Reklama

Kiedy moja młodsza siostra wyprowadziła się na studia do innego miasta, sądziłem, że wreszcie złapię oddech. W domu zawsze było jej wszędzie pełno – głośna, roztrzepana, wiecznie czegoś chcąca. Miałem nadzieję, że nowa rzeczywistość ją trochę otrzeźwi. Że nauczy się gotować, robić pranie i nie dzwonić z każdą pierdołą. No cóż, bardzo się pomyliłem. Minęły trzy dni, a ona dzwoniła już pięć razy. Z pytaniami o ryż, skarpetki i co zrobić z mięsem, które „dziwnie pachnie”. I tak właśnie zostałem kierowcą, kucharzem i pralnią w jednym.

Telefon o świcie

Telefon zadzwonił o szóstej dwadzieścia trzy. Zerknąłem na ekran i jęknąłem. Oczywiście, że to ona. Tylko moja siostra była w stanie zadzwonić o takiej porze, nie przepraszając nawet za obudzenie. Odebrałem z zamkniętymi oczami.

– Braciszku, mam problem – powiedziała z przejęciem, jakby właśnie płonął jej akademik.

– Co znowu? – wymamrotałem, odwracając się na drugi bok.

– Czy jajka można smażyć na oliwie z oliwek?

– Tak.

– A nie wybuchnie?

– To nie granat, tylko patelnia – mruknąłem. – Co się stało z masłem?

– Masło się skończyło. A sklep zamknięty. Ale to nie wszystko. Bo jak smażyłam, to mi wpadł kawałek skorupki i się trochę przypaliło. I teraz śmierdzi. Co robić?

– Otwórz okno – powiedziałem i rozłączyłem się bez żalu.

Leżałem jeszcze chwilę, ale sen już nie wrócił. O ósmej była kolejna próba kontaktu.

– Hej, sorry, że wtedy tak wcześnie. Ale wiesz co? Zrobiłam jajka i zjadłam. Ale mogłabym zjeść coś normalnego. Masz może pomidorową z wczoraj?

Nie odpowiedziałem od razu. Myślałem, że żartuje. Ale ona naprawdę miała nadzieję, że wsiądę w samochód i będę jej wieźć talerz zupy dwadzieścia kilometrów.

– Przy okazji, weź może moje pranie, bo tam coś się dziwnie zaprało – dodała jeszcze, jakby to było najnormalniejsze życzenie świata.

I tak, godzinę później, stałem przed jej akademikiem z pomidorówką i torbą ubrań. Znowu.

Z pralką jej nie po drodze

W niedzielę po południu siedziałem z kubkiem kawy, próbując wreszcie odpocząć. Telefon zadzwonił po raz trzeci w ciągu godziny. Ignorowałem wcześniejsze dwa połączenia, ale za trzecim razem włączyło się we mnie poczucie obowiązku. Odebrałem.

– Słuchaj, ja chyba coś zepsułam – zaczęła bez przywitania. – Pralka się zatrzymała w połowie i teraz woda stoi. Co mam zrobić?

– A co tam włożyłaś?

– No wszystko. Pościel, sweter, dżinsy, ręcznik, dwie koszulki i… kurtkę. Ale tylko lekką.

Złapałem się za głowę.

– A proszek?

– Wsypałam, chyba trochę za dużo. Ale chciałam, żeby było czysto.

Westchnąłem.

– Wyciągnij połowę rzeczy. Potem spróbuj uruchomić jeszcze raz, bez wirowania. Jak nie ruszy, przyjadę.

– Ale to by było super, jakbyś przyjechał! I może przy okazji… zabrał te rzeczy do siebie? Bo ja mam jeszcze dwie torby do wyprania, a tu podobno jutro nie będzie wody.

Spojrzałem przez okno. Padało. Na stole leżała niedokończona książka, z której wyrwano mnie już trzeci raz.

– Dobra, za godzinę będę.

Gdy dotarłem, czekała na mnie pod akademikiem w kapturze, z uśmiechem jakby właśnie wygrała w totka. Pralka stała w połowie zalana pianą. Rzeczy faktycznie nie wirowały, bo były ułożone w niej jak cegły.

– Ty to jesteś mój bohater – powiedziała, przekazując mi siatkę z mokrymi ubraniami.

Znowu zostałem domową pralnią. Za darmo.

Gołąbki i inne dramaty

Był czwartek wieczór, kończyłem właśnie robić zakupy, kiedy zadzwoniła. W słuchawce słyszałem szloch i coś, co brzmiało jak histeria.

– Co się stało?! – zapytałem, już zaniepokojony.

– Spaliłam gołąbki – wyłkała. – I teraz w kuchni śmierdzi, sąsiadka coś burczy pod nosem, a ja jestem głodna i nieszczęśliwa!

Zatrzymałem się przy zamrażarkach. Przez chwilę analizowałem, czy jest szansa, że jej dramat minie sam, ale znałem ją za dobrze. Jak coś sobie ubzdurała, nie odpuści.

– A nie masz czegoś innego do zjedzenia?

– Mam wafle ryżowe i keczup – odpowiedziała tonem, jakby to był koniec świata.

– Dobra, zaraz coś ci podrzucę.

Wróciłem do domu, wyjąłem swoje własne gołąbki, które mama mi wcześniej dała „na czarną godzinę”, i zapakowałem je do pudełka. Dorzuciłem kawałek ciasta, które piekłem w weekend, i pojechałem.

Pod akademikiem czekała na mnie z czerwonym nosem i zarumienionymi oczami. Ale uśmiechnęła się na widok torby.

– Jesteś cudowny – powiedziała i przytuliła się do mnie, jakbyśmy nie widzieli się od miesięcy.

– Tylko nie przypal tego drugi raz, proszę cię.

– Obiecuję. Tym razem podgrzeję w mikrofali.

Patrzyłem, jak odchodzi z torbą w ręku, kiwając się lekko od ciężaru. Przyszło mi do głowy, że gdyby to była obca osoba, pewnie uznałbym ją za bezczelnego pasożyta. Ale że to była ona... jakoś nie potrafiłem się naprawdę wkurzyć.

„Bez ciebie sobie nie poradzę”

W niedzielę, chwilę po osiemnastej, gdy szykowałem się do spotkania ze znajomymi, telefon zadzwonił znowu. Nie zdążyłem jeszcze odebrać, a już przyszła wiadomość: „Muszę z Tobą pogadać. Ważne”.

Oddzwoniłem.

– Co się dzieje?

– Mam kryzys – powiedziała cicho.

– Jaki znowu kryzys?

– Nie ogarniam. Studiów, ludzi, wszystkiego. Dzisiaj w sklepie pani mnie ochrzaniła, że nie miałam drobnych. A potem zgubiłam kartę i koleżanka powiedziała, że jestem dziecinna, bo ciągle dzwonię do ciebie o pomoc…

Zamilkła na chwilę, a ja poczułem, jak coś mnie ściska w środku. Nie była tylko bezczelna i wygodna. Była też zagubiona. Tak naprawdę. I tak bardzo samotna.

– A jesteś teraz w akademiku?

– Tak. Mogę zejść na chwilę, jeśli byś był w okolicy…

Spojrzałem na płaszcz wiszący przy drzwiach. Odetchnąłem głęboko.

– Daj mi pół godziny.

Gdy podjechałem, siedziała na murku przed wejściem. W rękach miała kubek z herbatą, nos czerwony od wiatru, oczy podpuchnięte. Nie powiedziała nic. Po prostu się przytuliła. Siedzieliśmy tak kilka minut.

– Przepraszam, że ciągle cię fatyguję – wymamrotała w końcu.

– Wiem. Ale chyba wolę, żebyś dzwoniła do mnie, niż do kogoś, kto by cię olał – odpowiedziałem.

Uśmiechnęła się blado.

– Bez ciebie sobie nie poradzę, wiesz?

Nie odpowiedziałem. Tylko ścisnąłem jej dłoń.

Mam też swoje życie...

Wszystko się we mnie zagotowało, kiedy tydzień później zadzwoniła znowu, tym razem w trakcie mojego spotkania z klientem. Trzy nieodebrane połączenia i wiadomość: „Muszę natychmiast pogadać. Proszę, odbierz”. Myślałem, że coś się stało, więc wybiegłem na korytarz i oddzwoniłem, zdenerwowany.

– Co jest?! – rzuciłem bez ogródek.

– No bo... jest promocja na pierogi w tym sklepie obok mnie i pomyślałam, że jakbyś miał czas, to może byś mi kupił kilka opakowań? Bo ja zaraz mam zajęcia, a potem już może ich nie być...

Zaniemówiłem. Miałem ochotę wybuchnąć, ale tylko zgrzytnąłem zębami.

– Wiesz co, nie mogę teraz. Pracuję. I naprawdę mam już trochę dość tych twoich próśb. Nie jestem na każde zawołanie.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Czekałem na odpowiedź, może foch, może płacz. Ale odezwała się spokojnie.

– Masz rację. Przepraszam. Po prostu… czasem zapominam, że ty masz swoje życie. Ja tu jestem ciągle sama i wszystko jest nowe. Ciebie znam najlepiej, to do ciebie dzwonię.

– Tylko że ja też czasem potrzebuję przestrzeni.

– Wiem. Postaram się mniej zawracać ci głowę. Naprawdę.

Zaskoczyła mnie. Nie obraziła się. Nie strzeliła fochów. Tylko przeprosiła. I wtedy zrozumiałem, że może zaczyna coś rozumieć. Może dorastać. Powoli, po swojemu, ale jednak.

Moja siostra – moja odpowiedzialność

Minął miesiąc, odkąd ostatni raz zawiozłem jej jedzenie. Pranie też zaczęła robić sama. Nie znaczy to, że przestała dzwonić – ale teraz były to inne rozmowy. Czasem pytała, jak minął mi dzień. Czasem wysyłała zdjęcia obiadu, który ugotowała sama. Kiedyś nawet pochwaliła się, że doradziła koleżance, jak usunąć plamę z sosu. Brzmiała dumnie, jakby właśnie rozwiązała równanie kwantowe.

Nie zniknęła z mojego życia, ale zaczęła zajmować w nim inne miejsce. Mniej wymagające, bardziej świadome. Choć wciąż była tą samą zwariowaną dziewczyną, zaczęła coś rozumieć. A może ja też coś zrozumiałem.

Zrozumiałem, że nawet jeśli bywa upierdliwa i roszczeniowa, to wciąż moja siostra. Jedyna. I mimo że czasem miałem ochotę nie odbierać telefonu, to wiedziałem, że zawsze będę dla niej. Bo to nie tylko kwestia przyzwyczajenia czy obowiązku. To coś głębszego. Coś, co nazywa się rodziną, ale nie da się tego wyjaśnić jednym słowem.

Wciąż miała tendencję do dramatyzowania, a ja – do rzucania wszystkiego i spieszenia jej na ratunek. Ale teraz wiedziałem, że robię to nie dlatego, że muszę. Tylko dlatego, że chcę.

A kiedy ostatnio powiedziała przez telefon:

– Wiesz, chyba zaczynam to ogarniać – poczułem coś na kształt dumy. I odrobinę spokoju. Bo chyba pierwszy raz naprawdę jej uwierzyłem.

Michał, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama