Reklama

Zbliżam się do czterdziestki, mam dwoje dzieci, męża, pełen etat w marketingu i codzienny grafik napięty do granic możliwości. Poranki zaczynam od zawołania „Gdzie są moje buty?”, wieczory kończę nad zlewem, zmywając naczynia w milczeniu. Czasem Robert podejdzie, obejmie w pasie, ale i w tym geście jest zmęczenie. Życie jakoś leci: do przodu, szybko, z kalendarzem i powtarzalnością. „Dzień świstaka”, tylko że ze mną w roli głównej.

Od dziesięciu lat nie rozmawiałam z Teresą, moją starszą siostrą. Kiedyś była najbliższą mi osobą, potem stała się rywalką, przeciwniczką, a w końcu kimś obcym. A wszystko przez spadek po mamie. W teorii: pieniądze, dom, rzeczy. W praktyce: duma, żal i coś, czego do dziś nie potrafię do końca nazwać. A może po prostu potrzebowałyśmy pretekstu, żeby się rozstać?

Każde święta są przez to puste. Ciche. W cztery osoby, z których jedna, czyli ja, ciągle myśli o tej piątej, której nie ma. Dzieci narzekają, że nie mają kuzynów. Pytają, czemu nigdy nie odwiedzamy cioci Teresy. A ja zawsze zmieniam temat. Udaję, że mnie to nie rusza. Ale rusza. Zwłaszcza w grudniu. W tym roku spojrzałam na kontakt do niej w telefonie. „Teresa – nie dzwonić”. Siedział tam przez lata jak wyrzut sumienia. I nagle się złamałam. Pomyślałam: co, jeśli za rok nie będzie już do kogo dzwonić? Wzięłam głęboki oddech.

Słyszałam własne bicie serca

— Może… po prostu do niej zadzwoń? — zapytał Robert, siedząc naprzeciwko mnie przy stole. Miał na sobie ten sprany dres, w którym chodzi wieczorami po domu. — Co masz do stracenia?

Wzruszyłam ramionami, choć w środku wszystko się we mnie kotłowało. Wiedziałam, że powinnam. Dzieci o to pytały, ja coraz częściej o tym myślałam. Ale słowa „po prostu” w tym kontekście brzmiały jak żart.

— Dziesięć lat milczenia, Robert — szepnęłam. — Nie dzwoni się tak po prostu. Jakbyśmy się pokłóciły o to, kto ma lepszy sernik.

— A może ona też czeka? Może dla niej to też nie było łatwe?

Zamrugałam szybko, żeby nie dać spłynąć łzom. Wzięłam telefon. Dłoń drżała mi lekko. Numer był zapisany, choć nigdy nie używany. Nacisnęłam zieloną słuchawkę.

— Halo? — Usłyszałam znajomy głos. Głębszy niż zapamiętałam i starszy.

— Cześć… Tu Dominika — powiedziałam cicho. — Twoja siostra.

W ciszy słyszałam własne bicie serca.

— Dominika?! — Głos Teresy zabrzmiał tak, jakby nie mogła uwierzyć. — Boże… Myślałam, że już nigdy nie zadzwonisz.

— Ja też tak myślałam — wyszeptałam.

— Jak się masz? Jak dzieci?

Rozmowa potoczyła się nagle naturalnie, ciepło. Teresa śmiała się, wspominała, zadawała pytania. Na koniec powiedziała:

Przyjedźcie na święta. Proszę. Całą rodziną.

Gdy się rozłączyłam, przez chwilę patrzyłam w ekran. Łzy same popłynęły. Nie wierzyłam, że to było takie proste. I że było mi tego aż tak bardzo trzeba.

Przytuliłyśmy się

Zatrzymaliśmy się pod domem Teresy kilka minut przed osiemnastą. Śnieg prószył cicho, zasnuwając ulicę miękkim kocem bieli. Dzieci piszczały z radości na tylnym siedzeniu, Robert zerkał na mnie co chwilę z ukosa. Dom wyglądał znajomo. Wysoki płot, nieco niższe tuje, drewniane okiennice pomalowane na biało. Ale coś się zmieniło. Donice na tarasie były nowe, elewacja jaśniejsza. Jakby Teresa przez te wszystkie lata starała się odmalować to, co przeszłość pokryła szarością. Zanim zdążyłam zapukać, drzwi otworzyły się szeroko.

— Dominika — powiedziała Teresa. Stała w progu w granatowym swetrze, ramiona miała szeroko rozłożone. — Nie wierzyłam, że ten dzień nadejdzie.

Zamrugałam. Przez ułamek sekundy byłam znów małą dziewczynką, która tuli się do starszej siostry po burzy.

— Ja też nie — odpowiedziałam cicho.

Przytuliłyśmy się. Krótko, niepewnie, ale jednak. W środku dzieci rzuciły kurtki i pobiegły do salonu. Z kuchni wyszedł Adam, mąż Teresy, i podał Robertowi rękę. Wszystko odbywało się poprawnie, kulturalnie, z uprzejmością właściwą ludziom, którzy długo nie rozmawiali.

— Chcesz herbaty? — zapytała mnie Teresa. — Nadal słodzisz jedną łyżeczkę?

Nie odpowiedziałam od razu. Każde jej pytanie brzmiało jak echo sprzed lat. Jakby szukała punktów zaczepienia, które nas kiedyś łączyły. Uśmiechnęłam się sztucznie.

— Już nie słodzę. Zmieniło się trochę.

Ale prawda była taka, że to ja się zmieniłam. Albo że zmieniłam się za bardzo, by tak po prostu wrócić.

Było cicho

Wigilia. Stół w salonie Teresy był długi, biały obrus idealnie wyprasowany. Na talerzach złote obrzeża, w powietrzu zapach grzybów, barszczu i… wspomnień. Za oknem sypał śnieg jak z bajki, dzieci biegały między kuchnią a choinką, podekscytowane prezentami. A ja patrzyłam na Teresę, jak stawia na stół karpia — dokładnie tak samo, jak robiła to nasza mama. Tylko że mama już od dawna nie żyła. A my przez te lata żyłyśmy, jakbyśmy też nie istniały.

— Podaj opłatek — powiedziała Teresa do mnie łagodnie, wręcz nieśmiało.

Podałam. Przez chwilę nie wiedziałam, co dalej. Co się mówi do osoby, z którą się nie rozmawiało dekadę? Która trzymała twój żal i ty jej, jak stare listy, których nikt nie czyta, ale nie potrafi wyrzucić?

— Brakowało mi ciebie — powiedziała, patrząc mi prosto w oczy.

— Mnie też — odpowiedziałam z trudem. Głos mi zadrżał.

Dzieliłyśmy się opłatkiem, dzieci krzyczały w tle, a ja miałam wrażenie, że świat się zatrzymał. Jakby ta chwila mogła wszystko cofnąć. Po kolacji zostałyśmy same w kuchni. Gdy Robert usypiał dzieci, a Adam nalewał sobie kolejny kieliszek wina w salonie, ona podała mi ściereczkę.

— Dlaczego to tak długo trwało? — zapytała cicho.

Spojrzałam na nią.

— Myślałam, że to ty mnie skreśliłaś. Że mnie nie chcesz w swoim życiu.

— A ja czekałam, aż zadzwonisz — wyszeptała. — I z każdym rokiem robiło się coraz trudniej.

Nagle wszystkie emocje, które tak starannie chowałam pod warstwą dumy, wypłynęły jak tłuszcz z barszczu na powierzchnię. Było cicho.

Uśmiechnęła się smutno

Dom ucichł. Dzieci spały, faceci też — Robert na kanapie z pilotem w dłoni, Adam w fotelu z książką, której nawet nie otworzył. Zostałyśmy same w kuchni. Siedziałyśmy przy stole, z kieliszkami czerwonego wina. Nikt się nie spieszył. Nikt już nie udawał, że nic się nie stało.

— Nie poznaję cię — odezwała się Teresa, patrząc mi prosto w oczy. — Kiedyś zawsze miałaś gotową ripostę. A teraz tak siedzisz… cicho. Zamknięta w sobie.

— A ty? Zawsze mówiłaś wszystko wprost. Pamiętasz? Nawet jak bolało. Teraz jesteś jakaś… łagodna. Inna.

Uśmiechnęła się smutno.

— Dziesięć lat, Dominika. To kawał czasu. Zmiękłam. Życie mnie zmiękczyło.

Zamilkłyśmy na chwilę. Z kuchni dochodził tylko cichy szum zmywarki.

— Myślisz, że mama by to wytrzymała? — zapytałam nagle. — To nasze milczenie.

Teresa spojrzała na mnie poważnie.

— Mama nie chciałaby, żebyśmy tak żyły. W rozłamie — mruknęła. — Ona nas zawsze godziła. A my po jej śmierci… Po prostu pozwoliłyśmy, żeby coś między nami umarło.

Poczułam ścisk w gardle.

— Żałuję, że nie zadzwoniłam wcześniej. Że czekałam, aż to się… samo naprawi.

— Też żałuję — powiedziała. — Ale cieszę się, że w końcu tu jesteś. Może nie zaczniemy od nowa. Ale możemy zacząć od teraz.

To zdanie we mnie zostało. Zaczniemy od teraz. Nie cofniemy lat, ale może jeszcze uda się odzyskać coś, co tak długo wydawało się stracone.

Nigdy więcej

Niedzielny poranek był senny. Śnieg nadal sypał, ale to już nie był ten pierwszy śnieg — radosny i magiczny. Teraz był ciężki, mokry, zwiastował powrót do codzienności. Dzieci nie chciały wstawać. W samochodzie już czekały torby, a Robert krążył między salonem a bagażnikiem, układając wszystko jak w tetrisie.

— Musimy już iść — powiedziałam, stojąc w progu kuchni. Teresa zawiązywała fartuch, jakby właśnie miała zabrać się za pierogi. — Nie chcemy utknąć w trasie.

Podniosła wzrok. Jej oczy były lekko zaczerwienione. Pewnie spała tyle co ja — prawie wcale.

— Nie każ mi czekać kolejnych dziesięciu lat — powiedziała nagle.

Podeszłam i objęłam ją mocno. Dłużej niż przy powitaniu. Inaczej.

— Nigdy więcej — odpowiedziałam.

W drzwiach dzieci machały kuzynom, próbując przedłużyć ten moment. Najmłodszy siostrzeniec złapał mojego syna za rękaw i powiedział: „A może zostaniesz jeszcze na jedną noc?”. To mnie rozczuliło. I trochę bolało. Gdy wsiedliśmy do auta, spojrzałam jeszcze raz w stronę domu Teresy. W jej oknie stała choinka, świecąca na kolorowo. Nagle ta scena wydała mi się znajoma, jakby z dzieciństwa. Jakbyśmy wracali nie z odwiedzin, tylko z tamtego świata, którego już dawno nie było.

Tylko teraz coś się zmieniło. Pojawiła się nadzieja, że jeszcze kiedyś tu wrócimy — już nie z bagażem milczenia, ale z planem na wspólny obiad, rozmowę, spacer. Tyle zmarnowanych lat... Ale może to był dopiero pierwszy krok.

Może znów będzie ciężko

Droga powrotna była cicha. Dzieci zasnęły w swoich fotelikach, Robert trzymał kierownicę jedną ręką, a drugą co jakiś czas kładł na moim kolanie. Nie rozmawialiśmy. Ale nie było to to niezręczne, puste milczenie. Raczej… spokój. Taki, którego nie czułam od bardzo dawna.

Wpatrywałam się w śnieg osiadający na szybie. Myślałam o tym, co było. I o tym, co przed nami. Wiem, że z Teresą nie od razu znów staniemy się siostrami takimi jak dawniej. Może już nigdy nimi nie będziemy. Ale zrobiłyśmy krok — i to był najtrudniejszy z nich. Czułam wdzięczność. Za to, że odebrała telefon, za to, że nas zaprosiła. Że podała mi ściereczkę w kuchni i powiedziała, że też żałuje. Za te wszystkie małe rzeczy, które znaczą więcej niż wielkie gesty.

Jednocześnie wciąż się bałam. Bo wiedziałam, że odbudowa wymaga czasu. Że każda rozmowa może zaboleć. Że powrót do siebie nie dzieje się w trzy dni i nie kończy przy pożegnaniu. Nie było klasycznego happy endu. Nie było łez wzruszenia przy choince ani magicznego pojednania. Znalazłam tam natomiast prawdę i odwagę. Może w kolejne święta upieczemy razem sernik. Może jeszcze się pokłócimy. Może znów będzie ciężko, ale teraz wiem, że chcę spróbować. Bo rodzina to nie wspólne geny. To decyzja, żeby być blisko — mimo wszystko.

Dominika, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama