„Nie miałam innego wyjścia i musiałam zostać prawnikiem. W innym przypadku mogłam pożegnać się ze spadkiem”
„Wiedziała, jak bardzo odcinałam się od rodzinnej tradycji. I właśnie dlatego tak to sformułowała – nie dla mojego dobra, nie z troski. To był test. A może kara?”.

- Redakcja
Nie planowałam zostać prawniczką. Wręcz przeciwnie – przez większość życia broniłam się przed tym pomysłem jak mogłam. Mój tata był adwokatem, jego ojciec także, a wcześniej dziadek pradziadka. W naszym domu mówiło się o sądach, sprawach, paragrafach. Ja natomiast marzyłam o sztuce, teatrze, emocjach, wolności. I właśnie wtedy, gdy poczułam, że mogę oddychać własnym życiem, zadzwoniła mama z wiadomością, która wywróciła mój świat do góry nogami: babcia zostawiła mi w testamencie cały majątek. Ale był jeden warunek – musiałam zostać prawnikiem. Inaczej wszystko przepadało.
Ostatnia wola babci
Nigdy nie miałam z babcią szczególnie bliskiej relacji. To była kobieta z żelaza – zawsze elegancka, z lekko kwaśnym wyrazem twarzy i nieodłącznym zapachem drogich perfum. Nie przytulała, nie piekła ciastek, nie opowiadała bajek. Gdy odwiedzałam ją z rodzicami, siedziała w swoim ogromnym fotelu z wysokim oparciem, a jej spojrzenie przeszywało człowieka na wskroś.
– Znowu pomalowałaś paznokcie na niebiesko? – zapytała mnie kiedyś z takim chłodem, że odruchowo schowałam dłonie pod stół.
Mimo tej sztywnej relacji, babcia była postacią, która wzbudzała respekt. Nie mówiła dużo, ale kiedy już się odzywała, wszyscy milczeli i słuchali. A jej majątek... no cóż, o tym krążyły w rodzinie legendy. Zabytkowa willa pod Warszawą, działki w najlepszych dzielnicach, udziały w kilku kancelariach prawnych. Dla mnie – studentki wydziału kulturoznawstwa – to był świat z innej planety.
Babcia zmarła nagle. Zawał. Dowiedziałam się o tym od mamy, która zadzwoniła późnym wieczorem, ledwo powstrzymując łzy. Pogrzeb był szybki, skromny – dokładnie tak, jak sobie życzyła. I gdy myślałam, że to już koniec, przyszło zawiadomienie od notariusza. Miałam stawić się na odczytanie testamentu.
W kancelarii panowała cisza, przerywana tylko odgłosem przewracanych kartek. Notariusz spojrzał na mnie znad okularów.
– Pani babcia zapisała pani cały majątek… pod jednym warunkiem – oznajmił spokojnie.
Uniósł brwi i dodał:
– Ma pani pięć lat na uzyskanie tytułu magistra prawa i zdanie aplikacji. W przeciwnym razie wszystko przechodzi na fundację.
Znieruchomiałam. Czy to był żart?
Tajemnicza klauzula
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Mama siedziała obok, blada jak ściana, patrząc w przestrzeń. Notariusz był wyraźnie przyzwyczajony do reakcji takich jak moja – tylko poprawił okulary i kontynuował, jakby mówił o pogodzie.
– Klauzula została sformułowana jednoznacznie. Dziedziczy pani całość majątku po babci, o ile w ciągu pięciu lat od daty śmierci złoży pani do sądu dokumenty potwierdzające posiadanie tytułu magistra prawa i pozytywnego wyniku egzaminu na aplikację.
– A jeśli nie? – zapytałam cicho, choć znałam już odpowiedź.
– Wówczas cały spadek, łącznie z ruchomościami i nieruchomościami, zostaje przekazany fundacji wspierającej młodych prawników.
Zadrwiła sobie ze mnie. Całym tym testamentalnym gestem powiedziała wprost: „Zobaczymy, czy jednak nie pójdziesz moją drogą”. Wiedziała, jak bardzo odcinałam się od rodzinnej tradycji. I właśnie dlatego tak to sformułowała – nie dla mojego dobra, nie z troski. To był test. A może kara? Wróciłyśmy z mamą do domu w milczeniu. Kiedy zamknęły się za nami drzwi windy, spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Wiedziałaś?
– O czym?
– Że ona coś knuje. Byłyście przecież bardziej podobne niż my dwie...
Zignorowałam to. Wiedziałam tylko jedno: pięć lat to dużo i mało zarazem. Jeśli chciałam odzyskać kontrolę nad własnym życiem, musiałam działać. Albo rzucić wszystko. Ale... czy byłam gotowa zrezygnować z takiej fortuny? Czy znowu miałam odpuścić?
Początki na wydziale prawa
Złożyłam papiery dosłownie w ostatnim możliwym terminie. Wcześniej siedziałam kilka nocy, przekopując się przez katalog kierunków, harmonogramy rekrutacji i fora internetowe, na których jedni przestrzegali przed „piekłem na ziemi”, a drudzy zapewniali, że „wszystko jest do ogarnięcia, jeśli nie jesteś totalnym leserem”. Nie byłam. Ale nie byłam też pewna, czy jestem gotowa na coś tak obcego.
Pierwsze dni na wydziale były jak obóz przetrwania. Nie znałam nikogo. Wszyscy wyglądali, jakby urodzili się z kodeksem karnym w ręku. Dziewczyny w garsonkach, faceci w koszulach – a ja w luźnym swetrze, z torbą przewieszoną przez ramię, wciąż jeszcze pachnąca teatrem, literaturą i moim niedoszłym życiem.
Na wykładzie z logiki profesor mówił szybciej, niż byłam w stanie notować. Zajęcia z historii państwa i prawa przypominały torturę – łacina, nazwiska, daty, o których nigdy wcześniej nie słyszałam. A potem był on – Kodeks cywilny. Gruby jak cegła, suchy jak pieprz i zupełnie pozbawiony sensu dla kogoś, kto całe życie interpretował metafory.
– Musisz się przestawić – powiedziała mi Klaudia, dziewczyna z mojej grupy. – Tu nie chodzi o rozumienie, tylko o zapamiętanie.
Świetnie. Jakby mówiła, że mam przestać oddychać i nauczyć się funkcjonować pod wodą. Zaczęłam wątpić, czy dam radę. Ale przypominałam sobie dom babci. Tę willę. Te dzieła sztuki, porcelanę, książki. Nie chodziło już o nią. Chciałam tego życia, które mi odebrano. A może po prostu chciałam wygrać.
Nie z własnej woli
Pierwszy raz trafiłam do sądu jako obserwatorka na ćwiczeniach z prawa cywilnego. Miałam wrażenie, że wchodzę do świata, który znam tylko z filmów – ciemne drewniane ławy, powaga miejsca, stukot obcasów odbijający się echem od ścian. Czułam, jak ręce mi się pocą, mimo że byłam tam tylko po to, żeby patrzeć.
– Proszę nie rozmawiać, nie używać telefonów i nie wychodzić bez potrzeby – rzuciła zblazowana asystentka sędziego, nawet nie zerkając w naszą stronę.
Usiadłam w ostatnim rzędzie. Sprawa dotyczyła podziału majątku po rozwodzie. Kobieta w średnim wieku ze ściągniętymi w kucyk włosami mówiła z płaczem, że poświęciła najlepsze lata życia, a teraz zostaje z niczym. Jej były mąż wzruszał ramionami, a jego mecenas spokojnie wyciągał kolejne dokumenty, odbierając jej głos.
– Co za teatr – syknęła Klaudia obok mnie.
Ale dla mnie to nie był teatr. To było brutalne i prawdziwe. Ludzie rozpadali się na oczach obcych, a język prawa był zimny jak lód. Tego dnia po raz pierwszy zrozumiałam, co to znaczy, że prawo to władza. Że słowa, które ktoś wypowiada z odpowiednim tytułem przed nazwiskiem, potrafią zmienić czyjeś życie.
Wróciłam do domu zdezorientowana. Z jednej strony nienawidziłam tej bezduszności. Z drugiej – coś mnie przyciągało. Może to była władza, może adrenalina. A może to poczucie, że to ja też kiedyś mogę stanąć po jednej stronie i przestać być tylko bierną obserwatorką. Tyle że nie wiedziałam, po której stronie chciałabym stanąć.
Zawód, który miał być karą
Nie pamiętam momentu, w którym przestałam traktować prawo jak więzienie. To nie stało się nagle. To był proces – jak powolne zdejmowanie ciasnego buta, który wpija się w skórę, ale z czasem zaczynasz w nim chodzić, bo nie masz innego. Zaczęłam uczyć się mechanicznie, potem ze złości, później ze strachu, aż w końcu… z ciekawości.
Zaskoczyło mnie, jak wiele w tym zawodzie opiera się na słuchaniu. Na wyczuciu, na niuansach. Że to nie tylko paragrafy, ale też ludzie. Ich błędy, nadzieje, próby ratowania tego, co zostało. Albo mszczenia się. Każda sprawa to inny człowiek, inny dramat. Czasem groteskowy, czasem bolesny. A czasem głupi i wściekły. Ale zawsze prawdziwy.
Na trzecim roku poszłam na praktyki do kancelarii. Traktowali mnie jak powietrze – nosiłam akta, robiłam kawę, przepisywałam pozwy. Ale któregoś dnia usłyszałam, jak starszy adwokat mówi do młodszego:
– Daj jej to sprawdzić. Ona ma intuicję. Wyszukała mi coś, czego sam nie znalazłem.
To zdanie nie zmieniło świata, ale zmieniło coś we mnie. Zrozumiałam, że mogę się w tym zawodzie odnaleźć. Nie przez babcię. Nie dla pieniędzy. Po prostu… bo potrafię. Pamiętam dzień, kiedy odebrałam wynik egzaminu na aplikację. Śnieg topniał na chodniku, a moje ręce trzęsły się jak przed występem. Otworzyłam plik, przesunęłam wzrok na wynik i zaśmiałam się sama do siebie. Zdałam. Zawód, który miał być karą, stał się moją decyzją.
Nie planowałam tego życia
Babcia by się uśmiechnęła. Takim swoim zimnym, pełnym satysfakcji uśmiechem. Ale dziś już wiem – to nie była kara. To była próba siły. Może nie chciała mnie ukarać, tylko sprawdzić. Może uważała, że tylko pod presją zrobię coś większego niż snucie się po alternatywnych galeriach i pisanie recenzji do bloga, którego nikt nie czytał. Mogłabym się na nią gniewać. O to, że chciała ułożyć moje życie według swojego scenariusza. Że próbowała mnie „ustawić”. Ale... może właśnie tego wtedy potrzebowałam.
Dziś pracuję w kancelarii, do której kiedyś przyszłam jako stażystka. Mam swój gabinet, swoich klientów, swoją odpowiedzialność. A co najdziwniejsze – czuję, że to moje miejsce. Czasem zamykam oczy, siedząc przy biurku, i próbuję przypomnieć sobie, jak bardzo kiedyś tego nie chciałam. Jak bardzo byłam pewna, że to nie dla mnie.
Nie jestem jak babcia. Nie noszę pereł, nie pachnę drogimi perfumami, nie spoglądam z góry na innych. Ale myślę, że pewien rodzaj uporu odziedziczyłam właśnie po niej. Spadek, który wtedy wydawał mi się pułapką, okazał się początkiem wszystkiego. Dzięki niemu znalazłam swoją siłę. I swoją drogę. Nie planowałam tego życia. Ale dziś nie zamieniłabym go na żadne inne.
Natalia, 29 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zostałem sam z córką, bo moja żona miała inne plany. Ważniejsze od dziecka były dla niej zrobione paznokcie i imprezy”
- „Gdy ja poświęcałam się rodzinie, mój mąż znikał w pracy. Po 10 latach okazało się, że jego raporty miały długie nogi”
- „Mój mąż to szałaput i niczego nie potrafi dokończyć. Dziwię się, że nasz dom z dykty i kartonu jeszcze się nie zawalił”

