„Nie mam szczęścia do kobiet, bo wszystkie z domu wyjeżdżają nogami do przodu. Już 3 raz zostałem wdowcem”
„Plotki ruszyły szybciej niż karawan – że niby nie wytrzymują z nim, że coś w nim jest, że ktoś powinien się temu przyjrzeć. Najpierw mówiły to baby w sklepie, potem już nawet pan Marian spod siódemki, z którym kiedyś łowiłem ryby”.

- Redakcja
Zawsze byłem przekonany, że to ja mam pecha, ale los uparcie udowadniał mi coś gorszego – że to kobiety, które kocham, płacą za moją obecność najwyższą cenę. Trzy razy mówiłem „tak” z nadzieją, że tym razem będzie inaczej. Trzy razy wracałem z cmentarza sam, za to z urną wspomnień. Ludzie zaczęli szeptać, że to nie przypadek. Ksiądz odmówił ostatniego ślubu. A ja wciąż pytam siebie: czy można kochać zbyt mocno? Czy można nieświadomie być tym, który niesie śmierć? Może to ja powinienem był wyjechać nogami do przodu.
Zosia i cisza po jej śmiechu
Zosię poznałem w liceum. Była dziewczyną, która potrafiła rozśmieszyć nawet dyrektora, gdy spóźniała się na lekcję. Miała w sobie coś z wiatru – lekkość i nieuchwytność. Gdy patrzyła, człowiek zapominał, co chciał powiedzieć. Ożeniłem się z nią zaraz po maturze. Rodzice mówili, że jesteśmy za młodzi, że to głupota, ale ja wiedziałem swoje. To była miłość, która nie znała rozsądku.
Nasze życie toczyło się w rytmie jej śmiechu. Kiedy Zosia gotowała, nuciła piosenki, gdy prała, śpiewała. A ja byłem szczęśliwy, że mogę obok niej po prostu być. W każde lato jeździliśmy nad jezioro, które nazywaliśmy „naszym morzem”. Tego dnia też tam pojechaliśmy. Pogoda była jak z pocztówki – słońce, błękitne niebo, szmer fal.
– Płyńmy dalej, tam woda czystsza! – zawołała, a ja nie potrafiłem jej odmówić. Silnik w łódce prychnął i zgasł, wiatr ucichł. Zosia się śmiała, że to romantyczne. Kiedy pochylała się po wiosło, nagle straciła równowagę. Widziałem, jak wpada do wody, słyszałem plusk… i nic więcej.
Skakałem za nią, krzyczałem, szukałem. Woda była spokojna, zdradliwie spokojna, jakby połknęła ją bez wysiłku. Wyciągnęliśmy ją dopiero po godzinie. Na brzegu wyglądała, jakby spała. Od tamtej pory nie umiem słuchać śmiechu żadnej kobiety. Każdy przypomina mi jej głos. I do dziś, gdy przejeżdżam obok jeziora, mam wrażenie, że słyszę plusk wody i jej szept: „Płyńmy dalej”.
Helena i zapach pieczonego chleba
Helenę poznałem przypadkiem. Po śmierci Zosi długo nie wychodziłem z domu, unikałem ludzi. To ona wyciągnęła mnie z tej czarnej dziury, choć na początku tylko po to, bym naprawił jej cieknący kran. Była sąsiadką – wdową po wojskowym, spokojną, cichą kobietą z wiecznym wałkiem we włosach i dłońmi pachnącymi drożdżami.
Nie było między nami namiętności, raczej spokój i codzienność. To był inny rodzaj miłości – dojrzały, wyważony, jakbyśmy oboje wiedzieli, że nie ma już co udawać, że życie to nie film. W niedzielne poranki budził mnie zapach jej chleba. Piekła go zawsze o szóstej, mówiąc, że cisza poranka to najlepszy czas na zaklęcie ciasta w coś, co daje ludziom siłę.
Mieszkaliśmy razem sześć lat. Helena nauczyła mnie, że nie trzeba mówić „kocham” codziennie, by to czuć. Wystarczy filiżanka herbaty w odpowiedniej chwili. Czasem zostawiała mi karteczki: „W piekarniku kolacja” albo „Nie zapomnij zgasić światła w piwnicy”. Na moim biurku zawsze były cukierki.
Pewnego dnia wróciłem do domu, a ona leżała na podłodze w kuchni. Obok leżała łopatka do chleba, a piekarnik był wciąż ciepły. Miała udar. Lekarz powiedział, że nawet nie zdążyła zrozumieć, co się stało.
Pogrzeb był skromny. W trumnie położyłem jej przepis na chleb, zapisany jej charakterystycznym, pochyłym pismem. Od tamtej pory nigdy nie upiekłem chleba. Bo żaden nie pachniał tak, jak ten Heleny.
Weronika i nieuchwytne szczęście
Weronikę poznałem przez internet. Na zdjęciu była zamazana – jakby celowo ukrywała twarz. To mnie zaciekawiło. W korespondencji była ostra, zaczepna, jakby wszystko chciała przekłuć szpilką. Pociągała mnie jej bezczelność. Spotkaliśmy się w kawiarni. Spóźniła się pół godziny i nie przeprosiła. Zamiast tego zapytała:
– Nie boisz się, że jestem wariatką?
– Mam szczęście tylko do takich – odparłem i się uśmiechnąłem.
Zamieszkaliśmy razem po trzech miesiącach. Weronika była jak kolorowy ptak w moim poukładanym życiu. Ściany pomalowała na turkusowo, meble przesuwała co tydzień. Raz w nocy przestawiła łóżko, bo „energia była nie ta”. Codziennie była inna. Raz tańczyła po kuchni w fartuszku i glanach, raz nie wychodziła z pokoju, zaszyta w farbach i ciszy. Malowała ludzi, ale nikogo nie wpuszczała do pracowni.
Nigdy nie mówiła o chorobie. Dopiero raz, kiedy znalazłem ją nieprzytomną w łazience, powiedziała krótko:
– Serce. Mam zepsute serce. Ale to nie twoja wina. Nie panikuj, dobrze?
Kiedyś nie obudziła się wcale. Leżała na podłodze, z pędzlem w dłoni, obok niedokończonego autoportretu. Jej twarz była spokojna. Zbyt spokojna. Jakby wiedziała, że to już. Nie miałem siły organizować kolejnego pogrzebu. Poprosiłem jej siostrę, by się tym zajęła. W pracowni zostało tylko jedno płótno – obraz, na którym byłem ja. Siedzący w fotelu, z pustym spojrzeniem, patrzący w bok. Nikt mnie tak nie widział wcześniej. Ani później.
Samotność i plotki
Po pogrzebie Weroniki nikt już nie przyszedł z ciastem. Nie było „trzymaj się, sąsiad”, nie było współczujących spojrzeń. Była tylko cisza, osądzająca bardziej niż słowa. Plotki ruszyły szybciej niż karawan – że niby „nie wytrzymują z nim”, że „coś w nim jest”, że „ktoś powinien się przyjrzeć tym zgonom”. Najpierw mówiły to baby w sklepie, potem już nawet pan Marian spod siódemki, z którym kiedyś łowiłem ryby.
Zacząłem unikać ludzi. Przestałem chodzić na pogrzeby sąsiadów, żeby nie słyszeć szeptów. Nawet ksiądz – ten sam, który chrzcił mojego bratanka – popatrzył na mnie jak na trędowatego, gdy zapytałem o możliwość zamówienia mszy za Weronikę.
– Może... prywatnie się pan pomodli – odparł i spuścił wzrok.
W osiedlowym sklepie przestałem pytać o świeże bułki. Brałem co było i wychodziłem, zanim ktoś zdążył rozpoznać moją twarz. Czasem tylko grabarz Andrzej zagadywał.
– Pan to ma kartę stałego klienta na cmentarzu – rzucił raz z czarnym humorem. – Ale trzyma się pan, nie powiem.
Tylko on potrafił to powiedzieć bez strachu w oczach. Wieczorami siedziałem w domu i pisałem. Zacząłem notować wspomnienia. Nie po to, żeby wydać książkę. Raczej żeby się nie rozpaść. Każda z nich była inna. Każda była moją żoną. I każda wyszła z domu... nogami do przodu.
Kiedy śmierć przestaje straszyć
Z czasem samotność przestała być straszna. Stała się codziennością – jak herbata o piątej i stukot kaloryfera nocą. Przestałem walczyć z myślami, że coś ze mną jest nie tak. Zamiast tego pogodziłem się z tym, że moje życie toczy się inaczej niż u innych. Że zamiast jubileuszy mam stypy, a zamiast wspólnych śniadań – rozmowy ze zdjęciami na komodzie.
Czasem siadałem przy stole i mówiłem do nich: do Zosi, Heleny, Weroniki. Wyciągałem po jednej fotografii. Opowiadałem, co dziś jadłem, że zupa wyszła słona, że ktoś ukradł wycieraczkę spod drzwi. Czułem się głupi, ale zarazem... nie sam. W nocy czasami miałem wrażenie, że dom żyje. Drzwi skrzypiały bez wiatru, jakby ktoś je otwierał. Na parapecie siadały ptaki i stukały dziobami, jakby pukały. Raz znalazłem uchylone okno w pokoju Weroniki, choć pamiętałem, że je zamknąłem.
Nie bałem się. Może to one wracały? Może chciały sprawdzić, czy wszystko u mnie w porządku? Najdziwniejsze było to, że śmierć przestała mnie przerażać. Stała się czymś znajomym, jak stary sąsiad, którego codziennie mijasz na klatce. Wiedziałem, że przyjdzie. I że jak już przyjdzie, to może wreszcie się dowiem, czy naprawdę to ja ich „zabiłem” – swoim pechem, obecnością, miłością.
Ale zanim to się stanie, musiałem jeszcze coś zrobić. Musiałem dokończyć opowieść. Zostawić ślad. Żeby nikt nie mówił: „umarły trzy kobiety, bo coś w nim było”. Bo w nich było. Miłość, życie i odwaga, by kochać mnie – nawet jeśli to była ostatnia decyzja ich życia.
Ostatnia rozmowa
Tej nocy śnił mi się dom, którego nie znałem. Był biały, z werandą, a pod dachem wisiała ławka na łańcuchach. Siedziałem tam, a obok mnie... one. Najpierw przyszła Zosia – miała tę samą żółtą sukienkę, co wtedy nad jeziorem. Usiadła po mojej lewej stronie i bez słowa wzięła mnie za rękę. Zaraz potem zjawiła się Helena – z koszykiem bułek i ścierką przewieszoną przez ramię. Jej oczy były takie jak zawsze – mądre i spokojne. Weronika pojawiła się ostatnia, w dżinsowej kurtce upaćkanej farbą, z rozczochranymi włosami i tym zadziornym uśmiechem, którego nie potrafiłem zapomnieć.
Siedzieliśmy razem na tej werandzie jak rodzina, która wreszcie miała chwilę spokoju. Milczeliśmy długo, aż w końcu Zosia odezwała się pierwsza:
– Przestań myśleć, że to twoja wina.
– Nikt cię nie obwinia – dodała Helena. – Ty nas tylko kochałeś.
Weronika spojrzała na mnie i uśmiechnęła się krzywo:
– A że kobiety umierają z miłości... cóż, może po prostu trafiłyśmy na zbyt dobrego faceta.
Obudziłem się ze łzami w oczach, ale pierwszy raz od lat nie były to łzy żalu. Tylko tęsknoty. Wstałem, zaparzyłem herbatę i usiadłem przy stole. Spojrzałem na zdjęcia – stały równo, jak zawsze, ale wydawało mi się, że coś się zmieniło. Jakby były bliżej. Jakby ktoś w nocy je poprawił. Nie wiem, kiedy przyjdzie śmierć. Ale wiem, że nie będę się bał. Bo tam, po drugiej stronie werandy, ktoś już na mnie czeka.
Wiktor, 62 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mam wysoką emeryturę, ale pusty dom. Przez całe życie zbierałam na starość, a teraz nie mam się nią z kim cieszyć”
- „Nie wierzyłam w przesądy i zaplanowałam ślub w listopadzie. Moje małżeństwo nie przetrwało nawet do wschodu słońca”
- „Odkryłam zdradę męża, ale nie płakałam. Zamiast awantury wybrałam zimną zemstę na kobiecie, która mi go ukradła”

