„Nie mam zamiaru spędzać świąt z rodziną zięcia. Dla mnie to są obcy ludzie, prawie jak nieznajomi wędrowcy”
„– Ale oni są rodziną Filipa... czyli trochę naszą. – Nie moją. Nie są moją rodziną. Nie znam ich historii, ich głosów przy stole, nie wiem, co ich śmieszy, co ich wzrusza. Nie czuję się z nimi swobodnie”.

Nie jestem osobą, która lubi zmiany, zwłaszcza jeśli chodzi o święta. Lubię wiedzieć, gdzie siedzę, co jem i z kim dzielę opłatek. Przez większość życia Wigilia wyglądała u nas podobnie – znajome twarze, zapach barszczu z uszkami, trochę spięta atmosfera i nieco za głośne kolędy w tle. Tak właśnie lubię. Może i nieidealnie, ale przynajmniej swojsko. Kiedy moja córka wyszła za mąż, wszystko się zaczęło mieszać. Nagle wchodzili do mojego życia ludzie, którzy podawali mi karpia, a ja nie wiedziałam nawet, jak mają na imię. Czy da się świętować z kimś, kto dla mnie nic nie znaczy?
Świąteczna propozycja
Było chłodne popołudnie, pierwsze dni grudnia, gdy usiadłyśmy z córką przy herbacie. Właściwie to ona zaczęła temat. Siedziała naprzeciwko mnie z miną, która zapowiadała coś, co mi się raczej nie spodoba. Już wtedy poczułam lekkie napięcie w karku.
– Mamo, w tym roku Wigilię robimy u rodziców Filipa – powiedziała, jakby chodziło o coś najzwyklejszego na świecie.
Popatrzyłam na nią dłużej, próbując zrozumieć, czy to żart. Niestety nie.
– U nich? – spytałam, siląc się na spokój. – A co z nami? Z naszą tradycją?
– Wiesz, oni też chcą mieć nas chociaż raz przy świątecznym stole. Poza tym... mają większy dom, dzieciaki będą miały gdzie się pobawić.
Dzieciaki. Wszystko teraz kręciło się wokół tych dzieciaków. Miałam wrażenie, że od kiedy pojawiły się wnuki, moje zdanie zeszło na drugi plan. Nie wspominając już o tym, że nikt nie pytał, czy dobrze się czuję w towarzystwie ludzi, których ledwo znam. Rodzice Filipa byli dla mnie obcy – mili, owszem, ale zupełnie nie moi.
– A kto zrobi barszcz? – zapytałam cicho.
– Mama Filipa. Ona ma swój przepis. Też bardzo dobry, zobaczysz.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam tylko na jej uśmiech i zastanawiałam się, czy naprawdę tego chcę. Czy chcę spędzać święta z ludźmi, którzy nie wiedzą, że nie cierpię kutii?
Przy stole nie mojej rodziny
Wigilia nadeszła szybciej, niż bym chciała. Jechaliśmy w milczeniu, z mężem obok i torbą z upominkami na kolanach. Ulice były białe, śliskie, ale w samochodzie panował chłód nie od pogody, tylko od emocji. Wzięłam głęboki oddech, gdy Filip zaparkował przed domem swoich rodziców. Piętrowy, świeżo odmalowany, z lampkami na każdym oknie. Idealny obrazek z katalogu. I ani trochę nie nasz.
Drzwi otworzyła matka Filipa – kobieta z wiecznym uśmiechem i włosami w perfekcyjnym blondzie. Ucałowała mnie w oba policzki, a ja udawałam, że mnie to nie krępuje. Wnuki już biegały po domu, głośne i rozradowane. Córka krzątała się w kuchni, jakby była u siebie. Tylko ja nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić.
– Proszę, siadajcie, już za chwilkę podajemy zupę! – zawołała pani domu, a ja spojrzałam na nakryty stół. Inny układ talerzy. Inny obrus. Nawet opłatki mieli jakieś bardziej błyszczące.
Zupa była klarowna, pachnąca czosnkiem. Barszcz? Nie. To była jakaś ich wersja z dodatkiem grzybów. Uśmiechnęłam się, choć nie miałam na to ochoty.
– Irenko, smakuje? – zapytał ojciec Filipa, uśmiechając się przyjaźnie.
– Jest... interesująca – powiedziałam, mieszając łyżką.
Czułam się, jakbym włożyła buty nie w swoim rozmiarze. Było ciasno, niewygodnie i wszystko mnie uwierało. Kiedy zaczęli śpiewać kolędy, siedziałam cicho. To były ich melodie, ich rytuały. Ja tylko siedziałam wśród nich jak widz w teatrze, który nie dostał tekstu.
Uśmiechy bez znaczenia
Najgorsze w tej całej Wigilii nie było jedzenie ani kolędy. Najgorsze były te uprzejme uśmiechy, które nic nie znaczyły. Takie, które rzuca się sąsiadowi w windzie albo kasjerce w sklepie. Uśmiechy dla porządku, nie z serca. Rodzice Filipa tacy właśnie byli – mili do przesady, grzeczni aż do bólu. I choć nie powiedzieli ani jednego złego słowa, czułam, że jestem tam tylko dodatkiem do ich rodzinnego obrazka.
– Irenko, może kawałeczek serniczka? Sama piekłam! – zaproponowała teściowa mojej córki, już trzeci raz w ciągu godziny.
– Dziękuję, może później – odparłam, choć wcale nie miałam zamiaru go jeść.
Mój mąż próbował się wtopić w tło, jak zawsze. Zagadywał z ojcem Filipa o samochody, jakby to miało znaczenie. Córka śmiała się w kuchni, opowiadała jakieś anegdoty, których nie znałam. Czułam, że wymyka mi się z rąk. Nie była już moją dziewczynką, z którą piekłam pierniki. Teraz była kobietą, która z łatwością śmiała się z żartów obcych ludzi.
Pod koniec kolacji przyniesiono prezenty. Dzieci piszczały z radości, a ja wręczyłam swoje paczki z wymuszonym uśmiechem. Dostałam szalik. Ładny, miękki, kompletnie nie mój styl. Ucieszyłam się tak, jak wypadało.
– Mam nadzieję, że to będzie nasza nowa tradycja – powiedziała matka Filipa, zerkając na mnie znacząco.
Pokiwałam głową, nie mówiąc nic. W środku aż się gotowało. Dla nich to była może nowa tradycja, dla mnie – koniec starej. A nikt nie zapytał, czy jestem gotowa ją oddać.
Jedna rozmowa za dużo
Wyszłam na chwilę do ogrodu, niby po świeże powietrze, a tak naprawdę, żeby uciec. Śnieg skrzypiał pod butami, a światła w salonie tańczyły na szybie. Stałam tam chwilę, licząc głębokie oddechy, gdy nagle usłyszałam kroki za sobą. To była moja córka.
– Mamo, wszystko w porządku?
–Tak, potrzebowałam chwili – odpowiedziałam, nie patrząc na nią.
– Wiem, że to dla ciebie trudne – zaczęła ostrożnie. – Ale oni naprawdę cię lubią. Starają się.
– Lubić mnie to jedno, a znać to drugie. Czy oni wiedzą, że zawsze robiłam kapustę z grzybami, nie z grochem? Że co roku śpiewaliśmy „Cichą noc” na koniec, a nie na początek? Że nie lubię, jak ktoś mi mówi „Irenko”?
Zamilkła na moment.
– To tylko święta, mamo.
– Nie, to nie są tylko święta – odparłam, czując, jak głos zaczyna mi drżeć. – To jedyny czas w roku, kiedy wszystko ma wyglądać tak, jak kiedyś. A teraz jestem tylko gościem przy cudzym stole.
– Przesadzasz – powiedziała, zbyt szybko.
Popatrzyłam na nią, pierwszy raz tego wieczoru naprawdę. Uśmiechała się, ale nie tak jak kiedyś. Była kobietą, matką, żoną. A ja... byłam jej dodatkiem. Może już od dawna.
– Wracaj do środka – powiedziałam cicho. – Ja jeszcze chwilę posiedzę.
Patrzyła na mnie przez moment, potem odwróciła się i zniknęła za drzwiami. Zostałam sama z ciszą i pytaniem, czy to ja się zmieniłam, czy świat mi uciekł.
Pragnę swoich świąt
Kiedy wróciliśmy do domu, zegar wskazywał prawie północ. Śnieg nadal padał, miękki, jakby próbował przykryć cały dzień grubą warstwą zapomnienia. Zdjęłam płaszcz, zaparzyłam herbatę i usiadłam w salonie, patrząc w ciemność. Mąż położył się bez słowa, jak zwykle. A ja siedziałam i myślałam, że tak nie chcę już więcej.
Następnego dnia zadzwoniła córka.
– Mamo, nie obrażaj się. To tylko był jeden wieczór.
– Ja się nie obrażam. Po prostu nie chcę świąt wśród ludzi, których nie znam.
– Ale oni są rodziną Filipa... czyli trochę naszą.
– Nie moją. Nie są moją rodziną. Nie znam ich historii, ich głosów przy stole, nie wiem, co ich śmieszy, co ich wzrusza. Nie czuję się z nimi swobodnie.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Wiedziałam, że ją to boli. Mnie też bolało, ale jeszcze bardziej bolał mnie ten uśmiech, który musiałam sobie przez cały wieczór przyklejać do twarzy.
– Mamo, chcesz spędzać święta sama?
– Nie sama. Po prostu... po swojemu. U siebie, z własnym barszczem, z kolędami, które znam. Jeśli chcesz, zawsze możesz przyjechać.
– A Filip?
– Może kiedyś zechce poznać mnie naprawdę. Nie jako matkę jego żony, tylko jako mnie. Wtedy może i on będzie u mnie mile widziany.
Nie odpowiedziała od razu. Zrozumienie przychodzi czasem powoli. Rozłączyłyśmy się, a ja poczułam ulgę. Wiedziałam już, że następne święta będą inne. Po mojemu.
Czasem lepiej zostać przy swoim
Minął rok. Tym razem grudzień był łagodniejszy, a śnieg padał leniwie, jakby nigdzie się nie spieszył. W kuchni pachniało suszonymi grzybami, buraki gotowały się na barszcz, a stół czekał już nakryty – dokładnie tak, jak lubię. Z białym obrusem, tym haftowanym przez moją mamę, z opłatkiem ułożonym na talerzyku w kształcie choinki. Każdy talerz miał swoją historię, każda łyżka leżała tam, gdzie powinna.
Córka zadzwoniła rano.
– Mamo, przyjedziemy na kolację. Tylko na chwilkę, dobrze?
– Dobrze – odpowiedziałam spokojnie.
Przyjechali. Z prezentami, hałasem, śmiechem dzieci. Filip podał mi rękę, uśmiechnął się nieco cieplej niż ostatnio. Zjadł mój barszcz i poprosił o dokładkę. Nie musiał nic mówić – samo to wystarczyło. Siedzieliśmy razem przy stole, ale tym razem ja byłam gospodynią, a oni gośćmi. Nie było może idealnie, ale było moje. Żadnych obcych uśmiechów, żadnego udawania. Nawet jeśli trwało to tylko dwie godziny, czułam, że jestem u siebie.
Po ich wyjściu usiadłam z herbatą przy oknie. Światła choinki odbijały się w szybie, a ja pierwszy raz od dawna poczułam spokój. Czasem nie trzeba walczyć, przekonywać nikogo na siłę. Czasem wystarczy zostać przy swoim i pozwolić innym, by sami zrozumieli, gdzie chcą wracać. Święta to nie tylko ludzie przy stole. To także miejsce, wspomnienia, zapachy, rytuały. Dla mnie to wszystko jest tutaj. I nie zamierzam tego już oddawać.
Irena, 63 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Dostałam od mojego męża kupon na wyjazd do Spa jako prezent bez okazji. Piękna niespodzianka skończyła się rozwodem”
- „Ta wigilia miała być niezapomniana. Jeszcze zanim podałam mężowi barszcz, wiedziałem, że jem go z nim po raz ostatni”
- „Mój facet co niedzielę chodzi do kościoła, a ja jestem niewierząca. Teściowa od razu postawiła na mnie krzyżyk”

