego własnego dziecka. Mama zaczęła mi pomagać. Przynosiła zakupy, czasem pieniądze. Ale nic nie mówiła. I ta cisza była gorsza niż krzyk.
Któregoś dnia Zosia zapytała, czy znowu będziemy biedne. Odpowiedziałam jej wtedy najuczciwiej, jak potrafiłam:
– My nigdy nie przestałyśmy być.
A potem wstałam, zrobiłam herbatę bez cukru i spróbowałam przestać myśleć o wszystkim. Choć na chwilę.
Aneta, 38 lat
Czytaj także:
- „Gdy mąż dostał spadek, od razu chciał rzucić pracę i szaleć. Zapomniał o naszych priorytetach”
- „Mąż woli chodzić z kolegami na ryby, niż być ze mną. Mówi, że tylko gdy siedzi z kijem w wodzie, nikt mu nie zrzędzi”
- „Wmówiłam rodzinie, że mam świetną pracę, a tak naprawdę siedzę na zasiłku. Wolę się wstydzić kłamstwa niż biedy”

